Po co prezesowi Kościół

Kaczyński chętnie żonglował ludźmi, językiem i metodami. Jego stosunek do katolicyzmu też się zmienił. Z wyjątkiem jednej kwestii.

09.11.2015

Czyta się kilka minut

Liderzy PiS podczas mszy świętej w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej, Warszawa, 10 kwietnia 2015 r. / Fot. Jakub Kamiński / PAP
Liderzy PiS podczas mszy świętej w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej, Warszawa, 10 kwietnia 2015 r. / Fot. Jakub Kamiński / PAP

Konsekwencja, żelazna konsekwencja. Po serii bolesnych porażek przyniosła Jarosławowi Kaczyńskiemu wygraną absolutną. Dziś prezes Prawa i Sprawiedliwości to ostatni z rozgrywających czasu demokratycznego przełomu, który ostał się na placu boju.


Czytając różne przyczynki do portretu Kaczyńskiego, trudno oprzeć się wrażeniu, że jego konsekwencja nabiera kształtów niemal legendarnych. Już jako dzieciak miał zdecydować, że zajmie się polityką. Po latach pół żartem, pół serio opowiadał, że władzę planował zdobyć w wieku 34 lat. Potem miał w cuglach zwyciężać w kolejnych wyborach i rządzić aż do dziewięćdziesiątki. Żeby pobić rekord Konrada Adenauera, który był kanclerzem Niemiec do 87. roku życia.


Pierwszą część dziecięcego planu prezes zrealizował ze sporym poślizgiem. Ale teraz może wreszcie wdrożyć autorską wizję Polski. Przez dekady zmieniały się okoliczności, partie i koalicje, przyjaciele i wrogowie, język i metody. Ale nie wielkie marzenie i rdzeń światopoglądu Kaczyńskiego. Co to oznacza dla Kościoła?


Egzekutor


Michał Krzymowski, publikując niedawno dość intymną biografię prezesa – sporo miejsca poświęcił dorastaniu bliźniaków z Żoliborza. Nie jest hagiograficznym lukrem opowieść, jak to w niedziele, po powrocie z kościoła matka Jadwiga czytała synom „Krzyżaków”. A po wieczornym pacierzu chłopcy śpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”.


Te pierwsze lata Krzymowski zestawia z dużo późniejszą, soczystą anegdotą. Poranna msza w Belwederze za czasów prezydentury Lecha Wałęsy. Do komunii idzie Mieczysław Wachowski. „Jak taki sukinsyn jak ty może przyjmować ciało Chrystusa?” – dziwi się Kaczyński. Wachowski wzrusza ramionami, przecież to służbowo. Biograf komentuje: „Dla Jarosława, który w pamięci ma Sienkiewicza czytanego zaraz po mszy, takie zakłamanie jest nie do pomyślenia”.


Prezes PiS-u wierzy szczerze. Zarazem w jego najgłębszym przekonaniu polskość nierozerwalnie wiąże się z katolicyzmem. Raz jeszcze cytat z Krzymowskiego: „Dla Jarosława msza to coś więcej niż modlitwa, to jeden z obowiązków patriotycznych. Nie godzi się, żeby Polak nie chodził na nabożeństwo, uważa Jarosław. A jeśli jest niewierzący, to musi przynajmniej bronić Kościoła, bo wiara to fundament narodu”.


Nie zmienia to jednak faktu, że ponad wszystkim góruje tamto nadrzędne marzenie: zbudować nową Polskę. Przeorać ją i zmienić od podstaw. Przed laty trafnie to ujął Jacek Żakowski pisząc, że Kaczyński nie jest zwykłym politykiem: „To nie jest ani gracz jak Leszek Miller, ani administrator jak Jerzy Buzek, ani reformator Leszek Balcerowicz, ani dyplomata jak Aleksander Kwaśniewski. Zapewne jest tym wszystkim po trosze, ale przede wszystkim jest generatorem, nosicielem i egzekutorem politycznych wizji”.


Jeżeli uczciwie prześledzić polityczną aktywność Kaczyńskiego, wbrew pozorom nie sposób znaleźć uzasadnienia dla tezy, którą szermowali jego rywale – że Polska jego marzeń ma być państwem wyznaniowym. Znając krótką historię IV RP, można dyskutować o innych zagrożeniach, ale jakaś nadwiślańska teokracja w jego marzeniach? Nie.
Gdyby okres po 1989 r. porównać do szachowego maratonu złożonego z kilkunastu – nomen omen – partii, to na początku Kościół nie był dla Kaczyńskiego nawet pionkiem. Dopiero z czasem stał się poręcznym gońcem lub skoczkiem, a po Smoleńsku – jedną z ciężkich figur; wieżą lub hetmanem. Ale na szachownicy prezesa Kościół nigdy nie był, nie jest i nie będzie królem. To ważne, bo wszystkie figury – tylko nie króla – można taktycznie poświęcić dla ostatecznego zwycięstwa.


Taktyka ukłonów


Wie coś o tym Marek Jurek, marszałek Sejmu za poprzednich, dwuletnich rządów PiS-u. W kwietniu 2007 r. pożegnał się ze stanowiskiem i burzliwie rozstał się z partią, gdy Jarosław storpedował jego pomysł konstytucyjnego zapisu chroniącego życie od chwili poczęcia. Inny biograf Kaczyńskiego – Piotr Zaremba – twierdzi, że rozeźlony prezes miał wtedy nazwać Jurka „wariatem albo agentem”.


Zresztą mylą się ci, którzy sądzą, że poszło wyłącznie o tzw. kompromis aborcyjny. Zaremba przypomina wywiad, w którym Jurek mówił o większym chrześcijańskim pakiecie, począwszy od zakazu pornografii po gwarancje dla świątecznego charakteru niedzieli, który jednak nie budził u Kaczyńskiego entuzjazmu. Poszczególne inicjatywy prezes był skłonny akceptować wyłącznie „na zasadzie ostrożnego popuszczania pary”. Okazało się, że „Kaczyński nie będzie nadawał chrześcijańskiego charakteru państwu, nawet tam, gdzie było to w pełni możliwe” – gorzko konstatował Jurek.
Notabene życie dopisało do tych zdarzeń zabawną pointę. Przed trzema laty ten sam Jurek – kierując marginalną Prawicą Rzeczypospolitej – podpisał z PiS-em porozumienie i dzięki łasce prezesa został europosłem z okręgu warszawskiego. Bolesna lekcja szachów, którą odebrał żarliwy ideowiec, nie poszła w las.


A teraz? Przed niedawnymi wyborami parlamentarnymi Jacek Sasin poirytował obrońców życia, gdy w radiu RMF na pytanie, czy PiS chce zakazać in vitro – wypalił: „Nie mamy absolutnie takiego zamiaru”. Partia zamierza wprawdzie zaostrzyć ustawę i sprzeciwia się finansowaniu zabiegów z budżetu, ale całkowity zakaz? Co to, to nie. Z jeszcze większą rezerwą Sasin odniósł się do aborcji: nie ma społecznego przyzwolenia, by naruszyć dotychczasowy kompromis. Koniec, kropka.


Nic tu zasadniczo nie zmieniły też oszałamiający sukces i samodzielne rządy PiS-u. W minionym tygodniu warto było sięgnąć po rozmowę z posłem Andrzejem Jaworskim, którą opublikowała „Gazeta Wyborcza”. Jaworski to jedna ze sztandarowych postaci z grupy około dwudziestu posłów związanych z Radiem Maryja. W 2012 r. stanął na czele Parlamentarnego Zespołu ds. Przeciwdziałania Ateizacji Polski. Zapytany, czy PiS zmieni ustawę aborcyjną – wił się jak piskorz: „Dziecko poczęte jest dzieckiem, któremu należy się ochrona. Liczę, że będzie projekt obywatelski”. Czyli: konserwatywnym wyborcom świeczkę, prezesowi ogarek. Poseł złożył obowiązkową deklarację pobożnego katolika, ale między wierszami potwierdził, że sama partia nie wychyli się z inicjatywą.


Jasne, że po rządach PiS-u można się spodziewać licznych ukłonów w stronę Kościoła. To będą jednak głównie kwestie retoryki i ceremoniału państwa czy dotacje finansowe. Czasem – powiedzmy szczerze – także sprawy dość oczywiste. Politykom z partii Kaczyńskiego nie trzeba będzie np. tłumaczyć, dlaczego obchody 1050-lecia Chrztu Polski powinny mieć charakter kościelno-państwowy. Poza tym Kaczyński godzić się może na projekty drugorzędne, jak religia na maturze, które nie sprowokują oporu na większą skalę. Bez większego ryzyka można zaostrzyć ustawę dotyczącą in vitro. Biskupi będą zachwyceni, oczekiwania twardego elektoratu po części zaspokojone – a zarówno kampania prezydencka, jak i parlamentarna dowiodły, że sprawa ta obchodzi większość Polaków tyle co zeszłoroczny śnieg.


To wszystko nie oznacza jednak trzęsienia ziemi. Prezes chce rządzić, i to długo. Byłby samobójcą, gdyby w kwestiach światopoglądowych zbytnio rozhuśtał emocje Polaków. Przed nami zdecydowany przechył na prawą burtę, ale kapitan raczej nie wyda rozkazu: „Cała wstecz!”.


Rozmowy niedokończone


Powtórzmy: sam Kaczyński zmienia się w niewielkim stopniu, ale chętnie żongluje ludźmi, językiem i politycznymi metodami. W czasach Porozumienia Centrum sprawami Kościoła właściwie się nie zajmował. Zasłynął ciętą krytyką Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Z jego ust nawet nie tak dawno padały słowa zaskakujące, jeżeli wziąć pod uwagę dzisiejszy wizerunek. Zaremba przywołuje następujący fragment książki „Czas na zmiany”: „Nie jestem zwolennikiem tego, co proponują konserwatyści z ZChN, czyli powrotu do rodziny tradycyjno-patriarchalnej, z ostrym podziałem zadań między współmałżonków, z niepracującą żoną otoczoną masą dzieci. To nie jest model możliwy do zaproponowania współczesnemu społeczeństwu”.


Są i sprawy cięższego kalibru. To Kaczyński niedwuznacznie sugerował na łamach prasy, że Radio Maryja wplątać się mogło w podejrzane konszachty z Moskwą. Jeszcze na początku lat dwutysięcznych sam obrywał na antenie rozgłośni z Torunia. Dlaczego więc dziś idzie ręka w rękę z o. Tadeuszem Rydzykiem?


Ludzie z jego otoczenia podają identyczne wyjaśnienie. Kaczyński zadał sobie proste pytanie: co jest warunkiem zdobycia w Polsce władzy przez partię jednoznacznie prawicową? I odpowiedział: skręt w kierunku narodowo-katolickim. Można fascynować się Józefem Piłsudskim i wyrastać w dość swobodnym klimacie inteligenckiego Żoliborza, ale nie trzymając w garści emocji endekoidalnych – lepiej zapomnieć o wielkim marzeniu. Bez zdyscyplinowanego elektoratu Rodziny Radia Maryja, bez dopingu kibicowskich gardeł, bez armii żarliwych blogerów i kaznodziejów – ani rusz. Tu zresztą widać zasadniczą różnicę między Lechem a Jarosławem. Śp. prezydent nie chciał przekroczyć progu rozgłośni z Torunia. Jego brat uznał, że „Paryż wart jest mszy”. Czyli władza warta jest „Rozmów niedokończonych”.


Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak przyznać, że pragmatyczny do bólu sojusz z czasem zaowocował autentyczną sympatią między Jarosławem i o. Tadeuszem. Ta cieplejsza relacja przełożyć się może na profity. Łatwo sobie wyobrazić, że np. w „Naszym Dzienniku” zaczną się reklamować spółki Skarbu Państwa albo w mediach publicznych pojawią się absolwenci Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Ale ta sielanka trwać będzie dopóty, dopóki pokrywać się będą główne wizje i interesy obu twardych liderów.


Kaczyński nie zbuduje więc państwa wyznaniowego, ale jego rządy mogą podkopać autorytet Kościoła. I nie będzie to wina prezesa. Jeżeli biskupi nie utrzymają bezpiecznego dystansu od rządzących; jeżeli pozwolą na utrwalenie znaku równości między katolicyzmem a PiS – zapłacimy za to słoną cenę.


Kiedyś, gdy nieuchronnie zmienią się nastroje społeczne, schodząca ze sceny partia Kaczyńskiego zacznie ciągnąć za sobą Kościół. Wyraźnie rozentuzjazmowana dziś część Episkopatu powinna pamiętać: w tej partii szachów Kościół nie jest królem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2015