Pigułki na śmiertelność

Polacy kochają apteki, sprzedające znieczulenie na wszystko. Co dzień dawkują sobie iluzję, zalecaną przez troskliwe panie z reklam. Ale obietnica życia bez bólu to bajka z okrutnym finałem.

05.03.2013

Czyta się kilka minut

 / il. Joanna Grochocka
/ il. Joanna Grochocka

W mojej okolicy trudno o dobry interes. Padły już: sklep elektryczny, salon sukien ślubnych, sex shop, salon gier i zakład fotograficzny. Trzymają się jeszcze ciuchy na wagę i chwilówki. Ale królową jest apteka. A dokładniej trzy, bo przybyły dwie nowe. Ruch spory, szczególnie w tej całodobowej, do której zjeżdżają nocą ludzie młodzi i ustawiają się w kolejce do okienka, z którego – jak w amerykańskich fast-foodach – wyłania się farmaceutyczne zamówienie. Zapewne już wkrótce pojawią się apteki niewymagające wysiadania z samochodu: cudowne ozdrowienie będzie można kupić po drodze, między stacją benzynową a parkingiem podziemnym.

Biznes farmaceutyczny jest jednym z bardziej opłacalnych, co wnioskuję z obserwacji: znikające z centrum Warszawy punkty usługowe i sklepy, które przez ponad 20 lat dzielnie stawiały czoło korporacyjnemu kapitalizmowi, zostały pokonane przez oddziały banków i apteki. Tylko sieci farmaceutyczne i finansowe stać na opłacanie szybujących czynszów, a to dzięki nam – klientom spragnionym leku na całe zło. Oba interesy są zresztą związane. Im bardziej dotkliwy staje się kryzys ekonomiczny, tym więcej udręczonych Polaków wije się w kolejkach po cudowną pastylkę.

BAJECZNE OZDROWIENIE

Mąż wraca z pracy do domu, ale zamiast wziąć w ramiona spragnione zabawy dzieci i ucałować żonę, opada na kanapę kaszląc i kichając. Strapiona kobieta zwraca się o poradę do przyjaciółki albo matki i chwilę później, rozpromieniona, podaje mężczyźnie remedium zwalczające objawy przeziębienia. Rano mąż znów jest sobą – energicznym, roześmianym, machającym rodzinie na pożegnanie przed wyjściem do biura, gdzie – jak reżyser reklamy każe się domyślać – odnosi same sukcesy. To jeden ze scenariuszy serwowanych telewidzom w sezonie gryp i przeziębień, czyli ok. siedmiu miesięcy w roku.

W bajkach o zdrowych i szczęśliwych rodzinach dwa elementy występują zawsze: po pierwsze kobieta – żona, matka, przyjaciółka lub sąsiadka – zna prawidłową odpowiedź i wyciąga z rękawa syrop na kaszel czy tabletki szybko zbijające gorączkę. Po drugie: opowieść dobrze się kończy, opiekunce udaje się zwalczyć wirusowych i bakteryjnych przeciwników atakujących jej rodzinę. W ostatnim ujęciu wszystko znów jest w porządku.

Producenci leków wiedzą, kto najczęściej odwiedza apteki, i uderzają w czuły punkt: poczucie odpowiedzialności za bliskich. Jeśli wierzyć reklamom, mężczyźni w naszym kraju mają z grubsza trzy rodzaje dolegliwości: przeziębienia, problemy z erekcją, a w późniejszym wieku – z prostatą i oddawaniem moczu. Poza tym żyjemy w kraju supermanów.

Kobiety w reklamach przyzwyczaiły nas do innych kłopotów – po cichu zwierzają się przyjaciółkom z zaparć, biegunek, wywołanych stresem skurczy jelit oraz problemów intymnych, czyli stanów zapalnych dróg rodnych. Na ekranie subtelnie podsuwają sobie rozwiązania, nigdy nie angażując w swe zmartwienia innych członków rodziny. Przeciwnie: scenariusz zwykle zaczyna się od tego, że ból lub choroba uniemożliwiają bycie dobrą i w pełni dyspozycyjną opiekunką. Dlatego należy reagować natychmiast.

Co innego kobiety biznesu, robiące kariery – je łączy z mężczyznami zasadniczy kłopot: silne bóle głowy, które pokonać mogą jedynie inteligentne tabletki, szybko identyfikujące źródło problemu i uderzające w nie ze zdwojoną siłą. „W moim życiu nie ma miejsca na ból” – mówi jedna z moich ulubionych bohaterek. Sceny triumfu nad pękającą głową rozgrywają się w nowoczesnych wnętrzach, gdy nagle przerwana narada wraca na swój tor, a zagrożone spotkanie z klientem kończy się jednak uściskiem dłoni i podpisanym kontraktem. W świecie ludzi sukcesu nie ma mowy o cierpieniu. Wytwory grafików komputerowych ilustrują zwycięstwo – gaśnie pulsujący w głowie czerwony punkt, trójwymiarowy skan ludzkiego ciała zaczyna się poruszać energicznie. Wolność, moc, nieskrępowane ruchy – powrót do ideału.

Reklamy farmaceutyków są jak schematyczne, naiwne bajki, pozwalające wierzyć w świat pozbawiony przykrości i zła. Nie ma w nim demonów, tylko dobre wróżki i ich alchemiczne cuda. Jaka szkoda, że złośliwy narrator kazał dopisać ostatni akapit: „Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki lub skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż lek niewłaściwie stosowany może szkodzić życiu lub zdrowiu”. Zatrudniani w radiu i telewizji lektorzy nauczyli się odczytywać tę formułkę z prędkością światła i z łagodnością, która brzmi jak zaklęcie.

BÓL ZAGŁUSZANY

Reklam leków przybywa – zewsząd dobiegają obietnice życia bez bólu i dolegliwości, a raczej instrukcje pilnego ich wykasowywania. Oto system błyskawicznie usuwający niepożądane treści, w którym powtarza się komunikat: „Weź pigułkę!”, mający zastąpić myślenie automatycznym odruchem. Jeśli boli – to źle, jeśli piecze – jeszcze gorzej, jeśli kłuje – musisz reagować. „Pozbądź się”, „zwalcz”, „pokonaj” – te przykazania płyną z bajek o perfekcyjnych rodzinach i szczęśliwych profesjonalistach. Już nie zastanawiamy się nad naturą i przyczyną bólu – ugasić go, to jedyne zadanie. A szkoda, bo czy nie bywa on naszym wielkim sojusznikiem? Czy to nie on, potraktowany poważnie, może uratować życie?

Jest jakiś wielki, niepokojący paradoks w rozbieżności celów współczesnej medycyny i farmacji. Pierwsza chce utrzymywać ludzi jak najdłużej w jak najlepszym zdrowiu, druga – uczy ich, jak wypierać się złego samopoczucia. Polscy lekarze różnych specjalności ponawiają alarmujące doniesienia: wskazują, że Polacy za rzadko się badają, umierają z powodu zbyt późno wykrytych – a uleczalnych – chorób, de facto nie dbają o zdrowie. Ci sami Polacy regularnie biegają do aptek, wynosząc z nich kolorowe opakowania tabletek ślicznych jak landrynki, usypiających czujność, pozwalających obchodzić się ze swoim ciałem jak z maszyną, którą, gdy szwankuje, wystarczy stuknąć, puknąć i naoliwić. Wierzymy, że łykając pastylki traktujemy siebie dobrze. Jesteśmy swymi lekarzami, nie gorszymi przecież niż ci obcy, obsługujący – a nie leczący nas – ludzie, którzy szybko wypisują recepty i wołają: „Następny proszę!”. Coraz więcej leków dostępnych jest bez recepty, a to znaczy, że nikogo nie trzeba pytać o zdanie. Można łykać do woli.

Najrozsądniejsza pani doktor, jaką dotychczas spotkałam, powiedziała mi: „Każdy żyje z jakąś formą bólu”. I zamiast przepisać mi obietnicę szybkiej poprawy, poradziła spojrzeć na siebie z dystansem. Interniści – lekarze pierwszego kontaktu – są coraz częściej akuszerami, spowiednikami i psychologami w jednym. Przyjmują nie ludzi faktycznie chorych, ale fizycznie odczuwających różnego rodzaju lęki i frustracje, płynące ze współczesności.

Coraz słabiej sobie z nimi radzimy. Albo inaczej: w coraz mniejszym stopniu potrafimy z nimi żyć. To znaczy: nie pozbywać się, nie zagłuszać, tylko znosić, traktować jak własne, godzić się z ich obecnością. Bóle głowy i brzucha – najpowszechniejsze z dolegliwości – tłumimy tabletką, nie zastanawiając się nad przyczynami. Ignorujemy sygnały, że żyjemy wbrew sobie, w zabójczym tempie, aktywności i stresie nie do zniesienia. Nawet jeśli odpychane tabletkami bóle nie przekształcą się w nic poważniejszego – nie pęknie wrzód, a serce nie stanie – to jednak będziemy na minusie: jako ludzie, którzy przebiegli przez życie tłumiąc samych siebie.

Liczbą reklam farmaceutycznych można zmierzyć to, jak bardzo nasze ciała błagają o lepsze traktowanie. Oraz to, jak wielki jest nasz lęk przed słabością, chorobą, starością i śmiercią.

SUPLEMENTY ŻYCIA

Ciało wymusza pierwsze kompromisy około trzydziestki. Wiem to nie ze statystyk, ale z doświadczenia własnego i moich równolatków. Dotychczas nasze ciało było silnikiem odrzutowym, napędzającym życiowy dobrobyt – pozwalało pracować wiele godzin w efektywny, wynagradzany sposób. Pozwalało osiągać kolejne stopnie rozwoju. Pozwalało nadgonić ratę kredytu albo zostawać w pracy do północy a conto trzytygodniowego urlopu w egzotycznym kraju, gdzie śpi się krócej i je byle jak, żeby zwiedzić jak najwięcej. Dotąd odpoczynek mało miał wspólnego ze spoczynkiem, był jeszcze intensywniejszą formą życia.

Młode kobiety doświadczają swej fizyczności, gdy zachodzą w ciążę i wychowują dzieci – to pierwsza prawdziwa konfrontacja z ciałem: zmobilizowanym, ale też zmęczonym. Młodzi mężczyźni mijają się w lekarskich gabinetach z kolegami z boiska po tym, jak przypomnieli sobie, że bardzo lubią futbol i siatkówkę, tyle że ich stawy nie wytrzymały nagłej aktywności. Wszyscy zaczynamy łapać się za lędźwie i karki, gdy po godzinach spędzonych przy komputerze ciało jest jak beton. Ale to jeszcze nie powód, żeby zmienić styl życia, a przynajmniej – nie dla większości z nas. Za to podczas wizyty w galerii handlowej zajrzymy do apteko-drogerii.

To stosunkowo nowe zjawisko, kojąca strefa wellness – dobrego życia. Jeszcze w latach 90. odwiedziny apteki przypominały wkraczanie do zaklętego kręgu: pachniało powagą choroby i tajemnicą jej uleczenia. Panie magister, stukające chodakami, emanowały mieszanką dostojności i serdeczności, a także dawką władzy – w końcu to one dysponowały naszą ulgą. Lek, jak wszystko inne, nie był łatwo dostępny, a dolegliwości nie mijały od ręki. Trzeba było czekać, co chorowaniu i zdrowieniu nadawało szczególny wymiar. Dziś z tej atmosfery zostały jedynie szyby z wąskim prześwitem nad kontuarem, niewidzialna linia dzieląca potrzebujących pomocy i wydających ją. Zresztą i to nie wszędzie, bo wiele aptek upodabnia się do salonów sprzedaży: atrakcyjnie pakowany asortyment prezentują dumnie, nie ukrywając w opisanych alfabetycznie szufladach. Leki podaje co prawda farmaceuta, ale już nikt nie tytułuje go magistrem (bo tytuł i dyplom może mieć prawie każdy), zresztą przychodzimy do apteki jako dobrze wyedukowani prosumenci, gotowi złożyć zamówienie na środki wcześniej nam zareklamowane. Aptekarz to już nie wyrocznia, tym bardziej że ten sam preparat sprzedaje się w wielu formach i pod wieloma nazwami. Tabletki i płyny stoją na wyciągnięcie ręki – żądamy, a ekspedient w kitlu przynosi. Nie dzieje się nic niezwykłego – lek to tylko jeden z gadżetów w naszym życiu.

Wychodząc naprzeciw naszym potrzebom, sprzedawcy przenoszą wszystko, co mogą, na półki, z których samemu można zdjąć lek. Tym sposobem sprzedaje się więcej. I bardziej niepozornie. Tabletki przeciwbólowe leżą obok batoników i miętówek przy kasach w sklepach spożywczych, kioskach i stacjach benzynowych.

Najlepiej, gdy lek udaje, że nim nie jest. Np. występuje pod nazwą „preparatu” albo „suplementu diety”. To rzecz przepisów i fachowej kwalifikacji środków, ale i mentalności. Ponieważ leczą się wyłącznie ludzie chorzy (w domyśle: „oni” – słabi, cierpiący, będący na marginesie), znacznie przyjemniej sięgnąć po coś, co poprawia krążenie, reguluje pracę serca, ułatwia zasypianie, usprawnia działanie wątroby, polepsza trawienie, a do tego pięknie pachnie i ma słodki smak. Dorzucając te specyfiki do koszyka, kupujemy wiele spraw: poczucie, że o siebie zadbaliśmy; niegroźną dawkę oszustwa; często – ładnie opakowane placebo, a najczęściej złudzenie, że będziemy żyć w znakomitej formie aż do dnia, w którym... No właśnie, co?

DAWKOWANIE ZŁUDZEŃ

Farmacja jest częścią przemysłu iluzji. Odsuwa pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi. Życie w bólu, cierpieniu, fizycznej niesprawności i zależności od innych jest chyba najbardziej przerażającą wizją wspólną nam wszystkim. Ból jest zapowiedzią choroby, choroba – anonsem umierania, umieranie – przedsionkiem śmierci. Ona zaś – tajemnicą. Faszerowanie się pigułkami uwalnia od bycia w ciągłym kontakcie z takimi myślami i do pewnego stopnia „zwiększa obszar życia”, wydłuża linię czasu pozbawionego troski o zakończenie.

Chcemy jak najdłużej korzystać ze zdrowej, sprawnej egzystencji, nosząc z tyłu głowy niewypowiadaną świadomość kresu. I choć biologiczne trwanie człowieka faktycznie się wydłuża, wyraźniej niż kiedyś odczuwamy, że życie jest krótkie. Wiele wspólnego ma z tym intensywność i pęd, uporczywe wrażenie, że codziennie coś nas omija i coś tracimy. Rzeczywistość odkrywa przed nami najróżniejsze oblicza, kusząc ich dostępnością. I tylko czas, niemożność bycia w wielu miejscach jednocześnie, boleśnie przypomina, czym jesteśmy. Jesteśmy dwoma rękami i nogami, wątrobą, kością strzałkową, ścięgnem i przysadką mózgową. Organizmem, który w serialach medycznych i programach popularnonaukowych nie przestaje zadziwiać, ale w rzeczywistości działa przez określony czas, na określonych warunkach.

Niepamiętanie o tym jest formą obrony, ale też porzuceniem treningu odporności i wytrwałości. A w długim życiu potrzeba ich będzie więcej, nie mniej. Osiągnięcia medycyny prognozują nam losy ponadstuletnie, ale przecież nie wolne od chorób czy bólu. Przeciwnie: wraz z nowymi perspektywami są i nowe dolegliwości, jakich nasi przodkowie nie znali, bo nie mieli szansy ich dożyć. Dostrzeganie i szanowanie bólu, a nawet ustępowanie mu było dla nich formą przygotowania, ćwiczeniem mięśni na gorsze czasy. Oszczędzeniem sobie szoku śmiertelności.

Łykając pigułki dokonujemy maleńkich, codziennych okrucieństw – na sobie samych. Przy okazji uczymy się niewybaczającego stosunku do choroby i do chorych. Prędzej czy później wszyscy nimi będziemy. A na wykluczenie i osamotnienie nie ma lekarstwa. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicystka, reportażystka i pisarka. Za debiut książkowy „Lalki w ogniu. Opowieści z Indii” (2011) otrzymała w 2012 r. nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Jej książka była też nominowana do Nagrody Nike, Nagrody Literackiej Angelus oraz… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2013