Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
– zastanawiam się, ile osób wymieniło ze sobą zdanie, z jakim pożegnał się ze mną jeden z jego przyjaciół w dniu pogrzebu. Trudno pewnie policzyć na świecie ludzi, których Krzysztof ze sobą poznał, spowodował wspólną rozmowę, dyskusję, zabawę czy tylko zwyczajne bycie razem.
Ktokolwiek chciałby coś o Krzysztofie powiedzieć innym, zacznie właśnie od jego umiejętności nawiązywania i tworzenia kontaktów między ludźmi. Ma w tym względzie ogromne zasługi, a przecież... Krzysztof miał naturę samotnika.
Godzinami (to jego wersja) oglądał polskie filmy przedwojenne – zwłaszcza komedie. Kupował sobie kwiaty do domu. W jego zamyśleniach, w jego nagłych smutkach było coś bardzo samotniczego. W rozmowach z nim zawsze przewijała się przeszłość... młodość. To było właściwie kilka momentów, o których opowiadał tak, jakby pokazywał ważne fotografie: jak tańczył do rana w korytarzu jakiegoś mieszkania, jak spał w rowie na autostopie... wszystkie te chwile naznaczone witalnością żyły w nim jakby konieczne do dalszego życia.
Poznaliśmy się na urodzinach Jacka Kuronia. Nigdy przedtem nie spotkałam nikogo, kto w tak widoczny sposób byłby targany wewnętrznym niepokojem. Musiał dokonać jakiegoś wyboru, który dla człowieka zajmującego się filozofią moralności był szczególnie trudny. Dopiero po jakimś czasie poznałam Krzysztofa wybuchającego tym swoim śmiechem „ucha cha”, tego, który tak chętnie przechodził na stronę życia pozbawionego powagi.
W „Płomieniu wieczności” Krzysztof tak pisze: „Mądrość, żeby nie wiem jak daleko i jak głęboko zarzucała sieć swoich znaczeń, nigdy nie będzie z życiem tożsama, zawsze będzie za krótka, za PŁYTKA, A WIĘC TYMCZASOWA, KORYGOWALNA”. Choć „Płomień wieczności” to eseje interpretujące filozofię Nietzschego, to jednak przy niewielkim wysiłku można z nich wyczytać Krzysztofa, jakiego znaliśmy. To jego balansowanie na granicy powagi i niepowagi życia brało się z chęci doświadczania go jak najszerzej.
Kiedyś siedzieliśmy razem w krakowskiej restauracji w towarzystwie wybitnych profesorów Uniwersytetu. Rzecz działa się po jakiejś głębokiej, filozoficznej debacie i nagle Krzysztof zapytał: „Kto pocałuje panią siedzącą przy tamtym stoliku?”. Profesorowie zamilkli, więc... co było robić. Wstałam, podeszłam do pani siedzącej samotnie w rogu restauracji i powiedziałam, że muszę ją pocałować, co zaraz zrobiłam ku zdumieniu wszystkich obecnych. Ten śmiech Krzysztofa, to jego radosne „ucha cha”, było jedyną stawką tego czynu, ale dla niego warto było.
Szukałam zdania, które nadaje się na zakończenie krótkiego wspomnienia o Krzysztofie. Niech będzie to z „Płomienia wieczności”: „Coraz lepiej rozumiem źródło niepokoju, które wybucha na krzyżu – śmierć to bodziec w ciele życia”.