Pani Rimbaud gra punka

Patti Smith – największa poetka amerykańskiego punk rocka wystąpi 17 sierpnia w warszawskim parku Sowińskiego.

11.08.2014

Czyta się kilka minut

Patti Smith na koncercie w Mediolanie, lipiec 2013 r. / Fot. Sergione Infuso / DEMOTIX / CORBIS
Patti Smith na koncercie w Mediolanie, lipiec 2013 r. / Fot. Sergione Infuso / DEMOTIX / CORBIS

Wbrew pozorom punk rockowi jakoś zawsze było po drodze z poezją. Zwłaszcza temu amerykańskiemu, który zaczytywał się w beatnikach, ale pałał też miłością do francuskich XIX-wiecznych wieszczów. Sam Lou Reed studiował literaturę z Delmorem Schwartzem, a lider grupy Television nie bez przyczyny występował pod pseudonimem Tom Verlaine.

Żaden inny reprezentant tego nurtu nie jest jednak poetą w takim stopniu jak Patti Smith – artystka, o której pierwszych tekstach pisano, że są jak listy miłosne do Arthura Rimbauda. Nawet jeśli jest w tym prawda, to utwory Smith opisują również całą galerię współczesnych jej ikon popkultury.

„Chciała wyglądać jak Keith Richards, palić jak Jeanne Moreau, poruszać się jak Bob Dylan i pisać jak Arthur Rimbaud” – tak mówi o niej Penny Arcade, performerka i aktorka związana z Fabryką Andy’ego Warhola. To był ten ludzki rewers genialnej Smith, która przeżywała życiorysy swoich bohaterów niczym typowa nastoletnia fanka.

W rezultacie – jak opowiadali jej przyjaciele – śmierć Briana Jonesa z Rolling Stones przypłaciła niemal załamaniem nerwowym, a przecież nawet go nie poznała. Ta jej obsesja miała też weselsze objawy, dla przykładu pierwszymi próbami wokalnymi artystki było śpiewanie „Gimme Danger” The Stooges do ustawionej na sztorc szczotki. Choć zawsze była pewna siebie, nie wyobrażała sobie, że kiedyś będzie z nimi dzielić scenę.

Co prawda pierwsze publiczne występy Smith odbywały się przy okazji czytania wierszy, ale już wtedy zdradzała punkową naturę. Joey Ramone wspomina, że w trakcie spotkania autorskiego potrafiła nieoczekiwanie wstać i cisnąć krzesłem o ścianę. Gitarzysta Television Richard Hell zastanawiał się zaś, jak to możliwe, że ludzie przychodzą na poetyckie wieczory, a reagują tak, jakby brali udział w najbardziej porywającym koncercie swojego życia. Odpowiedzią na jego dociekania jest osobowość poetki, jej charyzma i bezkompromisowe podejście do sztuki. Nienawidzi hipokryzji i piętnuje każdą artystyczną pozę. To, co prawdziwe, jest dla niej najcenniejsze. Nawet jeśli ta prawda okazuje się przykra i brzydka. Zazwyczaj przecież taka właśnie jest.

Mając fanów pośród nowojorskiej bohemy, a także żywotne zainteresowanie branży, Patti Smith mogła wreszcie (była połowa lat 70. XX wieku) spełnić swoje marzenie i założyć zespół. W skład grupy wszedł m.in. Ivan Král – Czech, który musiał opuścić ojczyznę po Praskiej Wiośnie. W muzyce pobrzmiewały echa pierwszych punkowych zespołów: MC5, New York Dolls czy The Velvet Underground. Jednak większy nacisk został położony na słowo, a brutalną surowość wspomnianych grup zastąpił liryzm. O tym, że Smith nie chciała tylko powielać panujących trendów, paradoksalnie świadczy cover – otwierająca debiutancką płytę „Elegia” autorstwa Vana Morrisona. Amerykanka napisała do niej własny tekst rozpoczynający się od słynnego już wersu: „Jezus zmarł za czyjeś grzechy, ale nie moje...”.

Swoimi kolejnymi płytami Smith sprawiła, że zaczęto kojarzyć ją przede wszystkim jako punkową wokalistkę, a nie poetkę. Pomógł w tym przebój „Because the Night”, którą to kompozycję otrzymała od Bruce’a Springsteena. W 1980 r. artystka zaskoczyła wszystkich, oznajmiając, że schodzi ze sceny, by zająć się rodziną. Powróciła na nią dopiero w połowie następnej dekady, po namowach Allena Ginsberga i Michaela Stipe’a. Nie zarzuciła też pisania – w 2010 r. ukazała się jej autobiograficzna książka „Just Kids”, za którą otrzymała National Book Award (po polsku, nakładem wydawnictwa Czarne, ukazały się „Poniedziałkowe dzieci” i „Obłokobujanie”).

Patti Smith ma 68 lat i wciąż koncertuje. Park Sowińskiego letnią, wieczorową porą nie wydaje się, co prawda, jej środowiskiem naturalnym, można jednak podejrzewać, że po pierwszych taktach w powietrzu da się wyczuć zatęchłą atmosferę najbardziej dekadenckich klubów Nowego Jorku. Może nie jest to najpiękniejsza woń, ale przecież prawdziwa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2014