Parch pro toto

Zdaniem Śpiewaka pierwsze lata po zakończeniu II wojny to najlepszy okres w tysiącletniej historii Żydów polskich. Wreszcie mogli uczestniczyć w życiu politycznym i społecznym, sprawować urzędy, robić kariery w administracji i armii.

07.05.2012

Czyta się kilka minut

Z "Żołnierza Wolności", 1968 r. /
Z "Żołnierza Wolności", 1968 r. /

Pojęcie „żydokomuny” wciąż powraca w ustach antysemitów, którzy wydają się przekonani, że jest ono dziedziczne niczym znamię bądź choroba. Jednocześnie wielu z tych, którzy obrzucani są tą obelgą, problem rodzinnych uwikłań w komunizm stabuizowało albo wyparło. Dopiero najnowsza książka prof. Pawła Śpiewaka przełamuje milczenie – racjonalizując dyskusję o najżywotniejszym z antyżydowskich stygmatów.

Inteligenckie rozedrganie

„Nigdy nie znalazłem się w domu, który przypominałby mój dom rodzinny – mówi Śpiewak. – Pełno w nim było ludowych świątków. Patrzyły na mnie z każdej ściany – moi rodzice mieli jedną z pierwszych i ciekawszych kolekcji polskiej sztuki ludowej. Oczywiście były także książki – do dziś unikam mieszkań, w których nie ma rozbudowanej biblioteki. Nie sądzę, bym łatwo mógł się porozumieć z ich mieszkańcami. Choć moja warszawsko-inteligencka rodzina nie była oazą spokoju: wychowywałem się w atmosferze permanentnego rozedrgania, co zresztą stanowi chyba immanentną cechę tej formacji”.

Matką znanego socjologa była Anna Kamieńska – poetka, pisarka, krytyczka literacka i tłumaczka, mająca w swoim dorobku przekłady z języków tak różnych jak łacina, hebrajski i rosyjski (o innych językach słowiańskich nawet nie wspominając). Czasem współpracowała z mężem, Janem Śpiewakiem – np. wtedy, gdy razem opracowywali polskie wydania Gorkiego, Leonowa, Tiutczewa, Chlebnikowa.

Syn tak wspomina ojca: „Chodził po Warszawie w baskijskim berecie. Kompletnie nie pasował do otoczenia, w którym dominowały mundury bądź urzędnicze kapelusze. Czasem podbiegał do jakichś nieznajomych na ulicy. Wydawało mu się, że to jego rodzice, moi dziadkowie. Wypatrywał ich wszędzie, nawet w naszej piwnicy, choć wiedział przecież, że zginęli w Zagładzie”.

Jan Śpiewak należał do tych Żydów, którym wojnę udało się przetrwać w Związku Radzieckim. Lewicowość była jednak jego wcześniejszym wyborem, dokonanym w momencie, w którym opuszczał rodzinną wioskę Hoła Prystań na Ukrainie, by via Chersoń udać się do Lwowa i Warszawy – na studia polonistyczne, które doprowadziły go do socjalistycznych pism literackich. Publikował m.in. w „Sygnałach” i „Lewym Torze”.

Do Warszawy wrócił w 1950 r., by – w szczytowym okresie stalinizmu – objąć posadę redaktora miesięcznika literackiego „Twórczość”, w którym odpowiadał za krytykę poezji. Zmarł na raka, nie przekroczywszy sześćdziesięciu lat życia w grudniu 1967 r. (tuż przed Marcem!). Komunizującemu przed wojną poecie ostatniego namaszczenia udzielił – od 1955 r. zaprzyjaźniony z rodziną Śpiewaków – ksiądz Jan Twardowski.

Anna Kamieńska długo nie mogła się podnieść po śmierci męża. Równowagę psychiczną pomagało jej odzyskać zainteresowanie chrześcijaństwem, stopniowo przekształcające się w żarliwą religijność. Jedni, jak Julia Hartwig, odnosili się do tego z dystansem: „miała charakter wyznawczy. Musiała w coś wierzyć, i to do końca”. Inni, jak ksiądz Twardowski, widzieli to inaczej: „każde wypowiedziane słowo miało swoją wagę, zawierał się w nim ogromny trud człowieka poszukującego sensu” (ksiądz-poeta zadedykował Kamieńskiej, na krótko przed jej śmiercią w 1986 r., popularny dziś wiersz „Spieszmy się kochać ludzi”...).

Jeden z synów poetki, nieżyjący już dzisiaj Jan Leon, w pewnym sensie poszedł jej drogą, wiążąc się z pismem „Powściągliwość i praca”, którego tradycja sięgała końca XIX w. i które – pod auspicjami zakonu michalitów – odradzało się, gdy zawieszono stan wojenny, dając schronienie wielu opozycjonistom represjonowanym przez władze (pracę znalazł tu wówczas m.in. Jacek Żakowski).

Współczesny Arystoteles

Drugi syn, Paweł, zdecydował się na studia w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. Miał już za sobą pierwsze formujące lektury – Kierkegaarda przeczytał jako szesnastolatek, wiedział, gdzie znaleźć można Orwella i Sołżenicyna ukrytych na półce w drugim rzędzie książek. Przed sobą miał natomiast pokoleniowe fascynacje – pracami Baczki, Kołakowskiego, Szackiego (ten ostatni zostanie promotorem jego pracy doktorskiej, obronionej w 1984 r., a poświęconej „Stylom liberalnego myślenia: anglo-amerykańskiej myśli politycznej lat 40. i 50. XX w.”). Przede wszystkim miał jednak przed sobą lekturę wydanej w 1971 r. książki Bohdana Cywińskiego pt. „Rodowody niepokornych”.

Ten tom – odwołujący się do etosu inteligencji polskiej w Królestwie Polskim po upadku powstania styczniowego – stał się swoistą instrukcją obsługi (a może i katalizatorem działań?) dla tych, którzy już wkrótce mieli zacząć tworzyć środowiska opozycyjne. Zarówno tych, których dziś utożsamiamy z lewicą, jak i tych, którzy deklarują poglądy prawicowe.

Ciekawe, co w „Rodowodach niepokornych” znalazł dla siebie Paweł Śpiewak. Czy – biorąc pod uwagę jego doświadczenia rodzinne – o fascynacji zadecydowało przypomnienie takich postaci jak ksiądz Korniłowicz, łączący lojalność wobec instytucji Kościoła z wrażliwością społeczną? A może chodziło o sformułowany tu „Dekalog” inteligenta, zakładający poczucie odpowiedzialności za wspólnotę i pielęgnowanie cnoty służby? Kto wie, czy w tej studenckiej lekturze nie należy szukać źródeł pojęcia „IV Rzeczpospolita”, którą Paweł Śpiewak rozwinął w 2003 r., zanim został aktywnym politykiem? Socjolog zwraca dziś uwagę, że pojęcie to zostało zaanektowane przez ideologię, podczas gdy zawierało – ni mniej, ni więcej – postulat naprawy instytucji państwa.

A może w „Rodowodach niepokornych” ma także swoje źródło nieprzyjemna przygoda intelektualisty z polityką? Okazało się przecież, że w jej świecie nie ma miejsca dla współczesnego Arystotelesa, który towarzyszyłby współczesnemu Aleksandrowi. Na krótko przed podjęciem decyzji o rezygnacji z uczestnictwa w grze politycznej, Śpiewak mówił w wywiadzie udzielonym „Krytyce Politycznej”: „nikogo nic nie interesuje poza technologią władzy. To znaczy nie ma żadnej poważnej rozmowy o sprawach publicznych. Jestem w parlamencie przez półtora roku i nie widziałem w swoim otoczeniu ani jednej dyskusji ideowej, prawdziwie światopoglądowej. (...) Takie spłycenie polityki w naszej wersji liberalnej demokracji jest absolutnie destrukcyjne”. To opinia człowieka, który tłumaczył polskiemu czytelnikowi myśl liberalno-konserwatywną, dzieła Milla, Actona, Goffmana czy Voegelina.

Dziś Śpiewak twierdzi, że należy zweryfikować dawne lektury – Kołakowskiego, Baczkę, ale może przede wszystkim właśnie „Rodowody niepokornych”. Zwraca uwagę, że miały one charakter środowiskowy, w gruncie rzeczy zamykający, co obowiązuje do dzisiaj. Dlaczego w środowisku „Gazety Wyborczej” nie ma miejsca na lekturę Ingardena czy Herberta? – pyta.

Coś z książki Cywińskiego jednak zostało w warszawskim socjologu do dzisiaj, choćby prywatne seminaria dla studentów, przez wiele lat organizowane w domu, który ma na Lubelszczyźnie. Jedną z bywalczyń tych spotkań jest wszak Karolina Wigura – tegoroczna laureatka Nagrody im. ks. Tischnera za książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”. Z lubelskich seminariów wzięło się także internetowe pismo „Kultura Liberalna”. Czy Śpiewak widzi w nim nawiązanie do niegdysiejszej, pierwszej „Res Publiki”, która, jak uważa, rozpadła się tylko w wyniku animozji personalnych?

Polska ich nie chciała

Dla zrozumienia fenomenu intelektualnego, jakim jest Paweł Śpiewak, coraz istotniejsze stają się odniesienia związane z żydostwem, rozumianym zarówno duchowo, jak i socjologicznie. Trudno jednak wpisać go w coraz modniejsze ruchy „odnowy życia żydowskiego w Polsce”, w którą zresztą nie wierzy. Pozostaje bytem osobnym.

W 2004 r. wydał książkę pt. „Midrasze: księga nad księgami”. Za chwilę ukaże się kolejny zbiór komentarzy do Tory, które regularnie publikuje na łamach „Tygodnika Powszechnego” (dzięki czemu – jako pismo niejudaistyczne – jesteśmy wyjątkiem na skalę międzynarodową). Śpiewak powtarza, że w tej dziedzinie czuje się amatorem, ale zarazem podróżnikiem-odkrywcą nowych lądów. Nie ma swojego rabina-przewodnika, mistrza duchowego. Przez święty tekst przedziera się samodzielnie. Choć liczy się ze zdaniem takich ludzi jak Piotr Paziński – młodszy od profesora o pokolenie redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”, a przy okazji erudyta i wybitny znawca literatury brytyjskiej.

Jednak aby własna tożsamość stała się oczywistością, trzeba najpierw policzyć, co składa się na rodzinne dziedzictwo. A profesor socjologii wywodzi się z domu, w którym powojenny status Polski był akceptowany, ba, który w pewnym stopniu był beneficjentem nowego ustroju. Pytanie, czy w prywatnych wspomnieniach nie należy szukać głębokich źródeł powstania najnowszej książki Pawła Śpiewaka, zatytułowanej „Żydokomuna. Interpretacje historyczne”. Ta świetnie napisana praca dekonstruuje jeden z najżywotniejszych mitów antysemickich, zgodnie z którym wszyscy Żydzi mieliby być rozsadnikami bolszewizmu, o czym świadczyć miałaby chociażby ich nadreprezentacja w strukturach władz stalinowskich, przede wszystkim w służbach bezpieczeństwa. Nowy dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego stawia tezę, że idea żydobolszewizmu była odbiciem słynnych „Protokołów Mędrców Syjonu”, popularnych także w Polsce wychowanej m.in. na „Nie-Boskiej komedii” Krasińskiego, w której po raz pierwszy tak mocno wyartykułowana została teza o ogólnoświatowym spisku żydowskim.

Dalej tłumaczy, co zbliżyło część środowisk żydowskich do komunizmu. Przywołuje fakty oczywiste, o których zwolennicy teorii żydobolszewizmu zdają się nie pamiętać: nie tylko pogromy, do których dochodziło w rządzonej przez „białych” Rosji, ale także obozy internowania dla polskich żołnierzy pochodzenia żydowskiego (często ochotników!), które ich własna armia zorganizowała podczas wojny 1920 r. Obala też tezę, jakoby przedwojenna Komunistyczna Partia Polski była w gruncie rzeczy żydowska. Owszem, w Warszawie reprezentanci tej społeczności stanowili 65 proc. członków KPP i – jako zazwyczaj lepiej wykształceni – wchodzili w skład jej władz. Jednak w skali całego kraju 80 proc. KPP stanowili Polacy.

Socjolog przypomina, że większość Żydów polskich głosowała na Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem, a w 1935 r. opłakiwała śmierć marszałka Piłsudskiego. I stawia pytanie: jaki wybór w kraju, w którym obowiązywał numerus clausus, stał przed młodym Żydem, który chciał się wyrwać ze sztetla? Syjonizm albo komunizm.

Mimo to na ten ostatni decydowało się bardzo niewielu. I za błędny wybór zdarzało im się płacić śmiercią: Śpiewak zwraca uwagę, że Wielką Czystkę w 1937 r. w ZSRR przeżyli de facto tylko ci komuniści, którzy byli w tym czasie w Berezie Kartuskiej. A także na antysemityzm w powojennej PZPR, którego kulminacją stał się Marzec 1968.

Ale najważniejsza być może teza postawiona przez Pawła Śpiewaka dotyczy czasów tuż powojennych.

Otóż, jego zdaniem, pierwsze lata po zakończeniu II wojny światowej to najlepszy okres w tysiącletniej historii Żydów polskich. Wreszcie mogli w pełni uczestniczyć w życiu politycznym i społecznym, sprawować urzędy, robić kariery w administracji i armii. Tylko przez chwilę.

Oczywiście, nie wolno zapominać o takich postaciach jak Józef Różański, Józef Światło czy Julia Brystiger. Jednak Śpiewak powołuje się na badania Ryszarda Terleckiego: „W 1953 r. UB zatrudniał 30 181 osób, z czego 97 proc. stanowili Polacy, 2,3 proc. Żydzi (narodowość żydowską deklarowało 776 osób), 1,5 proc. Białorusini”. Dlaczego więc ubecję kojarzy się z Żydami? Śpiewak ukuwa znaczące powiedzenie: „Parch pro toto”.

No dobrze, ale co z tymi, którzy z ofiar zmienili się po wojnie w zbrodniarzy? Może wróciwszy do kraju, w którym nie było już nikogo bliskiego, czuli zwierzęcą nienawiść do wszystkich i wszystkiego? A może, pisze Śpiewak, „tylko w mundurze albo w gabinecie rządowym mogli żydowscy towarzysze poczuć się Polakami, wziąć kawałek odpowiedzialności za naród, który ich nie akceptował i nie chciał”?

***

Najnowsza książka Śpiewaka doczekała się recenzji, najczęściej pozytywnych, w prasie prawicowej. On sam jest jednak zaskoczony milczeniem środowisk, z którymi łączy go genealogia (przede wszystkim „Gazety Wyborczej”). Dziwi się, bo przecież problemy rodzinnych historii trzeba jakoś rozwiązać.


AGNIESZKA SABOR jest krytykiem i historykiem sztuki. Specjalizuje się w tematyce żydowskiej. Opublikowała m.in. „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2012