Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wysoki sądzie! Na czele Trybunału Konstytucyjnego stoi człowiek, który – o ile zachował resztki honoru – powinien bezzwłocznie podać się do dymisji. Poderwał zaufanie do państwa. Podeptał Konstytucję. Do tych haniebnych wydarzeń doszło przed południem, w piątek 23 stycznia: w Domu Arcybiskupów Warszawskich – w obecności licznych świadków – oskarżony Rzepliński odebrał watykański medal Pro Ecclesia et Pontifice. Dla Kościoła i Papieża. Te dwa słowa – wysoki sądzie – starczyłyby za cały akt oskarżenia, ale na tym nie koniec. Dalsze śledztwo wykazało, że oskarżony od lat pozostawał na usługach obcego państwa. Otóż w 1984 r. związał się z Archikonfraternią Literacką. Niech ta niewinna nazwa nikogo nie zwiedzie. To chrześcijańskie bractwo od ponad pięciu stuleci zajmuje się tzw. działalnością dobroczynną. Jego dewiza brzmi: Sentire cum Ecclesia, to znaczy „czuć z Kościołem”. Czy świadomie i dobrowolnie współpracując ze zorganizowaną grupą religijną, która kieruje się powyższą przesłanką – oskarżony Rzepliński mógł zachować światopoglądową bezstronność, gdy orzekał jako prezes Trybunału? Wysoki sądzie, infamia połączona z banicją byłaby dla oskarżonego karą i tak łagodną…
A teraz w stu procentach serio. W uhonorowaniu prezesa Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzeja Rzeplińskiego papieskim medalem nie ma nic zdrożnego i nic niekonstytucyjnego. To wyróżnienie ani nie podważa dotychczasowych orzeczeń Trybunału, ani za owe orzeczenia nie jest zapłatą. Znakomitego prawnika uhonorowano za całokształt postępowania, m.in. za zaangażowanie na rzecz opozycji w latach 80. i współpracę ze wspomnianą Archikonfraternią. Biorąc zresztą pod uwagę procedury, sprawę zamyka fakt, że prezes Trybunału wnioskował do prezydenta Bronisława Komorowskiego o zgodę na przyjęcie odznaczenia – i taką zgodę otrzymał. Causa finita.
To nie znaczy, że nie dopuszczam głosów polemicznych. Przeciwnie – chętnie wysłuchałbym argumentacji prawniczych purystów, dowodzących, że w przyszłości należy zaostrzyć standardy i wprowadzić np. zasadę, że prezes Trybunału Konstytucyjnego w ogóle nie powinien – dopóki piastuje stanowisko – przyjmować żadnych medali, nagród, wyróżnień czy dyplomów, bo ma być niczym żona Cezara. Potem z lubością wsłuchałbym się w kontrargumenty.
Tymczasem debaty było jak na lekarstwo: szybko zaczęła się klasyczna jatka, i to z udziałem samych konstytucjonalistów. Bez pardonu zaatakował prof. Wiktor Osiatyński, na co pięknym za nadobne odpowiedział prof. Rzepliński. W pewnym momencie wymiana uprzejmości dotyczyła kwestii, kto nie czytał ustawy zasadniczej. O tempora, o mores…
Dotychczas środowisko prawniczych autorytetów było w Polsce ostoją rozsądku. Odpowiedzialności za słowo. Wypranego ze zbędnych emocji namysłu nad państwem, sprawiedliwością, dobrem wspólnym, racją stanu. To nie znaczy, że prawnicy mówili jednym głosem – nie, i to bardzo dobrze. Ale spór wiedli na poziomie, bez histerii i wycieczek osobistych. Z przyjemnością wspominam choćby rozmowę o klauzuli sumienia sprzed dwóch lat, którą dla „Tygodnika” moderowałem między profesorami Osiatyńskim i Zollem. Opinie padały czasem skrajnie rozbieżne, ale wiedza, styl argumentacji i klasa – niespotykane w kraju, w którym publiczna debata z reguły przypomina młócenie cepem.
A teraz? Znikąd już nadziei?