Pamiątki z przeszłości. Felieton Zuzanny Radzik

15.08.2022

Czyta się kilka minut

Fot. GRAŻYNA MAKARA /
Fot. GRAŻYNA MAKARA /

Dydaktyzm tegorocznej wystawy Documenta 15 w Kassel wynika chyba z tego, że artystyczne kolektywy z krajów rozwijających się korzystają z okazji, żeby opowiedzieć europejskiej widowni o zjawiskach i problemach świata – ale robią to nazbyt publicystycznie. Raz za razem wzdychałam znudzona, że chciałabym już nie czytać manifestów i nie oglądać filmów dokumentalnych. Akurat ta widownia, która dojechała do Kassel, pewnie też czyta gazety.

Z dwóch dni spacerów po galeriach zostaje ze mną niewiele. Np. fotografie z wyspy Jeju. Oszczędne kadry pokazują japońskie instalacje wojskowe z czasów okupacji Korei, degradowane przez tropikalną roślinność, ale wciąż wbite w krajobraz. Podobne zresztą do bunkrów, jakie spotykamy podczas nadmorskich wycieczek w Zelandii czy okolicach Calais. Albo do tylu innych miejsc, gdzie krajobraz zryty jest śladami dawnej lub mniej odległej wojny. Oznaczony na lata, nie tyle pomnikami, co okopami, minami, śladami uderzeń pocisków. W Warszawie wciąż przecież są draśnięte kulami kamienice.

Tu, w Belgii, topografia wojennych blizn jest inna. I wciąż zaskakuje. Kopiec z lwem na szczycie to pole bitwy pod Waterloo, które mijam, odwożąc bliskich na lotnisko. Lew symbolizuje zwycięstwo monarchii i króluje do dziś nad rolniczą okolicą, składem ogrodowym, sklepem budowlanym, siatką niewielkich dróg. Jadąc na weekend w Ardeny, szybko trzeba przypomnieć sobie historię słynnego drugowojennego oblężenia. Mały kraj, a gdzie nie spojrzysz – ślad jakiejś wojny. Przede wszystkim tej wojny sprzed ponad stu lat. Pierwszej, wielkiej. Wojny tysiąc dziewięćset czternastego.

To właśnie jej poświęcone są gminne i dzielnicowe pomniki przypominające, ilu obywateli miasteczka na nią poszło i z niej nie wróciło. Lokalne muzea pokazują tyle jej śladów, że aż zaczęłam ich unikać: po detalicznym przestudiowaniu losów oblężenia Mons miałam już dość. ­Dlatego omijam na razie muzeum wojny w Ypres, ale przystaję w polu, gdzie wciąż można się przyglądać niewinnym pagórkom, które piły krew kolejnych tysięcy żołnierzy. Spaceruję drogą, która wiedzie tam, gdzie były niemieckie okopy. Widzę drzewo w miejscu, gdzie zaczynał się okop drugiej strony. I farmę, odbijaną co kilka dni. Jednej nocy jej zdobycie kosztowało siły ententy pięć tysięcy żołnierzy. Kolejnego dnia jednak jej nie utrzymali i musieli zdobywać od nowa. ­Krajobraz jest niewinny, wiejski. Obok lunapark, chyba po to, żeby uprzyjemnić życie szkolnym wycieczkom ­wysłanym tu w celu studiowania historii. Ile musi minąć czasu, by wypadało wrzeszczeć na karuzeli tuż obok takiego miejsca?

Po drugiej stronie drogi cmentarz: białe, jednakowe nagrobki z symbolami krajów. Rząd za rzędem, często niezidentyfikowani. Australijczycy, sporo kanadyjskich inżynierów, bo wiadomo: takie miasto okopów pochłania sporo myśli technicznej. No i, jak to żołnierze, młodzi. Niedaleko można nawet zwiedzić okop. Zgaduję, że gospodarz, który wrócił tu po wojnie, zastał za domem zrytą ziemię i urządził na zapleczu izbę pamięci. Pełno w niej żelastwa zebranego z pola. Nie dotknęła tego muzeum żadna kuratorska myśl, ale każą płacić słono za wstęp. Za domem rdzewiejące łuski różnych rozmiarów, wyblakłe memorabilia w kształcie maków. Okopy czy coś na ich kształt, zabezpieczone przed rozmyciem przez deszcz zwykłą blachą. Kurator, którego nie było, w fotoplastykonie umieścił drastyczne zdjęcia z tutejszych pól bitwy, które najwięcej mówią o tej wojnie, choć nie powinno się na nie patrzeć.

Nie wiem jednak, co bardziej pozwala zrozumieć pierwszą wielką wojnę, i to, jak naznaczyła Europę: te krwawe pola czy muzeum w Compiègne, gdzie ją zakończono. Zaraz po zwycięstwie stworzono tu niewielkie muzeum, w którego pawilonie zamknięto zabytkowy wagon kolejowy, wcześniej należący do Napoleona III, a potem będący świadkiem podpisywania zawieszenia broni. Przed budynkiem na okolicę spoglądała rzeźba marszałka Focha. Muzeum w pierwszych powojennych latach odwiedzały miliony, jednak gdy wojska nazistowskich Niemiec wkroczyły do Francji, błyskawicznie je rozebrano i wywleczono wagon, by w nim podpisać zawieszenie broni z Francją. Potem wagon objeżdżał Niemcy na znak przełamania tamtych, upokarzających dla tego kraju porozumień. Samo muzeum natomiast zrównano z ziemią, co widać na zdjęciach, na których robotnicy grabią zrujnowaną przestrzeń, a na to wszystko spogląda pozostawiony przez okupanta marszałek. Zniszczyć, zaorać, zapomnieć. Siła symbolicznych przepychanek.

Do Brukseli stąd tylko trzy godziny. Z Ypres jeszcze bliżej – półtorej. Czasem myślę, że w któreś z tych miejsc trzeba przywozić oficjalne delegacje, zanim siądą do stołu, żeby przypominać, przed czym uciekliśmy w trud tworzenia unii dwudziestu siedmiu krajów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolożka i publicystka a od listopada 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim oraz teologią feministyczną. Studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie i na Uniwersytecie Hebrajskim w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2022