Po pierwsze szopa

Mają rację Próchniak i Nowacki, kiedy mówią, że jako poloniści znaleźliśmy się w punkcie krytycznym, w którym dawna inicjatywa i witalność zaczyna ulegać suchej biurokratyzacji.

30.06.2009

Czyta się kilka minut

Jak wszyscy pamiętają, kiedyś na Syberii zebrał się kolektyw, żeby obradować, po pierwsze - nad naprawą szopy, po drugie - nad budową socjalizmu. Ponieważ nie było ani gwoździ, ani papy, dyskutanci szybko przeszli do punktu drugiego. W nawiązaniu do tej historii, zapewne prawdziwej, przyznać muszę, że polonistyka to dla mnie za dużo, skromnie więc proponuję - porozmawiajmy o szopie.

Mały światek

Niepokoju, któremu dali wyraz Paweł Próchniak i Dariusz Nowacki, nie sposób nie podzielić. Ich głos jest szlachetnie motywowany, na miarę sprawy, której dotyczy. Polonistyka a sprawa polska, można by rzec. Właśnie tak, bo akurat to jedno stwierdzenie nie wydaje się śmieszne. Jeśli więc nie chce się zanadto powtarzać tego, co zostało już powiedziane, to można zwrócić się w dwóch kierunkach - jeszcze bardziej ogólnym lub dużo bardziej praktycznym.

Z perspektywy ogólnej widać, jak polonistyczny mały światek odzwierciedla wady i zalety świata dużego. Jego zaletą podstawową jest to, że utrzymał się przy życiu, że działa, rozwija się, pracuje, przeistacza, że - słowem - nie dał się zmarginalizować, jak mu to wielokrotnie wróżono. Na odwrót - jego elastyczność okazała się zaskakująca: polonistyka to dzisiaj nie tylko szkoła nauczycieli, ale i dziennikarzy, rzeczników prasowych, speców od marketingu i reklamy, edytorów i wydawców, menedżerów (polszczyzno, wybacz) kultury. Poloniści rządzą.

Sęk w tym, że ten światek upodabnia się do świata nie tylko w jego woli przetrwania, ale również w złym. Ktoś powie: drugą stroną elastyczności jest przeniesienie się do nas całego łajdactwa naszych czasów - łapczywości pieniądza i władzy, wyprzedawania poglądów, nepotyzmu. Niby prawda, niby faktycznie nietrudno spotkać ludzi, którzy zapominają, że nie są właścicielami wydziałów, instytutów, zakładów, a zgoła i całej dyscypliny, że arbitralne decydowanie o cudzym życiu nie jest ich radosnym przywilejem, niby znane są opowieści o niezłomnych obrońcach tradycji w kraju, którzy za granicą stają się niezłomnymi głosicielami myśli postępowych, niby znane są przypadki, kiedy to debata polonistyczna niewiele różni się od politycznej, gdyż zamiast krytyki mamy napaść, zamiast różnicy zdań - pogardę. Niby tak... Podkreślam to "niby", wskazujące na jednostronność takiego podejścia, ponieważ w żadnym innym rejonie swojego życia nie spotkałem tylu ludzi wspaniałych i żaden ze znanych mi światków nie posiadał tak wielkiej, jak polonistyka, umiejętności wydobywania się z własnych, a nawet cudzych, upadków.

Dlatego wracam do kwestii szopy. Trzy sprawy niepokoją mnie, zapewne jak wszystkich.

W szopie ciasno

Ciasnota wiąże się, a jakże, z systemem bolońskim. Skutkiem jego wprowadzenia było wyodrębnienie trzyletnich studiów licencjackich oraz dwuletnich magisterskich. Brzmi nieźle, może gdzie indziej się sprawdza, ale wątpię, żeby sprawdziło się u nas. Pięcioletnie programy studiów wylądowały w kursie skróconym, uzupełnionym i ozdobionym przez liczne specjalizacje. W rezultacie studenci aż piszczą. Wyglądają trochę tak, jak czytelnicy z biblioteki Gonzala - chudzi, smutni, umęczeni. Zapędzeni do arcydzieł, ledwie dychają. Nie mają sił radować się czytaniem.

Czy można było inaczej, czy umiałbym inaczej? Nie. Tak długo, jak nie będzie u nas zgody na wczesne ukierunkowanie - literackie lub językowe - studiów, tak długo nie da się nic zrobić. Polonista ukierunkowany niekoniecznie musiałby być ignorantem w dziedzinie niewybranej przez siebie, lecz po prostu nie musiałby udawać, że jest specjalistą od wszystkiego. Niechby wolno mu było otwierać się na problemy kultury, jeśli jego profil jest bardziej literacki, lub na oszałamiające przestrzenie badań nad komunikacją - jeśli mocniej interesuje go język. Niechby mu było wolno trochę bardziej studiować, a trochę mniej się spieszyć.

Trzeba jednak przyjąć, że uniwersytet nie jest maszynką do pedantycznego ustalania związku między godzinami dydaktyki a etatami naukowymi, liczbą studentów a liczbą pracowników. Jak długo będziemy się bali, że jakikolwiek ruch w stronę wolnego wyboru pozbawi kogoś - przecież niesprawiedliwie! - pracy, żadnej zmiany nie będzie.

W szopie nie wszystkich skarbów

Częścią tej złej pedanterii jest sposób zatrudniania nowych pracowników. Mechanizm odnawiania kadry, pewnie niepowszechny, lecz przecież tu i ówdzie tak właśnie działający, oparty jest na parytecie satysfakcji promotorów i kierowników zakładów, a obiektywizowany przez tak zwane potrzeby dydaktyczne. I znowu nie jestem pewien, jakby go zatrzymać (uniezależnić studenta od promotora w momencie podejmowania decyzji o studiach doktoranckich, doktorantom pozwalać wybierać mentorów, opiekunom nie pozwalać na zawłaszczenie swoich uczniów, przyjmować w pierwszej kolejności na wydziały, a dopiero potem do zakładów), lecz nie wątpię, że należy to zrobić, gdyż jego skutki bywają okropne.

Oto - w imię świętego spokoju, który ma niewiele wspólnego z rozwojem - dość często nie talent, a czasami i nie ogrom dokonań liczy się naprawdę, lecz siła przebicia szefa. To uzależnia, degeneruje relacje ludzkie, zamazuje kryteria, a w końcu pozbawia nas nadziei, że w przyszłości nie dane nam będzie zasnąć w błogiej bezmyślności. Bo kto nas obudzi, zachwyci nowością pomysłów, zarazi zapałem, urazi do żywego? Posłuszni uczniowie nie budzą, lecz co najwyżej zabijają.

Ta praktyka bywa niesprawiedliwa, za nią trzeba się niekiedy wstydzić.

W szopie wszystkich punktów

Systemu punktowego nie zrozumiem nigdy. Za artykuł o literaturze, wydrukowany na łamach "TP" raczej nie dostanie się ani jednego punktu (nie pisać! z pracy albowiem wyrzucić gotowi), za taki sam, wydrukowany w "Sudeckim Dwuroczniku Filologiczno-Krajoznawczym" - przy odrobinie szczęścia, jeśli redakcja tegoż wykazała się należytą zapobiegliwością - może nawet sześć. Za publikację we wspaniałych periodykach, jakimi pozostają "Teksty Drugie" czy "Pamiętnik Literacki", dostaje się chyba mniej niż za druk w czymkolwiek, co po angielsku wychodzi. Za monografię nic nieznaczącą, lecz recenzowaną - dużo, za druk w ważnej książce, która jednakowoż ukazała się niepoprzedzona recenzjami (bo na przykład redaktorzy czy wydawcy nie mieli, wcale częsty przypadek, dodatkowych pieniędzy na honoraria dla recenzentów) - dużo, dużo mniej. Za monografię (co jest monografią, skoro ponoć to forma niemożliwa? monografią jest to, co nazwiemy monografią...) dużo, a za monografię, której nie udało się wystąpić pod tym imieniem - mało.

System punktowy trzyma nas za gardło. Ponieważ jednak nie udusił ostatecznie, powoli zaczynamy go przyswajać i bronić. Wymierność pracy! - mówimy. No właśnie, w warunkach niewymierności mierność się panoszy! - szepczemy ze zgrozą.

Myślę całkiem na odwrót: w humanistyce wymierność jest ziemią obiecaną przeciętności. Jeśli zaś nieprzeciętność do niej zawita, co się zdarza, to zwykle pod dość brzydką postacią - poczucia wyższości, żądzy dominacji, resentymentu, buty. Zauważmy szczególny zbieg okoliczności: oto w tym samym czasie, kiedy literaturoznawstwo uciekło z utopii obiektywizmu, zaczęło - jako dyscyplina akademicka - ulegać tyranii punktów. A punkty to, wiadomo, afrodyzjak biurokracji.

***

Mają rację Próchniak i Nowacki, kiedy mówią, że znaleźliśmy się w punkcie krytycznym, w którym - chciałbym tak ich rozumieć - dawna inicjatywa i witalność zaczyna ulegać suchej biurokratyzacji. Szansa, że - schnąc - wyślemy do szkół (redakcji, wydawnictw) agentów twórczego myślenia, gorącego czytania, kulturalnej nieobojętności, takich, którzy będą umieli uczłowieczyć Golema, dla niepoznaki zwanego nową maturą, zawstydzić gwiazdki, które wyparły rozmowę o literaturze, choć trochę rozruszać tłustego bożka rynku, zmaleje do minimum. Byłaby to zmarnowana szansa odegrania roli nadal tak samo ważnej, jak kiedyś, a kto wie, czy nie ważniejszej - roli budzicielki z ciężkiego snu. Polonistyka nie może więc być zanadto ułożona i grzeczna, skrępowana przez nadmiar programów obowiązkowych i urzędniczy styl myślenia, bo była (jest?) jednym z niewielu złotych rogów, jakie mieliśmy (mamy?).

Ale nie zmaleje, nie zmarnieje! Bo to jest polonistyka, z której mimo wszystko jesteśmy dumni. Bo nie damy sobie tej dumy odebrać. Amen.

Piotr Śliwiński (ur. 1962 r.) jest krytykiem literackim, profesorem polonistyki Uniwersytetu Adama Mickiewicza, przewodniczącym jury Nagrody Literackiej Gdynia. Ostatnio opublikował zbiór szkiców "Świat na brudno" (2007).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009