Opowieść Nachmana, w której po raz pierwszy pojawia się Jakub

Żaden prorok nie może być swój, musi być jakoś obcy. Musi skądś przyjść, pojawić się, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby ta, jak u gojów, że się narodził z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej.

02.03.2014

Czyta się kilka minut

Targ w Hrubieszowie (1925) / Fot. Alter Kacyzne
Targ w Hrubieszowie (1925) / Fot. Alter Kacyzne

Hałas i szemranie powoli cichnie, Nachman odczekuje długą chwilę, świadomy, że ma teraz ich całkowitą uwagę. Zaczyna od westchnienia, tak głębokiego, że zapada absolutna cisza. Powietrze, które wciąga i zaraz wypuszcza z płuc, jest niewątpliwie z innego świata – oddech Nachmana rośnie jak ciasto na chałkę, złociście, zaczyna pachnieć migdałami, mieni się w ciepłym południowym słońcu, niosąc zapach szeroko rozlanej rzeki – bo to jest powietrze z Nikopola, miasta wołoskiego w dalekim kraju, a rzeka – to Dunaj, nad którym Nikopol leży. Dunaj jest tak szeroki, że czasami w mgliste dni w ogóle nie widać drugiego brzegu. Nad miastem góruje warownia o dwudziestu sześciu basztach i dwóch bramach. W zamku pełni straż załoga, a jej komendant mieszka nad więzieniem, gdzie trzyma się dłużników i złodziei. Nocą strażnicy biją w bęben i wołają „Ałłah akbar!”. Okolica jest skalista, latem wyschnięta, lecz w cieniu domów rosną figi i morwy, a wzgórza porasta winorośl. Samo miasto leży nieco na wschód, a w nim stoi trzy tysiące pięknych domów krytych dachówką lub gontami. Najwięcej jest w mieście dzielnic tureckich, trochę mniej żydowskich i chrześcijańskich. Na rynku nikopolskim zawsze bywa tłoczno, bo jest tam aż tysiąc pięknych kramów. Rzemieślnicy mają swoje warsztaty w porządnie zbudowanych halach, które sąsiadują z kramami. Szczególnie liczni są tam krawcy, którzy słyną z tego, że uszyją każdą szatę, każdy żupan czy koszulę, ale najbardziej im wychodzą stroje na czerkieską modłę. A ile tam narodów na bazarze! Czyżakowie i Wołosi, Turcy, Mołdawianie i Bułgarzy, Żydzi i Ormianie, a nieraz można zobaczyć nawet kupców z Gdańska.
Tłum kłębi się pełen kolorów, gada w różnych językach, niezwykłe towary rozkłada do sprzedaży: pachnące przyprawy, jaskrawe kilimy, słodycze tureckie tak słodkie, że się po nich omdlewa z przyjemności, suszone daktyle i rodzynki każdego gatunku, pięknie barwione łapcie skórzane, wyszywane srebrnymi nićmi.
– Wielu tam naszych ma swoje kramy albo utrzymuje faktorów, a i niektórzy z nas dobrze znają to błogosławione miejsce – Nachman poprawia się na siedzeniu, i patrzy na starego Szora, ale twarz jego jest nieprzenikniona i w ogóle nie reaguje najmniejszym mrugnięciem powieki.
Nachman znowu głęboko wzdycha i chwilę milczy, panując w ten sposób nad swoją i cudzą niecierpliwością. Oczy wszystkich zdają się go popędzać i mówią: dalej, dalej, człowieku, bo wiedzą przecież, że właściwej opowieści jeszcze nie zaczął.
Najpierw Nachman opowiada o pannie młodej. Gdy mówi o niej, o Chanie, córce wielkiego Towy, nieświadomie robi ręką kilka miękkich ruchów, bardzo delikatnych, i w ten sposób czyni swoje słowa aksamitnymi. Oczy starego Szora przez chwilę zwężają się, jakby w uśmiechu zadowolenia, tak właśnie należy mówić o pannach młodych. Słuchacze kiwają głowami zadowoleni. Piękność, łagodność i roztropność młodych panien są nadzieją całego ludu. A znowu, kiedy pada nazwisko jej ojca, rozlega się w izbie kilka cmoknięć, więc Nachman znowu milknie na chwilę, żeby dać słuchaczom dość czasu, iżby nacieszyli się tym wszystkim. Tym, jak świat się dopełnia, składa na powrót. Tikkun rozpoczęty.
Ślub odbył się w Nikopolu kilka miesięcy temu, w czerwcu. O Chanie już wiemy. Ojciec panny młodej to Jehuda Towa Lewi, mędrzec, wielki chacham, którego pisma dotarły nawet tutaj, do Rohatynia i Elisza Szor ma je w swojej szafce; niedawno je studiował. Chana to jedyna córka Towy pośród wielu synów.
Czym zasłużył sobie na nią ów Jakub Lejbowicz, to wciąż nie jest jasne. Kim jest ten człowiek, o którym z takim przejęciem opowiada Nachman? I dlaczego o nim? Jakub Lejbowicz z Korolówki? Nie, z Czerniowców. Nasz to czy nie nasz? Jakże to, musi być nasz, skoro Nachman o nim mówi. To człowiek stąd, komuś się przypomina, znał jego ojca, czy to nie on będzie więc wnukiem Jentl, która leży w tym domu i umiera? Wszyscy spoglądają teraz na Izraela z Korolówki i na jego żonę Soblę, ale ci, niepewni jeszcze, co zostanie powiedziane, siedzą cicho. Jej napływają na twarz wielkie rumieńce.
– Jehuda Lejb z Czerniowców, on jest ojcem tego Jakuba – mówi z powagą Elisza Szor.
– To on był rabinem w Czerniowcach – kojarzy Mosze z Podhajców.
– A tam zaraz rabinem? – odzywa się z niezadowoleniem Jeruchim, który handluje z Szorami. – Uczył pisać dzieci w jesziwie. Buchbinder, tak na niego mówili.

I już się im przypomniało. Teraz mówią jeden przez drugiego, że arendował najpierw w Bereżance i Czerniowcach, służył panu i ściągał od chłopów podatki. Ponoć raz się zdarzyło, że pobili go chłopi. A gdy doniósł na nich panu, pan ich oćwiczyć kazał, aż jeden z nich od tej chłosty zmarł i wtedy musiał się ów Buchbinder z okolicą pożegnać, bo nie daliby mu chłopi spokoju nigdy. Na dodatek i Żydzi byli mu wrodzy, bo czytywał pisma Natana z Gazy. Dziwny to był człowiek, porywczy. Komuś się przypomina, jak to rabini na Lejba, ojca Jakuba szczuli, aż w końcu on się z tej służby wymówił i ruszył do Czerniowiec na Wołoszczyznę, gdzie pod rządami Turków dawało się żyć spokojniej. Dodaje jeszcze Małka, siostra Szora:
– Ich zawsze do Turków ciągnęło, tak się Kozaków bali.
Nachman rozumie, że nie jest im miła postać ojca. Im więcej o nim wypływa wieści, tym gorzej dla syna. Więc daje spokój ojcu.
To jest zawsze wielka prawda: żaden prorok nie może być swój, musi być jakoś obcy. Musi skądś przyjść, pojawić się, wydać się dziwny, niezwykły. Musi go owiewać tajemnica, jak choćby ta, jak u gojów, że się narodził z dziewicy. Musi stąpać inaczej, mówić inaczej. Najlepiej by było, gdyby był z miejsc niewyobrażalnych, stamtąd, skąd przylatują słowa egzotyczne, potrawy niesmakowane, zapachy nie wąchane – mirra, pomarańcze, banany.
Ale i to nie jest prawda do końca. Prorok musi być także i swój, najlepiej niechże ma kroplę naszej krwi, niechże będzie dalekim krewnym kogoś, kogo mogliśmy znać, ale już zapomnieliśmy, jak wygląda. Bóg nigdy nie zstępuje na sąsiada, na tego, z którym kłócimy się o studnie, ani na tego, którego żona kusi nas swoimi wdziękami.
Nachman czeka, aż skończą.
– Ja, Nachman z Buska, byłem na tym weselu drużbą. Drugim był reb Mordke ze Lwowa.
W głowach zebranych, w tej ciasnej niskiej izbie, pojawia się myśl, która dodaje otuchy. Wszyscy są ze wszystkimi powiązani. Świat jest zaledwie wielokrotnością tej izby w rohatyńskim domu Szorów na górze przy rynku; przez nieszczelne zasłony w oknach i niedbale zbite drzwi przenika doń światło gwiazd, więc i gwiazdy są dobrymi znajomymi, jakiś przodek czy kuzyn miał z nimi na pewno bliższą styczność. Powiedz jedno słowo w rohatyńskiej izbie, a za chwilę rozniesie się po świecie ścieżkami i drogami, śladem handlowych wypraw, z pomocą posłańców, którzy nieustannie krążą po świecie, noszą listy i powtarzają plotki. Jak Nachman Lewi z Buska.
Nachman już wie, co mówić – rozwodzi się nad strojem panny młodej, nad pięknością jej brata bliźniaka Chaima, tak do niej podobnego, że są jak dwie krople wody. Opisuje potrawy, jakie podano na stół, i muzykantów, i ich egzotyczne instrumenty, jakich tutaj, na północy, nawet się nie widzi. Opisuje dojrzewające na drzewach figi, kamienny dom położony tak, że widać z niego wielka rzekę Dunaj i winnice, w których już zawiązały się grona i wkrótce będą przypominać sutki karmiącej Lilith.
Pan młody, Jakub Lejbowicz – tak jak opisuje Nachman – jest wysoki i dobrze zbudowany, ubrany po turecku, przypomina paszę. Mówią już o nim „mądry Jakub”, choć nie ma jeszcze trzydziestu lat. Studiował w Smyrnie u Isochara z Podhajców (tutaj znowu słychać pełne podziwu cmokania słuchaczy). Mimo młodego wieku już zgromadził spory majątek, handlując jedwabiem i kamieniami. Jego przyszła żona ma lat czternaście. Piękna para. Gdy odbywa się ceremonia zaślubin, ustaje wiatr.
– Wtedy – mówi Nachman i znowu zawiesza głos, choć samemu mu się spieszy, żeby to opowiedzieć. – Wtedy teść Jakuba wszedł pod baldachim i przysunął usta do ucha Jakuba. Ale nawet gdyby wszyscy zamilkli, gdyby ptaki przestały śpiewać i psy szczekać, gdyby wozy zatrzymały się, nikt by nie usłyszał tej tajemnicy, którą Towa wyznał Jakubowi. Bo to była raza de-mehemanuta, tajemnica naszej wiary, ale rzadko kto dorósł do tego, żeby ją usłyszeć. Tajemnica ta jest tak potężna, że podobno ciało zaczyna drżeć, gdy już ją usłyszy. Można ją wyszeptać do ucha tylko najbliższemu, na dodatek w ciemnym pokoju, żeby się nikt nie wyznał ani z ruchu warg, ani ze zmienionej ze zdumienia twarzy. Szepcze się ją do ucha tylko wybranym, co przysięgli, że nigdy nie powtórzą jej nikomu pod groźbą klątewnej choroby i nagłej śmierci.
Jak daje się tę wielką tajemnicę zawrzeć w jednym zdaniu? – Nachman wyprzedza pytanie, które mogłoby paść. Czy jest to proste oznajmienie, czy może przeciwnie – zaprzeczenie? A może to pytanie?
Cokolwiek to jest, każdy, kto pozna tę tajemnicę, będzie spokojny i pewny swego. Odtąd już najbardziej skomplikowana rzecz będzie się wydawała prosta. Może jest to jakaś zawiłość, ona jest zawsze najbliższa prawdy, zdanie-korek, które zamyka głowę na myślenie, a otwiera na prawdę. Być może tajemnica jest zaklęciem, kilkunastoma sylabami, wydawałoby się bez znaczenia, albo ciągiem liczb, gematryczną doskonałością, kiedy liczbowe wartości liter otwierają zupełnie inny sens.
– Po tę tajemnicę wysłano z Polski do Turcji wiele lat temu Chaima Malacha – mówi Szor.
– Ale czy przywiózł? – powątpiewa Jeruchim.
Tę samą oto tajemnicę wyszeptał pod ślubnym baldachimem Jakubowi Jehuda Lewi Towa, gdy mu oddawał za żonę swoją córkę Chanę. Podobno twarz Jakuba zmieniła się i pojawił się na niej ten blask, który przetrwał do dzisiaj.
– Kto go widział, wie, o czym mówię – Nachman podnosi palec do góry i kończy: – To jest blask księżyca. To jest odbite światło Szechiny.
Kątem oka widzi wlepione w siebie oczy Chai.
Przez izbę idzie szmer. Nachman opowiadał pięknie, ale ludziom trudno uwierzyć, że to wszystko dotyczy ich ziomka. Tu? Świętość? Stąd się wzięło to imię? „Jakub Lejbowicz” brzmi jak imię każdego rzezaka, kuśnierz z Rohatyna nazywa się tak samo.
Późnym wieczorem, gdy wszyscy się już rozeszli, stary Szor bierze Nachmana i wychodzą na zewnątrz, przed sklep.
– Nie możemy tu tkwić – mówi, wskazując na ubłocony rohatyński rynek i szybkie, ciemne rozpędzone chmury, tak że prawie słyszą, jak się drą, zaczepiając o wieżę kościoła. – Nie wolno nam kupić ziemi, osiedlić się na stałe. Przeganiają nas we wszystkie strony, a w każdym pokoleniu – pogrom. Kim my jesteśmy i co nas czeka?
Odchodzą od siebie kilka kroków i słychać w ciemności, jak strużki moczu uderzają w sztachety płotu.
Nachman widzi mały domek, przygięty do ziemi, pod czapą słomianej strzechy, o oknach maluteńkich, deskach zmurszałych, a za nim majaczą inne, dobudowane, równie przygięte, przyklejone jeden do drugiego, jak pszczele komórki. I wie, że jest w nich mnóstwo przejść, korytarzy, zaułków, gdzie stoją wózki z nierozładowanym drzewem. I podwórka ogrodzone niskimi plotkami, na których za dnia grzeją się w słońcu gliniane garnki. Stamtąd zaś prowadzą przejścia na inne podwórka, malutkie, tak że się ledwo w nich można obrócić, z trojgiem drzwi, a każde do innego domu. A wyżej są stryszki łączące te domki górą, a w nich pełno gołębi, które odmierzają czas warstwami odchodów, żywe zegary. W ogródkach wielkości rozłożonej na ziemi kapoty zwija się z wysiłkiem kapusta, pęcznieją ziemniaki, marchew pazurami trzyma się grządki. Szkoda w nich miejsca na kwiaty, więc można pozwolić sobie tylko na malwy – one rosną w górę, teraz, w październiku badyle po malwach wydają się podpierać dom. Pod płotami wzdłuż uliczek rozrasta się śmietnik, przy którym wartują koty i zdziczałe psy. Tak to się ciągnie, przez całe miasteczko, wzdłuż ulic, przez sady i miedze aż do rzeki, gdzie kobiety pracowicie wypłukują wszystkie brudy tego osiedla.
– Potrzebujemy kogoś, kto nas stąd wyprowadzi – mówi Elisza Szor.
– Dokąd? – pyta Nachman. – Dokąd mielibyśmy iść?
Elisza odwraca się i rusza z powrotem. Nachmana dochodzi na chwilę jego zapach – stary Szor pachnie niedosuszonym tytoniem.
– Do świata.
Gdy są już w środku, Elisza Szor mówi:
– Ty go tu sprowadź. Tego Jakuba.
Fragment powieści „Xięgi Jakubowe”, która ukaże się jesienią tego roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.
OLGA TOKARCZUK (ur. 1962) jest pisarką i eseistką, laureatką m.in. Nagrody Kościelskich i Nagrody Literackiej Nike. Ostatnio opublikowała powieść „Prowadź swój pług przez kości umarłych” oraz zbiór esejów „Moment niedźwiedzia”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2014