Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Badania opinii publicznej stały się jednym z ulubionych zajęć socjologów. Oczywiście wiele z tych badań służy ważnym celom i dzięki nim można się sporo dowiedzieć o stanie społeczeństwa. Jednak nieco inaczej jest z badaniami dotyczącymi spraw publicznych i politycznych. Można mieć uzasadnione wątpliwości, czy nieustanne publikowanie takich badań służy dobrze rozwojowi demokracji. Coraz częściej bowiem politycy (klasyczny był przypadek prezydenta Clintona) nieustannie sprawdzają, jak ich działania są oceniane w badaniach i dostosowują swoje postępowanie do tego, czego rzekomo oczekuje społeczeństwo. „Rzekomo” - gdyż badania opinii publicznej są zawsze obciążone poważnym marginesem błędu i często dostarczają odpowiedzi na mało - w gruncie rzeczy - ważne pytania.
Jednak badania takie są prowadzone, a - co ważniejsze - opinia publiczna istnieje. Istnieje w dodatku niezależnie od tego, czy jest badana przez socjologów i innych specjalistów, czy też jest wyrażana na wiele innych sposobów: przez publicystów, mass media, w trakcie głosowania (także poprzez liczbę głosujących), w trakcie strajków i przy wielu innych okazjach.
Opinia publiczna jest przecież najważniejszym narzędziem społeczeństwa, niezbędnym, by mogło się ono wypowiadać w systemie demokratycznym. Wybory parlamentarne czy prezydenckie są tylko jedną z wielu form formułowania stanowiska opinii publicznej. Należałoby zatem sądzić, że politycy powinni przejmować się stanowiskiem opinii publicznej, które naturalnie nigdy nie jest jednolite, ale często istnieją przeważające tendencje, z którymi należałoby się liczyć. Jednak nie w Polsce. Skrajnym tego przykładem jest nieliczenie się przez Leszka Millera z ocenami opinii publicznej, ale nie pierwszy to przypadek. Bardzo wiele ustaw (także dotyczącą aborcji) przeprowadzono przez parlament wbrew stanowisku opinii publicznej. Naturalnie jest to czasem niezbędne, jak zapewne było w przypadku naszego uczestnictwa w koalicji antyirackiej, ale nie można stale gwałcić lub ignorować poglądu dominującego w opinii publicznej, bo wtedy po prostu znika demokracja. Demokracja polega między innymi na nieustającej wymianie, na stałej publicznej debacie toczonej między społeczeństwem a jego władzami. Zaś demokracja, która działa na zasadach rozmowy dziada z obrazem, zamienia się w autokrację, z czym zaczynamy mieć już w Polsce do czynienia. Autokracja może mieć najlepsze intencje, ale z demokracją nie ma nic wspólnego.
Opinia publiczna jest w normalnym demokratycznym kraju niebywałą potęgą, zaś mass media czasem mają nawet władzy za wiele. Każdy na przykład widzi łobuzerstwo telewizji publicznej i gdyby nie TVN, już by w Polsce nie było wolności w mediach, ale nic z tego nie wynika. Votum zaufania, jakie wbrew opinii publicznej zdobył premier, świadczy tylko o tym, że parlament kompletnie zapomniał, że mamy demokrację substancjalną, a nie jesteśmy na elementarnej lekcji arytmetyki. Kiedy jednak opinia publiczna się wzburzy, skutki tego mogą być zupełnie nieoczekiwane. Opinia publiczna (zupełnie nie sformalizowana) obalała już rządy i doprowadzała do gwałtownych wstrząsów. Warto by może Polsce tego oszczędzić, Polska nie jest folwarkiem SLD, a SLD autokracji długo nie utrzyma, najwyżej dwa lata. Tylko potem demokratyczna rewolucja może ukarać tych, którzy się nie liczyli z opinią publiczną, bardziej niż to sobie dzisiaj wyobrażają.