Pejzaż z Biedronką

Kiedy, łażąc kwadrans po ulicach, nie mijam ani jednej osoby mówiącej po polsku, to nie jest już żaden kosmopolityzm tylko martwica miasta.

07.09.2020

Czyta się kilka minut

 / ANELKA / PIXABAY
/ ANELKA / PIXABAY

624 miliony złotych podatku wpłacił w zeszłym roku do budżetu właściciel sieci Biedronka. Żeby się zorientować, co znaczy ta liczba, dość zauważyć, że sieć figuruje na siódmym miejscu tabeli największych płatników – a co jeszcze smaczniejsze, jest w pierwszej dziesiątce jedyną firmą, która nie jest bankiem, koncernem energetycznym czy miedziowym.

Biedronka przez swoją, by tak rzec, niewyględność i prostotę nie pasuje na pierwszy rzut do tego eleganckiego towarzystwa. Ale follow the money (śledźcie pieniądz) – radził informator dziennikarzom tropiącym udział ludzi Nixona w podsłuchiwaniu politycznych konkurentów – z czego wyszła afera Watergate (i od tej pory poczciwa angielska brama, gate, została już na amen sufiksem każdego kolejnego przekrętu). Ta zasada sprawdza się także w poznawaniu realnych sprężyn naszej codzienności. Miejsce w elitarnym Top 10 podatników potwierdza tylko to, co już tu nieraz pisałem: nikt nie ma tak intymnej wiedzy o obyczajach, skłonnościach i nastrojach Polaków, jak Portugalczycy kierujący tą siecią dyskontów. Najwyższa pora pisać o niej doktoraty z antropologii, a także otoczyć czułą opieką kontrwywiadowczą – podobnie jak się chroni przed sabotażem krytyczną infrastrukturę łączności czy przesyłu energii.

Fascynuje mnie przy tym, jak bardzo się różnią poszczególne sklepy, choć zasadniczo sprzedają dokładnie to samo za tę samą cenę i w tej samej, mniej więcej, oprawie. Jak wiele można zrozumieć i wyczuć z danej okolicy, stosując wobec lokalnej „biedry” metodę niespiesznego przechodnia. Tak jak Stempowski łaził w okolicach Berna, gapiąc się na domy, drzewa i ścieżki nad rzeką, tak ja obserwuję z równą czułością regały, ciasne przejścia, lodówki, klasyfikuję bałagan, wdycham zapachy, rejestruję odgłosy i mowę ciała kolejki przed kasą.

W swoim krakowskim koczowaniu już czwarty raz rozbijam obóz w innej dzielnicy i pierwszy wymarsz do tutejszej placówki sieci dopiero mnie czeka. Czuję lekką ekscytację – choć oczywiście więcej serca i pieniędzy zostawiam na placu targowym, ale ten spenetrowałem starannie jeszcze zanim zdecydowałem się przenieść. Tymczasem zaś żegnam się powoli ze straganami pod halą na Grzegórzkach i ulicami Kazimierza.

Żal szybko minie, bo chociaż dzięki zacnym ludziom mieszkałem tam we wspaniałym wnętrzu, to nigdy jeszcze dotąd żadne ulice, place i chodniki tak mnie duchowo nie zgnębiły. Zrozumiałem, skąd u mieszkańców np. Barcelony odruch gniewu, a czasem i przemocy wobec krótkoterminowych turystów i imprezowej ciżby. Kosmopolityzm otwiera umysły i daje kreatywną różnorodność tylko dopóty, dopóki jest kontrapunktem dla jakoś jednak wyczuwalnej tożsamości miejsca. Kiedy, łażąc kwadrans po ulicach, nie mijam ani jednej osoby mówiącej po polsku, to nie jest już żaden kosmopolityzm tylko martwica miasta, zachwianie poczucia bycia u siebie. Odkąd trzy czwarte kubatury kamienic to mieszkania na krótki wynajem, Kazimierz wyrwał się wprawdzie z upadlającej roli dzielnicy biedy i degradacji, ale tylko po to, by stać się zadeptanym przez chwilowych przybyszów pustkowiem. Dobrze wiem, po kim ta pustka, jestem na nią wyczulony jako dawny obywatel warszawskiego Muranowa. Paradoksalnie, wielka czarna dziura po Żydach szybciej zarasta właśnie tam, gdzie dzielnica przestała fizycznie istnieć, i gdzie życie musi włożyć więcej wysiłku, żeby zakwitnąć wśród stawianych od zera blokowisk. Im nie grozi, że staną się zagłębiem pasożytniczej zabawy.

Nie żebym miał coś zasadniczo przeciw zabawie. Kazimierz to również miejsca, które z wdzięcznością będę dalej nawiedzał, choć nie mogę już wyjść na róg Józefa i Kupa w kapciach. Niedościgłe placki ziemniaczane i mielone u Sąsiadów na Miodowej, traktowane jak należy – z szacunkiem, a nie jako podrzędne żarcie, które topi się w starym tłuszczu i podaje na chamskim plastiku. Kilka wschodnich alternatyw, w tym Wschód na tejże Miodowej i Curry Up na Krakowskiej, z paletą przypraw całkiem odmienną niż w większości indyjskich restauracji w Polsce. Karakter i Zazie – które jak mijam, to żałuję, że mnie na nie nie stać za często. Zatęsknię za tymi miejscami na pewno, ale chyba nie za dzielnicą. Nawet w miejscowej Biedronce czułem się tam, po dwóch latach chodzenia po owsiankę i kefir, wciąż nieswojo – jakby w tę dzielnicę nie dało się zapuścić korzeni. ©℗

Epidemiczne restrykcje zwalniają mnie z parapetówki. Ale gdybym wydawał małe przyjęcie, to do rytualnych słonych paluszków podałbym gęstą potrawę z papryki, którą można tymiż paluszkami wyjadać na stojąco z miseczek. Kroimy na cieniutkie piórka po jednej czerwonej cebuli na każdą paprykę, której użyjemy, dusimy pomalutku na wolnym ogniu, aż zupełnie rozmięknie. Na osobnej patelni smażymy w dużej ilości oliwy i na dużym ogniu papryki żółte i czerwone, pocięte na cieniutkie paski. Musi to potrwać dobrych kilka minut, aż papryka naprawdę zmięknie, ale nie chodzi o to, by ją spalić – w razie czego można „ugasić” paroma łyżkami wody. Zmniejszamy ogień, dodajemy uduszoną cebulę i po jednym bardzo dojrzałym pomidorze na każdą użytą paprykę (pokrojonym w kosteczkę). Solimy i dusimy wszystko razem ok. 10 minut, aż pomidory się rozpadną, a całość będzie dość płynna. Wtedy dosypujemy dla zagęszczenia parę garści tartej bułki zrumienionej na orzechowy kolor na suchej patelni, wyłączamy ogień i dodajemy sporą garść startego pecorino romano. Warto odstawić dla przegryzienia. Jeśli podajemy na zimno, to dobrze zrobi parę kropel octu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2020