Plastikowe kluchy

150 milionów ton. Tę liczbę obrazującą skalę plastikowej czapy, którą beztrosko nałożyliśmy na swoją planetę, znamy teraz na pamięć.

29.10.2018

Czyta się kilka minut

 / Fot. ISTOCK / GETTY IMAGES
/ Fot. ISTOCK / GETTY IMAGES

Trudno było w zeszłym tygodniu ominąć ten temat, nawet jeśli do mediów przedostają się głównie przetrawione na groteskową modłę szczątki informacji o bzdetach w rodzaju patyczków do uszu. Tymczasem dzieje się naprawdę coś ważnego, o czym jak zwykle celnie pisze w tym numerze Marcin Napiórkowski.

Patrzę na tabelkę, w której różnym kategoriom produktów, dziś wydających się przezroczystymi jak powietrze, przypisano rozmaite działania „naprawcze”. Zużyty sprzęt rybacki czy filtry od papierosów nie robią na mnie wrażenia, ale w paru rubrykach – takich jak rozmaite opakowania do żywności i dań gotowych – widzę zapowiedź dużych wstrząsów w obyczajach. Nie wiem, czy ktoś próbował liczyć, jaki procent tego, co zjadamy w warunkach wielkomiejskiego pędu, stanowią rzeczy brane na wynos. Z dowozem pod drzwi – na plecach coraz liczniejszej gromady młodych Hindusów, którzy jako kurierzy lunchowi niepostrzeżenie podmalowali nasze ulice odcieniem multikulturowości (podejrzewam, że gdyby gruntownie ich popytać, dostalibyśmy obraz wyzysku tych ludzi na skalę, od której jeść by się nam odechciało). Albo przynoszone samemu dla siebie i całego koleżeństwa przy sąsiednich biurkach. Z dumą biorę na siebie zadanie pójścia po pizzę, przy czym wielkość żądanego kawałka, odcinanego z prostokątnej blachy, zwykliśmy na swój wewnętrzny użytek mierzyć „na okładki”, czyli porównując własny apetyt do formatu „Tygodnika”.

Pizza to pół biedy, sprzedają ją w tekturowym pudełku. Lekko co najwyżej zatłuszczone, ale bez sztucznych wstawek, stanowi proste zadanie dla sił przyrody. Ale ile razy w ciągu ostatniego miesiąca pod waszymi palcami skrzypiała zgniatana polistyrenowa trumienka po chińszczyźnie? Albo walcowata miseczka po pomidorowej – z wieczkiem, spod którego zawsze cieknie? Wysyłamy sondy na Marsa, ale pokrywki, która nie rozszerza się zdradziecko pod wpływem ciepła, jeszcze NASA nie wykoncypowała.

Te i inne podobne plastiki nasze powszednie nie znikną całkiem. Ale dodatkowe opłaty i restrykcje skutecznie nas przymuszą do myślenia nie tylko, co wybrać, ale też, do czego to nam zapakują. I dobrze, wrócą w chwale metalowe naczynia – ludzkość przecież jakoś taszczyła obiady z baru mlecznego jeszcze w czasach, kiedy koncern Monsanto dopiero stawiał w Disneylandzie swój cały zbudowany z tworzyw „Dom przyszłości”. Rynek nie znosi próżni i czekam tylko na nową gałąź snobizmu, gdzie hierarchię dziobania w Mordorze wyznaczy nie samochód i strój, ale odpowiedni zestaw dizajnerskich menażek. Osobnicy dbający o awangardowy wizerunek odkopią z pawlacza po babci taki emaliowany trzypiętrowy model z aluminiowym pałąkiem i wyślizganą drewnianą rączką.

Z tym sobie poradzimy, podobnie ze słomkami – ćmy barowe i bywalcy koktajli będą chodzić ze stalową słomką w kieszeni spodni, tej samej, z której kiedyś elegantom wystawał grzebyk z fałszywego szylkretu. Ale wielka rewolucja jednorazowa niechże będzie dla nas okazją, żeby przemyśleć, czy zasada „wszystko na wynos” nie zaniosła nas poza granice przesady i dobrego smaku.

Piszę to jako obsesyjny bojownik krucjaty przeciwko makaronom w pojemnikach do odgrzewania. Przynajmniej tych na modłę włoską – bo orientalny, przesmażony do bólu i zabity sosem sojowym, to inna liga i o jego honor bić się nie będę. Skoro wielkie narody Azji są gotowe pokazywać swoje dziedzictwo w takim upodleniu – ich sprawa. Mnie chodzi o nasze, pszenne spaghettipennefusillibucatinilinguinepicitagliolini i strozzapreti (czyli „kluski, od których dławią się księża”). Odcedzone we właściwym momencie nadają się do zjedzenia od razu – i basta. Zamknięte w pudełku, uwięzione w styropianowej saunie, emanując dalej ciepłem i parą, ulegają dalszemu rozmiękczeniu, a cudownie wytworzona podczas mieszania na patelni synergia skrobi i sosu przechodzi w fazę brei, gluta, plasteliny. A ponowne podgrzanie to tyle, co przyłożenie elektrycznego impulsu do martwej żaby na lekcji biologii. Podskoczy w skurczu, ale życia jej to nie wróci.

Włochy upadły tak nisko – i piszę to bez ironii, patrząc na kraj, który potrafi serio i skutecznie robić faszyzm (dziś zwany „legizmem”) – że jeśli rozsiani po świecie makaroniarze nie wezmą klusek w obronę, przepadną z kretesem. Pomóżcie ludzie. Zamówcie krokiety z kapustą. ©℗

Tydzień temu obchodzono Światowy Dzień Makaronu (ale raczej w Ameryce niż we Włoszech). Z tej okazji prasa przypominała najprostsze klasyczne przepisy. My też wróćmy do zasad, które czynią z pasta al pomodoro danie szlachetne w prostocie, a nie byle jak skleconą prowizorkę. Pierwsza to jakość składników: pomidory z puszki firm Mutti albo Cirio – wszędzie się da już kupić – oraz dobry makaron. Na kilku łyżkach oliwy przez parę minut podgrzewamy na dużej patelni przepołowiony ząbek czosnku. Dodajemy dwie puszki pomidorów bez skóry, podnosimy ogień, aż zaczną bulgotać, potem go zmniejszamy do minimum i dusimy bez przykrycia co najmniej godzinę, mieszając regularnie. Czas jest arcyważny! Tego sosu nie da się zrobić na szybko. Kiedy przestaje być zupą i staje się gęsty (tzn. gdy przeciągnięcie łyżką odsłania na chwilę dno patelni), dolewamy odrobinę wody, aby się nie przypalał, i dopiero pod koniec procesu pozwalamy mu zgęstnieć. Puryści każą zmiksować, ja wolę nierówną konsystencję. Listki bazylii dajemy dopiero w ostatnich minutach.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2018