Palpitacja poparcia

Jeśli wyniki badań opinii publicznej przeczą tendencjom, wybija się je na czołówkę, choćby wartość poznawcza takiej informacji była wątpliwa albo myląca. Gwałtowny zwrot to jest news. Przecież kryzys w SLD i podział tej partii, nie wywołał wynik wyborów, ale sondaży.
 /
/

ANNA MATEJA: - Dzień po powstaniu Socjaldemokracja Polska miała w sondażach 11 proc. poparcia. Czy media, cytując te wyniki, informowały czy manipulowały? Czy można w tak krótkim czasie wiarygodnie oszacować czyjeś poparcie?

EDMUND WNUK-LIPIŃSKI: - Można. Problem tkwi gdzie indziej: media “lubią" interpretować poparcie respondentów jako szanse w wyborach. I tak właśnie stało się w tym momencie.

- Podobnie było cztery lata temu, gdy powstała Platforma Obywatelska i z dnia na dzień okazało się, że jej kandydat, Andrzej Olechowski, ma 20 proc. poparcia w wyborach prezydenckich.

- I pamiętamy, jak to się skończyło.

Poparcie dla SdPl jest wstępnym poparciem dla tworu, o którym nic jeszcze nie wiadomo - nie znamy nawet jego programu. Wiemy tylko, że jest przeciw czemuś. Pomiar może być metodologicznie poprawny, ale wyliczone 11 proc. dla SdPl znaczy tylko tyle, że 11 proc. respondentów stwierdziło, że jeżeli mają wybierać między SLD a SdPl, wybierają alternatywę dla Sojuszu. I pewnie wśród nich znaleźli się tacy, którzy przed powstaniem Socjaldemokracji, oddawali głosy na Samoobronę albo Platformę Obywatelską, bo w nich upatrywali alternatywy dla SLD. To nie są głosy “za" Socjaldemokracją, ale głosy protestu, na zasadzie: “byle nie SLD".

- A jeśli media informowały, że 11 proc. Polaków jest za SdPl?

- To jest to manipulacja. Oczywiście, jeśli w alternatywie dla SLD znalazłyby się osoby przynależące np. do ugrupowania Romana Jagielińskiego (czyli wyrzucone z Sojuszu), negacja tej partii miałaby inny charakter - krytykami byłyby osoby nie zgadzające się z wyrzucaniem aferzystów z SLD. Jednak w tym przypadku od Sojuszu odłączyła się część, pragnąca odciąć się od wyrosłych z niego afer.

W Polsce istnieje duży elektorat lewicowy i jeśli nie powstanie lewicowa alternatywa dla SLD, tę niszę wypełni agresywny populizm. Dlatego poparcie dla SdPl jest de facto protestem elektoratu lewicowego. Utrzymanie poparcia zależy już jednak od działalności politycznej nowej partii.

- Co wynika ze stwierdzenia, że sposób podania wyników sondażu jest manipulacją? Czy takie wyniki mogą przekładać się na decyzje polityczne?

- Media przywiązują nadmierną wagę do różnic w punktach procentowych, często mieszczących się w granicach błędu statystycznego. Pokazywanie strzałek czerwonych i zielonych przy różnicy 2-3 punktów procentowych, jest metodologicznie nieuprawnione. W uproszczeniu podaje się, że jest to 3 proc. w górę lub w dół, a więc razem 6 punktów procentowych - to dużo, jak na błąd statystyczny. Interpretacje obarczone są ryzykiem, że brak zmian poczytamy za zmianę.

Takie błędy mają praktyczne konsekwencje, wpisując się w konstrukcję samospełniającego się proroctwa, np. część elektoratu lubi przekładać głosy na silniejszego, żeby “się nie zmarnowały". Jeśli tylko istnieje jakikolwiek związek między poglądami silniejszego a własnymi, dochodzi do przesuwania głosów. Głosy wyborców o poglądach nieustabilizowanych stają się premią dla partii zyskującej w sondażach. Kiedy jednak jej poparcie spadnie, zostanie dodatkowo ukarana: odejdą od niej ci, którzy nie lubią stawiać na przegrywającego. Zgodnie z samospełniającym się proroctwem, jeżeli na podstawie wyników badania przewiduje się, że jakaś partia przegra, szansa na to jest większa, niż gdyby tej przepowiedni nie było.

  • Tak myśli większość...

- Na początku marca “Newsweek" zatytułował czołówkę: “68 proc. Polaków chce rozliczenia fortun bogaczy" i podał dziesięć najbardziej znienawidzonych w Polsce osób. Wykonująca badanie Agencja Badania Rynku SESTA pytała 200 dorosłych warszawiaków m.in. o ocenę wskazanej przez respondenta osoby i jej działalności “w aspekcie negatywnym" (np. powiązania ze światem przestępczym, skłonność do korupcji). Wystarczyło 40 wskazań, aby np. Aleksander Gudzowaty, Jan Kulczyk czy Piotr Niemczycki znaleźli się na liście...

- Przeprowadzanie badań, w których definiuje się obiekty nienawiści, jest właśnie samospełniającym się proroctwem. Formułowanie pytań badawczych, dzięki którym chce się jakoby wydobyć z potocznej świadomości przykłady obiektów nienawiści, jest nieetyczne i nie ma nic wspólnego z badaniem naukowym, a rozumiem, że o takie wrażenie pismu chodziło. To przypomina klimat z książki George’a Orwella “1984": “zobaczcie, kogo nienawidzicie; jesteście sfrustrowani, na nich możecie wyładować złe emocje". Dla dużej części społeczeństwa - zwłaszcza tej, która nie ma wykrystalizowanych poglądów, tylko wie, że coś jest nie tak - podsuwanie gotowych “modeli do nienawiści" uruchamia świadomość: “no tak, oni są winni". Tym bardziej, że była to informacja z czołówki pisma o dużym nakładzie, które chce uchodzić za opiniotwórcze.

To była manipulacja niewiele mniejsza od tej, jaką są wyniki audio-tele. Nakłanianie do telefonowania czy wysyłania SMS-ów i pokazywanie na ekranie wyników nie jest dowodem jakiegokolwiek społecznego poparcia, ponieważ w takiej “konkurencji" uczestniczą tylko zagorzali zwolennicy osób lub partii. Są też ograniczenia techniczne: nie wszyscy mają telefony komórkowe czy internet, co skorelowane jest z poziomem wykształcenia i zamożności, a w dalszej kolejności - preferencjami politycznymi. To zwyczajne zakłamanie, tymczasem wyniki audio-tele podaje się jako news - ukoronowanie rozmowy w studio.

- Dlaczego media fascynują się liczbami? Dziennikarze są przekonani, że w nich kryje się "obiektywna informacja" o nastrojach społecznych?

- Dla mediów w ustroju demokratycznym badania opinii publicznej to news. Mogą więc nie przejmować się tym, że wyniki ośrodka badań oparte są na wątpliwych przesłankach metodologicznych. Jeśli jest to wynik przeczący ogólnie pokazywanym tendencjom, wybija się go na czołówkę, choćby wartość poznawcza takiej informacji była wątpliwa albo nawet myląca. Zmiany tendencji i gwałtowne zwroty interesują ludzi i bezpośrednio wpływają na politykę. Przecież kryzysu i podziału w SLD nie wywołał wynik wyborów, ale sondaże.

- Poparcie leciało w dół i coś trzeba było zrobić...

- Gdy przeglądam wypowiedzi internetowe napisane w reakcji na opublikowanie jakiegoś sondażu, robi mi się nieswojo. Uczestnicy czatów nie są reprezentacją społeczeństwa, ale jeden wniosek nasuwa się nieodparcie: ludzie nie wierzą wynikom sondaży sprzecznym z ich oczekiwaniami. Mówią np. “w moim otoczeniu nikt nie głosuje na Samoobronę, to fałszerstwo, że ta partia zwiększa poparcie". Uogólnianie wiedzy potocznej zdobywanej na zasadzie “wszyscy w moim otoczeniu myślą podobnie, więc wszyscy Polacy tak myślą" jest błędem poznawczym.

Brak zaufania do sondaży, jeżeli ich wyniki odbiegały od oczekiwań, było też widać u części klasy politycznej. Dzięki ekspertom politycy już wiedzą, że np. spadku poparcia się nie lekceważy, ponieważ jest to sygnał, że coś złego dzieje się z bazą społeczną, która udzieliła im legitymacji do sprawowania władzy. Zaś przekonanie, że, jeśli wyniki sondaży przeczą moim obserwacjom, tym gorzej dla sondaży, to przejaw ignorancji.

  • Sondażowa kuchnia

- Czy badania nie powinny pojawiać się rzadziej i być opatrzone zastrzeżeniami? Ich wyniki nie są przecież informacją jak każda inna, a większość odbiorców nie jest przygotowana do ich rozszyfrowywania.

- Ograniczenia, co do czasu przeprowadzania lub ogłaszania sondaży byłyby nie na miejscu, ponieważ ingerowałyby w swobodę badań. Rada jest jedna: trzeba podchodzić z dużą rezerwą do ich wartości prognostycznej i podawać je rzetelnie.

Badanie dotyczy chwili - odzwierciedla preferencje w momencie pomiaru i niczego więcej nie można mu przypisywać. To ważne, bo w Polsce znaczna część elektoratu ma płynne preferencje wyborcze, zmieniające się z dnia na dzień, z informacji na informację. Pojawienie się nowego trendu musi potwierdzić kilka niezależnych pomiarów, np. socjolodzy byli początkowo sceptyczni wobec spadającego poparcia dla SLD i rosnącego dla PO; czekali więc na pomiary kolejnych ośrodków i dopiero ich porównanie potwierdziło odwrócenie trendów.

Z reguły w badaniach pewne partie są niedoszacowane, a inne - przeszacowane. Przeszacowanie zazwyczaj dotyczy partii, o których respondent myśli, że ankieter z nimi sympatyzuje, czyli partii establishmentu. Zaś partie protestu są z reguły niedoszacowane. Według respondenta, zwłaszcza wiejskiego i mało wykształconego, nie można przyznawać się do partii o ostrej retoryce politycznej. Niewykluczone więc, że Samoobrona ma większe poparcie niż pokazują sondaże. Przez lata źle oszacowana była Unia Wolności - w sondażach miała większe poparcie niż w wyborach, ponieważ “wypadało" deklarować dla niej poparcie, tak jak wypada mówić, że czyta się książki. Są ośrodki, w których nie docenia się respondentów wiejskich, więc w badaniach partie zakorzenione w miastach otrzymują większe poparcie.

- Czy 1200 Polaków to wystarczająco duża próba, aby wnioskować o sądach wszystkich dorosłych w kraju?

- Wielkość próby ma mniejsze znaczenie. Można zrobić złą próbę, choćby liczyła i kilkadziesiąt tysięcy osób, jeśli błędnie je dobrano. Jeżeli próba ma być wyłoniona z ogółu mieszkańców Polski powyżej 18. roku życia (zazwyczaj badania opinii publicznej takiej próby dotyczą), wszyscy dorośli Polacy muszą mieć identyczne szanse znalezienia się w grupie ankietowanych. Nie losujemy jednak za każdym razem z kilku milionów osób, ale robimy tzw. próbę-matkę, liczącą kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi - reprezentację społeczeństwa i z niej, wyciągając np. numer PESEL, losujemy tych, do których przyjdzie ankieter. Sprawdzamy, czy odmowy nie są systematyczne, bo to podważyłoby reprezentatywność badań, m.in. w badaniach może brakować yuppies, bo są młodzi i zapracowani, więc ankieter nie potrafi zastać ich w domu.

Następny etap “sondażowej kuchni" to ważenie głosów. Załóżmy, że z rozkładu próby wynika, że jakiejś kategorii osób nie doszacowano, biorąc pod uwagę wykształcenie lub poziom dochodów. Wtedy głosy takich respondentów powinny znaczyć proporcjonalnie więcej. Do losowo wybranych respondentów wysyła się podziękowania, sprawdzając w ten sposób uczciwość ankieterów, a zebrane dane koduje się i przekłada na ciągi liczb zapisywane w komputerze. Tam są obliczane i na ich podstawie robi się zestawienia statystyczne. Oblicza się też błąd statystyczny - test reprezentatywności sondażu.

  • Kto jeszcze na prezydenta?

Jak widać, można po drodze popełnić sporo błędów. Mankamenty są jednak eliminowane, ponieważ ośrodki konkurują między sobą i te, które podają nietrafione wyniki, wypadają z gry - nikt nie zleca im badań. Tajniki warsztatowe ośrodków badawczych nie są do końca znane, więc można zakładać, że wolny rynek ostatecznie zweryfikuje poziom tych instytucji.

I ostatnia rzecz, ale nie mniej ważna - czytając sondaże prasowe, np. o tym, ile partia zdobyłaby dzisiaj mandatów i kto byłby premierem, nigdy nie wiemy, czy wyniki odnoszą się do ogółu próby, czy może tylko do tych, którzy zadeklarowali udział w głosowaniu. A to zupełnie różne punkty odniesienia, zmieniające wartość podawanych procentów! Jeżeli wyniki odnoszą się do całej próby, poparcie niekoniecznie przekłada się na mandaty, ponieważ w próbie, jak w całej populacji, są też osoby, które nie zagłosują.

- Czy kreowanie faktów medialnych - czymś takim były chociażby sondaże "Polityki" i "Newsweeka", kreujące kandydatury Jolanty Kwaśniewskiej i Tomasza Lisa na prezydenta - i godzenie się, że wpływają one na realną politykę, nie zmienią jej jakości?

- To nawet nie tyle przedbiegi wyborów prezydenckich, ile pozbawione podstaw spekulacje: “co by było, gdyby oni kandydowali", czynione w sytuacji, gdy nie bierze się pod uwagę kandydatów-polityków. Zestawianie tych osób z politykami przypomina porównywanie jabłek i pomarańczy. Obie osoby są enigmą polityczną, bardziej liczy się to, o czym chcą pisać kolorowe czasopisma niż program wyborczy. Gdyby zaczęli zajmować stanowisko w kwestiach np. aborcji, podatków czy dotacji dla rolnictwa, głosujący zaczęliby na nich patrzeć nie przez pryzmat sympatii, ale swoich interesów. Tyle że ani pani prezydentowej, ani pana Lisa nie postrzega się jako polityków, więc ich sondaże przedwyborcze są kompletnie niemiarodajne.

Oboje przyjęli narzuconą im przez media rolę, stając się jej niewolnikami. Nim jednak oburzymy się na czyjąś próżność, zastanówmy się, jak byśmy zareagowali, gdybyśmy z sondażu dowiedzieli się, że jesteśmy widziani na stanowisku prezydenta państwa przez 30 proc. badanych... Swoboda mediów i badań, w tym mierzenia preferencji wyborczych, nieuchronnie będzie wpływać i na bieżącą politykę, i na skład elit. Nie jest jednak tak, że w Polsce te wpływy są silniejsze niż w ustabilizowanych demokracjach.

Prof. EDMUND WNUK-LIPIŃSKI (ur. 1944) jest socjologiem polityki oraz wykładowcą w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas w Warszawie. Zajmuje się m.in. konsekwencjami radykalnej zmiany ustrojowej. Ostatnio wydał “Granice wolności. Pamiętnik polskiej transformacji" (2003).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2004