Ostatnia lekcja

Świat według Mellera. Ze Stefanem Mellerem rozmawia Michał Komar ...Nagle zacząłem zadawać sobie pytanie, skąd się właściwie wziąłem. Jak to się stało, że - z moimi doświadczeniami życiowymi - z historyka przeistoczyłem się w dyplomatę, a w końcu znalazłem się w rządzie Rzeczypospolitej...

29.02.2008

Czyta się kilka minut

Trudno o tej książce pisać, zapominając o szczególnej perspektywie, jaką stwarza śmierć Stefana Mellera. On sam doczekał jeszcze wydania pierwszego tomu rozmów, jakie nagrał z nim jego przyjaciel Michał Komar, cieszył się w szpitalu pierwszym egzemplarzem. My je dziś czytamy jako opowieść o życiu już zamkniętym i spełnionym. Szukamy przesłania, jakie się w nich kryje. I, co tu kryć, zdumiewamy się, jak ktoś tak ciężko chory i świadom swojego stanu umiał zdobyć się na taki dystans, taką lekkość, umiał zachować taką radość życia i takie poczucie humoru.

Zapewne, powrót w przeszłość pozwalał autorowi zapomnieć na chwilę o chorobie - ale przecież w tej przeszłości obok chwil szczęśliwych były zdarzenia dramatyczne, wręcz tragiczne. A lekki ton pełnej anegdot opowieści, który sprawia, że - jak zauważył w swej recenzji Aleksander Hall - czasem śmiejemy się głośno podczas lektury, skrywa zamiar poważny.

Zaczęło się już po rezygnacji ze stanowiska ministra spraw zagranicznych; przypomnijmy, że Stefan Meller, historyk i dyplomata, w latach 90. ambasador we Francji, później w Moskwie, wszedł do rządu Kazimierza Marcinkiewicza, złożył jednak dymisję po zawarciu przez PiS koalicji z Samoobroną. Wkrótce atak przypuściła śmiertelna, jak się miało okazać, choroba. "W początkach długiej i niemiłej rekonwalescencji - wspomina we wstępie Meller - był taki moment, kiedy chciałem zająć się czymś ważniejszym niż tylko prowadzenie ćwiczeń i wykładów. Mój młodszy przyjaciel Andrzej Rosner, również historyk, doszedł do wniosku, że nikt nie wymyślił lepszej terapii niż spowiedź".

A więc "spowiedź dziecięcia wieku"? Właśnie tak: "Nagle zacząłem zadawać sobie pytanie, skąd się właściwie wziąłem. Jak to się stało, że - z moimi doświadczeniami życiowymi, zarówno z dzieciństwa, jak i dojrzałego już wieku - z historyka przeistoczyłem się w dyplomatę, a w końcu znalazłem się w rządzie Rzeczypospolitej... Postanowiłem więc opisać kolejne środowiska, z jakimi się stykałem - i siebie na ich tle (a nie na odwrót); dotknąć tego, co jest żywą materią historii".

Pierwsze jest środowisko rodzinne. Ojciec, chłopak z tradycyjnej żydowskiej rodziny, wyjeżdża w latach 20. wraz z rodzicami do Palestyny, skąd zostaje deportowany i wraca do Polski tuż przed przewrotem majowym, by związać się z ruchem komunistycznym. W 1938 r. zostaje wezwany do Moskwy - gdyby posłuchał, zapewne by zginął - zamiast tego jednak jedzie do Francji, dokąd zresztą wcześniej przenieśli się z Palestyny rodzice. Podczas wojny mieszka z żoną (panna z zamożnego domu z Sosnowca) w Lyonie, na fałszywych papierach. Jego ojciec, zamknięty w obozie w Drancy, zginie w drodze do Auschwitz; rodzice żony także zostaną zamordowani. Uczestniczy we francuskim ruchu oporu (pod koniec życia, utraciwszy częściowo pamięć, kiedy był w dobrym humorze, stawał na baczność i śpiewał Marsyliankę). Po wojnie cała rodzina z urodzonym w 1942 r. Stefanem przyjeżdża do Polski.

Portret Mellera-ojca to jeden z najdramatyczniejszych wątków książki. Portret człowieka, który zerwał z żydowską tradycją (po jego śmierci syn odnajdzie przedwojenny indeks Wolnej Wszechnicy, w którym wydrapano żyletką dwie litery imienia, zmieniając Arona na Adama) i - paradoksalnie - wraz z komunizmem wybrał polskość. Portret przekonanego komunisty, dla którego bojowcy kapepowscy do końca pozostali bohaterami i którego wiara w słuszność komunistycznej idei bardzo późno zaczęła kruszeć, równocześnie zafascynowanego polskimi powstaniami. "Żeromski, którego uwielbiał (zresztą stąd moje imię), był ikoną polskości dla człowieka, który do polskości dochodził". Bo w Aronie/Adamie tkwiła "od powrotu do kraju, czyli od szesnastego roku życia straszna, zaciekła, fanatyczna chęć zostania Polakiem".

Stefan Meller łączy w tej opowieści ostre widzenie trudnych spraw z niechęcią do formułowania łatwych sądów. Owszem, środowisku ojca zarzuca "pochylanie się nad kaźnią kapepowców w latach 30. i zupełne niedostrzeganie nieszczęść innych ludzi i całych narodów", później zaś, w Marcu, niechęć do analizy powojennej historii Polski i swojego udziału w zaprowadzaniu komunizmu, a koncentrowanie się na własnych krzywdach. "Przy całym ich purytanizmie - pisze mocno - przynajmniej tym manifestowanym na zewnątrz, zachowywali się tak, jakby byli władcami w podbitym kraju". Równocześnie, już jako historyk rewolucji francuskiej, szuka analogii pomagających rozumieć: "Przy analizie środowisk jakobińskich miałem pełną świadomość, że bohaterowie moich analiz doszli do zbrodni i morderstw, do wojny domowej, nie oglądając się na koszta. A przecież wszystko, z czego wyrastali, to był sen o czymś innym... Kiedy analizowałem stan ducha i mentalność przyjaciół ojca, to rozgryzałem też »swoich« z XVIII wieku".

Podobnie książka o Kamilu Desmoulins - świetne, oparte na źródłach studium roli intelektualisty w dobie rewolucji - pisana podczas "pierwszego karnawału Solidarności", powstawała nie bez myśli o teraźniejszości, tym razem o własnym pokoleniu, które osiągnęło dojrzałość w latach 60. "Widziałem w każdym z nas te same pęknięcia, te same lęki, te same obawy. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że piszę tę książkę trochę tak, jakbym pisał bardzo pokrętny testament mojego środowiska". Nie bez racji przyjaciel autora, Marcin Kula, zatytułował swoją recenzję "Kamil i Stefan"...

Teraz kilka obrazów z dzieciństwa. Zabawy na gruzach Warszawy: "pojechałem do Krakowa i okropnie mi się nie spodobał - gdzie te dzieci biedne się bawią w tym Krakowie?". Indoktrynacja: "komunizm przed ’56 rokiem, w tym swoim prymitywizmie, potrafił być dosyć skuteczny, szczególnie wśród dzieci i młodzieży". Skutkiem ubocznym było oddanie przez małego Stefanka pięknej kolejki elektrycznej na złom, bo "kraj potrzebuje żelaza"; "ojciec był gotów mnie złoić, a mama dostała histerycznego ataku śmiechu, co doprowadziło ojca do wściekłości".

We wzorowej szkole im. Gottwalda wśród nauczycieli obok "przedwojennych inteligentów o świetnym wykształceniu i wyjątkowo wysokiej kulturze osobistej" znaleźli się "sfanatyzowani nadzorcy ideologiczni" i nowa kadra półinteligentów. A w roku 1955 "nagle się okazało, że w klasie jest wyraźny podział. Jedne dzieci były z rodzin akowskich, a drugie z komunistycznych". I jeszcze scena z lipca 1956: wakacje na wsi w Szymbarku, jest już po poznańskim Czerwcu, o którym rozmawiają rodzice. "Raz słyszałem o błędach partii, raz o kontrrewolucji, ale nie rozumiałem do końca ani jednego, ani drugiego. Natomiast niewątpliwie docierało do mnie to, co słyszałem od miejscowych dzieci: że komuniści mordują Polaków".

Temat kolejny: język. Podczas wojennego pobytu we Francji rodzice dla ostrożności nie używają w dzień polskiego i pierwszym językiem małego Stefana staje się francuski. Po powrocie do Polski skarży się, że dzieci są tu "bezwstydne", bo na co dzień mówią po polsku, a przecież po polsku mówi się tylko w nocy, w łóżku... Po rozpoczęciu nauki szkolnej, gdy ma lat sześć, jego francuski zanika, by wrócić doń dopiero dziesięć lat później, w szwajcarskiej szkole (ojciec został wtedy przedstawicielem Polski w genewskim biurze ONZ). Z renomowanego Coll?ge de Gen?ve wyleci wprawdzie po dwóch latach - za to że wraz z dziećmi uciekinierów z Węgier nauczył kolegów-Szwajcarów ściągać - i rodzice odeślą go do kraju, językowi Woltera pozostanie jednak wierny. Jego znajomość stanie się podstawą przyszłej pracy naukowej, źródłem zarobków w dobie pomarcowej, pozwoli zająć się przekładami (Duc de Lauzun, Adam Jerzy Czartoryski, Musset...), wreszcie - otworzy drzwi do dyplomacji.

Wczesna samodzielność związana z powrotem (bez rodziców) do Warszawy wiele go nauczy. Liceum, do którego trafił, znajdowało się na Pradze; dwuletni pobyt w nim staje się, jak pisze, rodzajem szczepionki uodparniającej na typowo inteligenckie protekcjonalne traktowanie ludzi z innych środowisk. Potem przyszły naukowiec (i początkujący poeta, debiutujący przed maturą w "Nowej Kulturze") oblewa egzamin wstępny na historię w Warszawie i pierwszy rok studiów spędza w Krakowie, dopiero potem dostaje się na Uniwersytet Warszawski.

Meller barwnie portretuje Warszawę tamtych lat, znakomity wówczas wydział historyczny ("takiego wydziału ze świecą szukać na świecie"), zbuntowane, lewicujące, rewizjonistyczne kręgi studenckie, dla których guru był Karol Modzelewski, i spotkanie z przedstawicielami innych zupełnie postaw: Marcinem Królem, Wojciechem Karpińskim, Piotrem Niklewiczem, Małgorzatą Dziewulską, a więc grupą, która wkrótce miała zacząć publikować w "Tygodniku Powszechnym", a później stworzyć "ResPublikę". To było dla niego "zetknięcie z młodymi przedstawicielami starej polskiej inteligencji - te same lektury, te same problemy, ale zupełnie inaczej rozstrzygane". No i - dodaje - "dobra przedwojenna edukacja rodzinna"...

Tutaj też znajdziemy anegdotę o tym, jak student Meller, wywołany do odpowiedzi podczas zajęć studium wojskowego, na pytanie o zbrodniarzy wojennych skazanych na śmierć w Norymberdze, w popłochu, a potem z premedytacją zaczął wymieniać obco brzmiące nazwiska profesorów, asystentów i kolegów z wydziału, także siebie samego. Oficer od politgramoty w końcu się zorientował, wybuchł skandal i Mellera zawieszono; o jego losie rozstrzygnąć miały dwie spośród jego ofiar, profesor Stanisław Herbst i profesor Ludwik Bazylow (wedle Mellera stracony w Norymberdze jako "ukraiński faszysta"...).

Wkrótce jednak przestaje być śmiesznie. Rok 1968 to najdramatyczniejszy epizod w tej książce. Antysemicka nagonka skutkuje tragedią rodzinną: samobójstwem siostry i próbą samobójczą rodziców. Sam Stefan Meller zostanie powołany na ćwiczenia wojskowe, a po zwolnieniu z wojska - wyrzucony z pracy w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, jak się okaże, z wilczym biletem. Wcześniej jednak w kwietniu 1968, weźmie udział w klasycznym sabacie czarownic, czyli zebraniu pracowników PISM-u mającym potępić syjonistów. Relacja z niego to trzy oszczędne stylistycznie strony, ale podczas ich czytania ciarki przebiegają po plecach. Po zebraniu, podczas którego zagłosował przeciwko poparciu słynnej mowy Gomułki, potępiającej studenckie protesty, pisarzy i "syjonistów", Meller składa legitymację partyjną.

Potem jest walka o utrzymanie założonej niedawno rodziny, bezskuteczne szukanie stałego zatrudnienia, roznoszenie mleka, etat starszej kosmetyczki w spółdzielni "Izis" i nauczyciela w spółdzielni "Lingwista" (gdzie uczennicami są między innymi panienki z Grand Hotelu).

Napisany mimo wszystko doktorat i - już za Gierka - powrót na uczelnię, ale w Białymstoku, później także w warszawskiej Szkole Teatralnej, wyjazdy naukowe do Francji, działalność w opozycji i współpraca z "Krytyką". Każde z tych miejsc to nowe znajomości i nowe przyjaźnie, dzięki czemu "Świat według Mellera" zaludniony jest gęsto, zarówno ludźmi sławnymi (jak choćby Edward Dziewoński, Andrzej Łapicki, Andrzej Szczepkowski, Andrzej Wajda - Meller był konsultantem przy "Dantonie", francuski historyk François Furet, Tadeusz Konwicki, Ireneusz Iredyński), jak i nieznanymi.

Szczególnie ciepłe słowa znajduje autor dla prof. Andrzeja Zahorskiego, który zgodził się być promotorem jego pracy doktorskiej, i dla Marty Fik, swej koleżanki z wydziału Wiedzy o Teatrze PWST. A nie było dotąd słowa o jednym ważnym wątku: ta książka to także historia miłości. Do żony Beaty i do dzieci, z których pierwsze, Marcin, dziś naczelny polskiego "Playboya", urodziło się jesienią pamiętnego roku sześćdziesiątego ósmego.

Wróciwszy po dziesięcioletnim pobycie na placówkach dyplomatycznych do nauczania, Stefan Meller ze zdziwieniem stwierdził, że oczywiste dla niego komplikacje życia jego i jego przyjaciół, dla młodych stały się zupełnie nieczytelne. W rozmowie z Michałem Komarem powraca też kilkakrotnie wątek jednostronnego, upraszczającego widzenia czasów Peerelu ("Ci, którzy próbują oceniać ówczesne postawy za pomocą dzisiejszych stereotypów i czarno-białych schematów, po prostu grzeszą ignorancją i infantylizmem") i "dekomunizującej" roli kultury. Lektura "Świata według Mellera" stanowi świetną odtrutkę na te uproszczenia, a młodym przybliża rzeczywistość równie dla nich odległą jak czasy zaborów i powstań.

Tom drugi, który opowiada o niespodziewanej karierze dyplomatycznej badacza dziejów rewolucji francuskiej, będzie z pewnością równie pasjonujący, choćby dlatego, że pozwoli zajrzeć za kulisy naszej polityki zagranicznej lat ostatnich. Tom pierwszy jest jednak szczególnie ważny - jako świadectwo jednostkowego losu i lekcja niezafałszowanej historii. Niestety ostatnia, jakiej udzielił nam znakomity historyk.

Świat według Mellera. Życie i historia: ku wolności. Ze Stefanem Mellerem rozmawia Michał Komar. Warszawa 2008, Wydawnictwo Rosner & Wspólnicy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1955 w Krakowie, absolwent prawa i historii sztuki na UJ, w latach 1980-89 w redakcji miesięcznika „Znak”, od 1990 r. w redakcji „TP”, na którego łamach prowadzi od 1987 r. jako Lektor rubrykę recenzyjną. Publikował również m.in. w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (8/2008)