Kościół i polityka

Z publicznej debaty nie znika "wątek kościelny, zasilany a to rolą jednego z arcybiskupów w podpisaniu paktu stabilizacyjnego między PiS, LPR i Samoobroną, a to propozycjami zmiany ustawy antyaborcyjnej czy finansowania z budżetu budowy Świątyni Opatrzności Bożej, wizytami polityków w Radiu Maryja i Telewizji Trwam czy pielgrzymką parlamentarzystów PO do Łagiewnik. Trzeba raz jeszcze zastanowić się nad stosunkami między państwem a Kościołem, nad rolą Kościoła w polityce w ogóle, a podczas wyborów w szczególności.

06.02.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

W mediach i w świadomości potocznej dominuje przekonanie, że Kościół jako instytucja jest do demokracji nieprzystosowany i nie najlepiej nastawiony. Pamięta się jego pryncypialne stanowisko w kwestii powrotu religii do szkół czy zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Ma się mu za złe bardziej bezpośrednie angażowanie się w wybory w pierwszej połowie lat 90. Dodatkowo, od co najmniej kilku lat krytykuje się zaangażowanie polityczne Radia Maryja i Telewizji Trwam. Wszystko to przyczyniło się do powstania i utrzymywania się stereotypu Kościoła wtrącającego się do polityki, aktywnego w kampaniach wyborczych i skrajnie stronniczego.

Tymczasem od połowy lat 90. Kościół stroni od bieżącej polityki. Najlepszym tego przykładem jest zeszłoroczna, "potrójna" kampania wyborcza: to nie Kościół popierał polityków - to politycy szukali

(i nadal szukają) poparcia Kościoła. Na różne sposoby: w obecności kamer uczestniczyli w Mszach świętych, zamaszyście czynili znak krzyża, pobożnie klęczeli, pielgrzymowali do Częstochowy, zaś jeden z kandydatów na prezydenta - Lech Kaczyński - napisał list do proboszczów, przedstawiając się jako polityk bliski Kościołowi i jego wartościom. Ta ostentacyjna pobożność u jednych budzi niesmak, u innych - złośliwą satysfakcję, jeszcze innym się podoba. Ale to nie Kościół za nią odpowiada, choć może powinien jakoś się bronić przed polityczną instrumentalizacją praktyk religijnych i miejsc świętych (co na pewno nie jest proste ani łatwe).

Jak więc właściwie jest z politycznym zaangażowaniem Kościoła jako instytucji? Choć na bardziej wnikliwą analizę trzeba jeszcze poczekać, warto choćby pobieżnie przedstawić kampanie i wybory 2001 r. (na podstawie badań Instytutu Socjologii UW) i 2005 r. (na podstawie badań Polskiego Generalnego Sondażu Wyborczego - porównanie nie będzie więc idealne).

Jak było w roku 2001...

Kampania wyborcza ma dostarczyć informacji pomocnych przy podejmowaniu decyzji, na kogo oddamy głos, i zachęcić nas do pójścia do urn. Nie jest więc obojętne, kto bierze w niej udział i jak skutecznie.

W 2001 r. niemal trzy czwarte badanych oglądało telewizyjne programy wyborcze, co jednak oznacza, że nawet telewizyjna kampania nie docierała do jednej czwartej badanych. Partie polityczne zbierały też podpisy poparcia dla swoich list, rozdawały ulotki, telefonowały do domów. W sumie z różnymi forma­mi aktywności partii w kampanii zetknęło się 45 proc. badanych. Nie jest to mało - partie wykonały ogromną pracę o charakterze informacyjno-mobilizacyjnym. Ponadto badanych przekonywali członkowie ich rodzin (10 proc.), przyjaciele (7 proc.), koledzy z pracy lub ze szkoły (5 proc.) albo sąsiedzi (5 proc.). W sumie z oddziaływaniem ze strony bliskich zetknęło się 17 proc. badanych, a 9 proc. samemu próbowało namawiać innych do głosowania na konkretną partię lub kandydata.

Kościół, jak pamiętamy, nikogo nie poparł. A księża? W czasie kampanii 2001 r. 7 proc. badanych zetknęło się z sugestiami księdza, jak głosować. Wśród regularnie praktykujących było takich niemal 9 proc., wśród praktykujących rzadziej - mniej, ale nawet wśród niepraktykujących z sugestami kapłanów zetknęło się - wedle własnych deklaracji - ponad 3 proc. badanych. Zapewne osoby niepraktykujące powtarzały, co zasłyszały, lub po prostu odpowiadały zgodnie ze stereotypem. Można by jednak sądzić, że skoro niemal co dziesiąty praktykujący słyszał od księdza coś na temat głosowania, jest to wystarczający dowód na upolitycznienie Kościoła. Ja byłabym ostrożna wobec takiej interpretacji. Nie wiadomo, w jakich okolicznościach badani zetknęli się z wyborczymi sugestiami. Jeśli na Mszy, byłoby to upolitycznienie. Ale jeśli w prywatnej rozmowie, to przecież ksiądz - jak każdy obywatel - ma prawo mieć poglądy polityczne i je wyrażać.

Czy któryś z podmiotów kampanii sprzyjał głosowaniu na konkretną partię? Wydaje się, że telewizja spełniła swoją rolę: jej kampania docierała do masowego odbiorcy i była neutralna - programy wyborcze oglądali i wyborcy koalicji SLD-UP, i wyborcy LPR. Z kolei partie polityczne docierały ze swymi działaniami do elektoratów SLD-UP (dzięki stosunkowo licznej i rozbudowanej organizacji SLD) oraz PO (dzięki prawyborom - to zapewne ta nowa, mobilizująca członków i sympatyków forma partyjnej aktywności zostawiła ślad w pamięci badanych). Kampania toczyła się także w kręgach nieformalnych. Można założyć, że jeśli badany przekonywał swoich bliskich do głosowania, to właśnie na partię, którą sam popierał. Najwięcej takich "agitatorów" było w elektoracie koalicji SLD-UP (31 proc.), mniej w elektoratach PiS i PO (odpowiednio 11 i 10 proc.).

Warto podkreślić, że potencjalne oddziaływanie księży nie zaznaczyło się w elektoracie żadnej partii.

...a jak w 2005

Przypuszczam, że w 2005 r. aktywność księży nie różniła się od tej z 2001 r. i nie wpłynęła znacząco na wyniki wyborów. Natomiast kampania była bardziej "totalna": ponad 85 proc. badanych oglądało telewizyjne programy, 84 proc. widywało reklamy z politykami, 56 proc. czytywało artykuły omawiające wybory, 11 proc. odwiedzało stosowne strony internetowe. Partie zbierały podpisy, organizowały wiece, zabiegały o wsparcie finansowe - z tymi formami aktywności zetknęło się 18 proc. badanych. W sumie z kampanią medialną (telewizja, prasa), reklamami, działaniami partii i materiałami w internecie zetknęło się 97 proc. społeczeństwa, a więc praktycznie wszyscy. Ponadto badani rozmawiali na ten temat z rodziną lub kolegami (20 proc. z nich często, 54 proc. - czasami, ale 26 proc. nie rozmawiało wcale).

Telewizja, jak poprzednio, docierała do masowego odbiorcy i do wszystkich elektoratów. Natomiast prasę czytali przede wszystkim wyborcy PO (którzy też częściej korzystali z internetu) i SLD, zaś nie czytali - wyborcy Samoobrony. Partie docierały ze swymi działaniami równie słabo do wszystkich elektoratów - z jednym wyjątkiem: wiecowały przede wszystkim elektoraty Samoobrony i PSL. Kampania toczyła się także w kręgach nieformalnych, ale pod tym względem partyjne elektoraty nie różniły się.

Zatem kampania wyborcza w Polsce toczy się przede wszystkim w telewizji. W 2001 r. drugim podmiotem były partie polityczne, w 2005 r. na drugim miejscu znalazły się reklamy i media, a partie dopiero za nimi. Albo więc kampania 2005 r. była zwielokrotnieniem tej sprzed czterech lat (z powodu nałożenia się wyborów parlamentarnych i prezydenckich była dłuższa, kosztowniejsza itp.), albo stanowiła kampanię nowego typu, z przewagą działań medialnych i reklamowych nad bezpośrednimi działaniami partii - i tak już będzie w przyszłości.

Oczywiście to, co z kampanii trafiało do ludzi, zależało od środowiska społecznego. Do osób lepiej wykształconych, z dużych miast kampania wyborcza - medialna i organizowana przez partie - docierała w większym stopniu, częściej rozmawiano na te tematy wśród rodziny i kolegów, częściej szukano też informacji w internecie. W środowiskach niewykształconych oraz w mniejszych miastach i na wsi kampania medialna, partyjna, ale i nieformalny dyskurs toczący się wśród bliskich przebiegały z mniejszym natężeniem. A szkoda. Bowiem jeśli ktoś "odbierał" kampanię medialną i reklamową, stykał się z działaniami partii, rozmawiał z bliskimi, to z większym prawdopodobieństwem uczestniczył w wyborach. Oczywiście związki i oddziaływania są tu bardziej kompleksowe: to wykształcone, miejskie środowisko sprzyja i zainteresowaniu kampanią wyborczą, i udziałowi w wyborach.

Katolik głosuje...

Nawet gdyby kampania wyborcza docierała do wszystkich, nie wszyscy poszliby głosować. Wiemy, że frekwencja jest w Polsce bardzo niska i raczej maleje: w wyborach parlamentarnych 2001 r.­­­­­ wyniosła 42,29 proc., a w roku 2005 - 40,57 proc.; w wyborach prezydenckich 2000 r. wyniosła 61,12 proc., zaś w roku 2005 w pierwszej turze - 49,74 proc., a w drugiej - 50,99 proc. Przyczyny takiego stanu rzeczy są złożone. Na pewno nie można obarczyć winą ani polskich tradycji (w

II Rzeczypospolitej frekwencja była znacznie wyższa), ani komunizmu (w innych krajach postkomunistycznych głosuje znacznie więcej osób). Nie istnieją też proste sposoby poprawy sytuacji.

Ale w tej kwestii Kościołowi nic nie można zarzucić. Zwykle przed wyborami biskupi w osobnym liście apelują do wiernych o udział w wyborach. Zauważmy, że Episkopat od początku konsekwentnie i systematycznie wzywał, by iść do urn. Nie robiła tego żadna instytucja państwowa ani partie polityczne (które namawiały raczej do głosowania na siebie niż do udziału w wyborach), ani media. Na przykład w 2005 r. telewizja publiczna dopiero w dzień wyborów pokazała wzór karty do głosowania - jaka część wyborców zdołała z tego skorzystać?

Chociaż w roku 2005 bezpośrednio przed wyborami listu Episkopatu w tej sprawie nie było, to i tak regularnie praktykujący szli do urn znacznie częściej niż reszta: głosowali w 60 proc., pozostali -

w 43 proc. Podobnie było w 2001 r.: regularnie praktykujący głosowali w 66 proc., reszta - w 52 proc. W okresie ostatnich dziesięciu lat w wyborach częściej uczestniczyli starsi (ale nie najstarsi), lepiej wykształceni, ceniący demokrację i wierzący

praktykujący. Do tych stałych czynników sprzyjających partycypacji wyborczej dochodziły słabiej lub sporadyczniej oddziałujące: zamieszkanie na terenach dawnego zaboru austriackiego, przynależność do PZPR (byli partyjni biorą udział w wyborach), przynależność do "Solidarności" (w 2001 r. wpływu tego czynnika nie stwierdzono).

Natomiast religijne praktykowanie sprzyjało i sprzyja partycypacji w wyborach, i to niezależnie od innych czynników. Można więc stwierdzić, że im ktoś jest bliższy Kościołowi, tym gorliwiej uczestniczy w wyborach. Kościół nie jest nieprzyjacielem demokracji.

...na centroprawicę

Zatem wierzący i regularnie praktykujący sumiennie uczestniczą w wyborach, i częściej głosują na kandydatów centroprawicowych. Dzieje się tak z powodów światopoglądowych, ideowych i historycznych. Religia i Kościół, zwalczane, a w najlepszym razie ledwie tolerowane przez komunistyczne władze, były nie-, a bywały antykomunistyczne. Taki historycznie ukształtowany, ogniem próbowany związek nie rozpada się z dnia na dzień. Tym bardziej że już po roku 1989 określone postawy wobec religii i Kościoła zdążyły związać się, z jednej strony, z głosowaniem na SLD (dystans, sceptycyzm lub niechęć), a z drugiej strony - z głosowaniem na ugrupowania postsolidarnościowe i prawicowe (identyfikacja z wiarą, zaufanie i życzliwość wobec Kościoła). Wiele wskazuje na to, że wymiar religijności stał się składową politycznych tożsamości: eseldowskiej oraz postsolidarnościowej i prawicowej. Ponieważ rywalizacja wyborcza rozgrywała się na osi SLD - postsolidarnościowa prawica, więc oddziaływania religijności i postaw z nią związanych były politycznie istotne.

Trudno jednak nie zauważyć, że od roku 2000 jesteśmy świadkami znaczących przekształceń partii i systemu partyjnego, sceny politycznej i dyskursu publicznego. Polska stanęła przed nowymi szansami i wyzwaniami związanymi z członkostwem w UE. Ze sceny politycznej zeszły jedne ugrupowania centroprawicowe (AWS i UW), a wkroczyły inne (PO i PiS), ale pojawiły się także ugrupowania nowego typu - Samoobrona i LPR. Monolityczny do niedawna SLD podzielił się na SLD i SdPl. Co więcej: od "potrójnej" kampanii wyborczej 2005 r. stosunki między postsolidarnościowymi partiami PiS i PO, potencjalnymi koalicjantami, weszły w fazę konfliktów i rywalizacji.

Jednak podczas ostatnich dwóch wyborów parlamentarnych tych zmian nie było widać. Praktyki religijne nadal skłaniały do głosowania na partie postsolidarnościowe i prawicowe. Że jest to tylko skłonność, a nie żelazna reguła, przekonują rezultaty wyborów 2001 r.: wprawdzie praktykowanie nie sprzyjało głosowaniu na SLD, ale najwięcej regularnie praktykujących (31 proc.) głosowało właśnie na Sojusz. Natomiast najwyższy odsetek regularnie praktykujących zawierały elektoraty LPR, PO i PiS. W 2005 r. wszystko wróciło do normy. Praktykowanie sprzyjało głosowaniu na PiS (i najwięcej, bo 38 proc. regularnie praktykujących, tak właśnie głosowało), zaś nie sprzyjało głosowaniu na SLD. Platformie sprzyjało mniej regularne praktykowanie, ale to PO była drugą partią, na którą głosowali regularnie praktykujący. Takie statystyczne zależności - bynajmniej nie bezwyjątkowe, praktycznie niesterowalne - nie przyciągają uwagi ani nie wzbudzają emocji.

Słuchacze nie tak karni

Emocje i kontrowersje wzbudza Radio Maryja. Wedle popularnej interpretacji to ojciec Tadeusz Rydzyk w 2001 r. wprowadził LPR do Sejmu, a w 2005 r. wygrał dla PiS i Lecha Kaczyńskiego wybory. Czy rzeczywiście?

Zacznijmy od tego, że Radia Maryja słuchało 6 proc. badanych w 2001 r. i 12 proc. badanych w 2005 r. (różnica wynika z innego sposobu pytania). Częściej słuchają go kobiety, osoby starsze, z wykształceniem podstawowym lub zawodowym, mieszkające na wsi, regularnie praktykujące. Takie osoby, nawet gdyby nie słuchały toruńskiej rozgłośni, miałyby swoje preferencje wyborcze. Ale słuchają i mobilizują się na wybory: w 2001 r. badani deklarowali, że głosowali w 59 proc. (frekwencja wyniosła 42 proc.), regularnie praktykujący - w 66 proc., zaś słuchacze Radia Maryja - w 70 proc.; w 2005 r. badani deklarowali głosowanie w 51 proc. (frekwencja wyniosła niemal 41 proc.), regularnie praktykujący - w 60 proc., zaś słuchacze Radia Maryja - w 65 proc.

Choć pod względem cech demograficznych i społecznych dość jednolici, słuchacze Radia Maryja wybierają jednak rozmaicie. W 2001 r. 42 proc. głosowało na LPR, ale 14 proc. wybierało Samoobronę, 10 proc. AWS, po 8 proc. PiS, UW, a nawet SLD. W 2005 r. 40 proc. głosowało na PiS, ale

16 proc. poparło Platformę, którą przecież należało zatopić, 12 proc. LPR, 11 proc. Samoobronę,

7 proc. PSL, a 5 proc. - SLD. Warto więc pamiętać, że słuchacze toruńskiej rozgłośni nie stanowią karnej armii, która wykonuje to, co nakazuje Ojciec Dyrektor. W obu wyborach - 2001 i 2005 roku - w których Radio Maryja miało faworyta (w ostatnich miało też wroga), większość słuchaczy zagłosowała zgodnie z własnymi przekonaniami.

Można jednak kontrargumentować, że nie chodzi o jakieś zawrotne poparcie, lecz o kilka procent, które mogą przechylić szalę zwycięstwa, sprawią, że ktoś jest pierwszy, a ktoś inny drugi. Nie mówmy więc o większości, która nie posłuchała Ojca Dyrektora, ale o mniejszości, która go posłuchała: czy była wystarczająco liczna, by przesądzić wynik wyborów? Otóż powtórzmy: słuchacze Radia Maryja zapewne mają polityczne sympatie i antypatie, ale w pewnej mierze ulegają swojej rozgłośni. Świadczy o tym, w moim przekonaniu, przerzucenie poparcia z LPR w 2001 r. na PiS w 2005 r. oraz stwierdzone zależności.

Przyjrzyjmy się tym najciekawszym, dotyczącym głosowania na PiS i PO. Słuchanie Radia Maryja sprzyjało głosowaniu na PiS zwłaszcza wśród kobiet, osób w średnim wieku, lepiej wykształconych, mieszkańców mniejszych miast oraz osób regularnie praktykujących. Jednocześnie obniżało ono szanse głosowania na PO zwłaszcza wśród kobiet, osób młodych i w średnim wieku, na każdym poziomie wykształcenia i w każdym miejscu zamieszkania oraz wśród regularnie praktykujących. Widać, że słuchanie toruńskiej rozgłośni stanowi cechę zależną od kontekstu społecznego, ale

niepozbawioną sensu politycznego: wśród regularnie praktykujących podnosi szanse preferowania PiS, a obniża - preferowania PO. Działa więc w kierunku wytyczonym przez Ojca Dyrektora. Gdyby jednak spośród badanych wyłączyć słuchaczy Radia Maryja i sprawdzić, jakie byłyby wyniki wyborów 2005 r. bez ich udziału, to i tak, choć mniejszą różnicą, wygrałoby Prawo i Sprawiedliwość (naturalnie, rezultaty takich symulacji mają tylko hipotetyczny charakter).

Preferencje i prestiż

Stosunki między państwem a Kościołem w Polsce mają mocne podstawy historyczne i społeczne, a za sobą kruchy polityczny kompromis. Po 1989 r. nie było zagrożenia państwem wyznaniowym, nie zbliżyliśmy się nawet do modelu Kościoła państwowego. Kto tak twierdzi, albo robi to w złej wierze, albo nie wie, o czym mówi. Ale też nie akceptowaliśmy pełnego, a tym bardziej wrogiego rozdziału Kościoła i państwa. Zresztą chyba nie było powodu - tendencje wskazują na rosnące zrozumienie funkcji religii i Kościołów we współczesnych społeczeństwach oraz możliwości współpracy państwa i Kościołów.

Od jakiegoś czasu Kościół nie bierze udziału w kampaniach wyborczych ani na poziomie hierarchów, ani na poziomie parafii. Jeśli uświadomimy sobie, jak wielką machiną i jak masowym procesem jest współczesna kampania wyborcza, to wypowiedź jednego biskupa czy kontrowersyjnego księdza, nawet nagłośniona przez media, nie może mieć większego znaczenia. Natomiast Kościół przyczynia się, na różne sposoby, do partycypacji w wyborach. Zaś wierni mają swoje preferencje, co nikogo dziwić nie może. Nie dziwi wszak, że chrześcijańska prawica w USA głosowała na George'a Busha. Absurdem byłoby oczekiwać, że nasi wierzący i praktykujący wyborcy zagłosują na SLD z posłem Piotrem Gadzinowskim i posłanką Joanną Seny­szyn (o parlamentarzystach poprzedniej kadencji nie wspominając).

A Radio Maryja, którego wielu nie jest w stanie strawić? Nie uważam, że nie ma problemu. Dla Kościoła istnieje problem polityczno-prestiżowy: co może Episkopat? Istnieje też problem duszpasterski i ideowy: w jakiej mierze osoby duchowne mogą angażować się politycznie i czy każda opcja polityczna jest dla nich równie dobra? Na pewno istnieje problem organów ścigania i sądownictwa: jeśli w Radiu Maryja zdarzają się wypowiedzi nienawistne wobec Żydów czy innych grup mniejszościowych, dlaczego nie ściga się ich i nie osądza? Ale na to pytanie odpowiedź jest niestety prosta - bo takich wypowiedzi, mówionych czy pisanych, praktycznie w ogóle się nie ściga i nie karze.

Pozostaje problem polityczny i wyborczy. Toruńska rozgłośnia potrafi zmobilizować swych słuchaczy, by głosowali. I jakąś ich część (mniejszość) potrafi przekonać do głosowania na swoich faworytów. Co więc robić? Niezadowolonym z tej sytuacji poradzić mogę tylko jedno. Robić to samo: modlić się, przekonywać i głosować.

Dr hab. MIROSŁAWA GRABOWSKA jest socjologiem, pracuje w Instytucie Socjologii UW i Instytucie Studiów Politycznych PAN. Jest współzałożycielką Instytutu Badań nad Podstawami Demokracji. Opublikowała kilkanaście książek, m.in. "Podział postkomunistyczny. Społeczne podstawy polityki w Polsce po 1989 r.", za którą w 2005 r. uhonorowano ją Nagrodą im. ks. Józefa Tischnera.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2006