Po pierwsze, gospodarka

Żaden kandydat do prezydenckiego fotela nie odważy się podczas kampanii wyborczej zlekceważyć wyzwań stojących przed gospodarką w dobie pokryzysowej.

12.01.2010

Czyta się kilka minut

Gdyby wyniki sondaży decydowały, kto w Polsce zwycięży w tegorocznych wyborach prezydenckich, prawie wszystko byłoby jasne. Premier Donald Tusk prowadzi - co więcej, ma sporą przewagę nad rywalami. Jednak co innego sondaże, a co innego wyniki wyborów, o czym lider PO tak boleśnie przekonał się ponad cztery lata temu. W roku 2005 wygrała Polska socjalna Prawa i Sprawiedliwości, a przegrała Polska liberalna Platformy.

Wydaje się, że tym razem może być znacznie ciekawiej, gdyż globalny kryzys finansowy mocno zamieszał w kotłach partyjnych zaklęć politycznych. Żaden kandydat do prezydenckiego fotela nie odważy się podczas kampanii wyborczej zlekceważyć wyzwań stojących przed gospodarką w dobie pokryzysowej. Oznacza to, że populistyczne nawoływania, na przykład do hojniejszego rozdawania publicznych pieniędzy, będą groźnie brzmieć w uszach sporej grupy obywateli. Światowy kryzys pokazał bowiem, że do dobrobytu nie ma drogi na skróty; że nawet największe gospodarki łatwo można zdestabilizować; że wzrostu PKB nie da się zadekretować.

Geny Tuska

Skoro tak, to politycy ubiegający się o urząd prezydenta będą przedstawiać się jako ci, którzy nie tylko rozumieją mechanizmy gospodarcze, ale wiedzą, jak nad nimi zapanować, mimo że realny wpływ głowy państwa na sprawy ekonomiczne nie jest wielki. W praktyce jednak wyposażony w weto prezydent może w sposób istotny wpływać na kształt bieżącej polityki gospodarczej i społecznej rządu, o czym przekonała się PO, gdy Lech Kaczyński odrzucił kilka jej propozycji, m.in. ustawę zdrowotną czy medialną. Stąd niedawny pomysł premiera Tuska, aby zmienić Konstytucję i zapisać w niej, że weto prezydenta znosi parlament większością bezwzględną głosów. Obecnie wymagana większość to 3/5 ustawowej liczby posłów. - Taka zmiana oznaczałaby, że prezydent utrzymując weto, ma możliwość argumentacji na rzecz swoich poglądów wobec opinii publicznej, wobec polityków, wobec parlamentu, ale równocześnie nie może blokować woli większości parlamentarnej, wtedy kiedy ona stanowi prawo - tłumaczy swój pomysł szef rządu.

Mówiąc żartobliwie, aby komisja mogła działać, powinna liczyć trzy osoby, z których dwie są zawsze nieobecne.

Jak dotąd Platforma nie ujawniła, kto będzie jej kandydatem w tegorocznych wyborach prezydenckich. Wiele wskazuje na to, że będzie to premier Tusk, choć politycy tej formacji nie wykluczają i innych scenariuszy. Wśród "zastępczych", najczęściej wymienianych kandydatów padają nazwiska Jerzego Buzka, Bronisława Komorowskiego, Radka Sikorskiego czy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Obojętnie jednak, na kogo postawi PO, w partyjnych genach jej kandydata zapisany jest aksjomat, że gospodarka jest ważna.

Platforma bowiem od zawsze chciała uchodzić za formację przyjazną biznesowi. Jej głównym hasłem ostatnich wyborów parlamentarnych był przecież gospodarczy cud, ułatwienia w prowadzeniu działalności biznesowej, prostsze podatki. Cud mamy, bo Polska jako jedyna w Unii Europejskiej nie wpadła w recesję, ale przecież nie o takie nadprzyrodzone zjawisko Platformie chodziło. Z obietnic wielkich reform - np. finansów publicznych - mających pomóc w stabilizowaniu gospodarki na najbliższe dekady, niewiele wyszło. Teraz Platforma przekonuje, że dokończy to, do czego się zobowiązała, gdy m.in. wygra wybory prezydenckie. Tylko że w społeczeństwie wobec tych deklaracji narasta coraz większy sceptycyzm.

Kaczyński z ekspertami

W ostatnich dniach ubiegłego roku prezydent Lech Kaczyński powołał Narodową Radę Rozwoju, w której wśród zaproszonych 44 ekspertów jest niemała grupa znanych ekonomistów, i to spoza kręgu wpływów PiS. W Radzie zasiada prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów w rządzie Tuska, jest też m.in. prof. Witold Orłowski, były doradca ekonomiczny prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, i Jerzy Osiatyński, minister finansów w rządach Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej. Niby nic dziwnego, ale przecież ten sam prezydent przez długi czas nie widział potrzeby posiadania choćby jednego doradcy ekonomicznego.

W tę samą poetykę zmian wizerunku wpisują się ostatnie roszady personalne we władzach PiS.

Prezes Jarosław Kaczyński kilka dni temu odwołał dotychczasowego przewodniczącego swojego klubu parlamentarnego, Przemysława Gosiewskiego, i namaścił na jego miejsce byłą minister rozwoju regionalnego Grażynę Gęsicką, eksperta m.in. od funduszy unijnych. Z kolei - jak donoszą media - była minister finansów w rządzie PiS prof. Zyta Gilowska brana jest pod uwagę jako szefowa sztabu wyborczego Lecha Kaczyńskiego.

Wprawdzie obecny prezydent oficjalnie jeszcze nie zgłosił swojego akcesu do wyborów, jednak wydaje się już przesądzone, że będzie się ubiegał o reelekcję. Ostatnie działania PiS ujawniają wiarę tej partii, że ten, kto przekona Polaków do swojej wizji rozwoju gospodarczego, wygra tegoroczne wybory prezydenckie. W przypadku PiS-u duże znaczenie ma sam fakt posiadania takiej wizji, jak i możliwość pochwalenia się gronem uznanych ekspertów, musi bowiem przekonać wyborców, że oprócz empatii socjalnej oferuje również wiedzę merytoryczną, która pozwoli gospodarce szybciej się rozwijać. Wiedzę i umiejętności większe, niż proponuje konkurencyjna PO.

Wyzwania i deklaracje

A wyzwania, jak i oczekiwania społeczne są duże. Obecny wzrost gospodarczy, który tak nas wszystkich cieszy, jest jednak zbyt mizerny, by mogło powstawać więcej miejsc pracy, niż ich ubywa. W polskich warunkach tylko wzrost PKB powyżej 3-4 proc. gwarantuje, że bezrobocie nie rośnie. Z całą pewnością na wyborcze sztandary trafi też wysokość naszego długu publicznego i deficytu budżetowego. Oba rosną zbyt szybko, głównie dlatego, że tzw. wydatki sztywne budżetu, czyli takie, do których ustawowo zobowiązane jest państwo, błyskawicznie się powiększają, stanowią już około 70 proc. Bez gruntownej reformy finansów publicznych nic zrobić nie można. Minister finansów Jacek Rostowski zapewnia, że w 2010 r. nie ma ryzyka przekroczenia przez dług publiczny poziomu 55 proc. PKB. Gdyby tak się jednak stało, doszłoby do drastycznego cięcia wydatków. W jego opinii przychody z prywatyzacji w tym roku na poziomie 25 mld zł są możliwe do osiągnięcia, co pozwoli uniknąć katastrofy. Aby w przyszłości podobnych obaw nie było, minister obiecuje plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych. Ma go przedstawić w styczniu. - Będzie on oparty o regułę wydatkową, która uchroni nas przed zwiększaniem wydatków w dobrych czasach - twierdzi Rostowski. Reforma finansów to najdłużej obiecywana i oczekiwana zmiana, ale dotąd żaden rząd się jej nie podjął. Trawestując znane powiedzenie: każdy rząd jest zawsze chętny do reform, ale w czasie przeszłym. Platforma przekonuje, że gdyby przedstawiła taką ustawę, prezydent Kaczyński zawetowałby ją, broniąc tych grup społecznych, które w jej wyniku mogłyby stracić, i nie licząc się z tym, ile wszyscy moglibyśmy zyskać.

Ledwo ich słychać

Andrzej Olechowski, niezależny kandydat do pałacu prezydenckiego, jest pewny, że Platforma źle zrobiła nie dogadując się z SLD, by skutecznie przeprowadzić reformy. - Z Sojuszem można było zawrzeć porozumienie w konkretnych punktach. Tusk popełnił błąd, zrywając rozmowy w kwestii ustawy medialnej - uważa Olechowski.

Na razie jednak mało wiadomo o jego programie wyborczym, choć nie można mu odmówić wiedzy ani doświadczenia gospodarczego. Już dziś widać, że w swojej kampanii Olechowski będzie kładł nacisk na te obszary, które wiążą się z unowocześnianiem kraju. Lubi on bowiem podkreślać, że Polska grzęźnie w przeciętności. - Moglibyśmy robić rzeczy ambitne. Nie cofać się, lecz iść do przodu - przekonuje. Zawsze dodaje przy tym, że Polska jest dziś krajem lepszym niż za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego.

Jednak w wyborczym dyskursie na razie ledwo słychać Olechowskiego. Podobnie zresztą jak dwu innych kandydatów do urzędu prezydenckiego: Jerzego Szmajdzińskiego z SLD i Tomasza Nałęcza, wspieranego przez Partię Demokratyczną oraz Socjaldemokrację Polską. Mimo że wszyscy oficjalnie ustawili się już w blokach startowych, ich kampanie ruszyły bez spodziewanego impetu i nie wywołały jak dotąd reakcji dwu wiodących w sondażach kandydatów do fotela prezydenckiego.

Jerzy Szmajdziński, w odróżnieniu od Olechowskiego, który stawia na nowoczesność i ani myśli zwiększać fiskalizm państwa, proponuje staromodną receptę lewicy: podnieść podatki najlepiej zarabiającym do 40 proc. Za to, jak dotąd, hasłowo traktuje zarówno ograniczenie wydatków socjalnych, jak i reformę ubezpieczeń rolniczych KRUS. Jeszcze mniej wiadomo, jak serca wyborców zamierza podbić Tomasz Nałęcz, choć ogłaszając swój program stwierdził, że stawia na rozwój gospodarki. Jednak w kwestii recept i pomysłów na razie cisza.

A szkoda, bo jak mówi przysłowie, obowiązkiem wyborcy jest nie brać sloganów za rozwiązania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka ekonomiczna, pracuje w Polskiej Agencji Prasowej.

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2010