Ono nie jest banalne

Ludzie popełniają zło nie dlatego, że nie wiedzą, co czynią, ale dlatego, że uważają to za słuszne.

28.02.2008

Czyta się kilka minut

Czy zło jest naprawdę banalne? - zastanawiają się A. Alexander Haslam i Stephen D. Reicher (zob. tekst ks. Jacka Prusaka na str. 26). Oczywiście odpowiedź na to pytanie musi być przecząca. Rzecz nawiązuje do książki Hannah Arendt, która tak wyraziła się o "zwyczajności" Adolfa Eichmanna, odpowiadającego przed sądem w Jerozolimie za zbrodnie na narodzie żydowskim podczas Holokaustu. Abstrahując od pewnych niuansów, różniących angielskie "banality" i polskie "banalność", "banał" czy "banalny", żadne zło uczynione przez jednego człowieka przeciw drugiemu nie jest "banalne".

Droga mniej uczęszczana

Można się zastanawiać, jakie złe czyny bywają powszechne, łatwe lub w ogóle możliwe do popełnienia; można się wahać co do tego, czy każdy - lub może nie każdy, a wówczas kto - zdolny byłby w jakichś - i jakich - okolicznościach popełnić dane zło, uważając je za coś nieważnego, pospolitego, normalnego, a więc w gruncie rzeczy za "banał". Takie okoliczności faktycznie można ustalić. Eksperymenty przeprowadzone przez Milgrama czy Zimbardo pozwoliły rozpoznać mechanizmy wyzwalające w normalnych ludziach skłonności, a nawet upodobanie do zadawania innym bólu, może nawet śmierci - gdyby eksperymenty kontynuować.

Można się też zastanawiać, czy fakt, iż złoczyńca sam uzna swe zbrodnie za banalne (czyli niewarte wyrzutów sumienia), oznacza, że osoby postronne, a zwłaszcza ofiary, mogłyby też te złe czyny uznać za takie. Nawet te pytania zieją grozą. Już w ich niejednoznaczności wyczuwamy szatański zalążek zła. A skoro dopuszczamy pytania, czy jakieś zło jest złem absolutnym, czy warunkowym, czy jest złem niesamowitym, czy banalnym, czy jest czymś osobliwym i wyjątkowym, czy pospolitym i powszechnym - czyż nie sugerujemy, by niektóre rodzaje zła kwalifikować jako normalną część ludzkiego postępowania, z którym nie tylko trzeba się zawsze na wszelki wypadek liczyć, ale które z dużym prawdopodobieństwem ktoś wobec nas lub innych popełni? Może oni? Może ty? A może ja?

Żeby uwolnić się od upiornej pokusy uznania zła za banalność wszechobecną w ludzkiej egzystencji, a przez to nie godzić się na jego przejawy, cywilizacja wyposażyła nas w systemy moralne, nadprzyrodzone oraz ziemskie. Czyż nie są one najlepszym i ostatecznym dowodem na to, że przyznajemy się do istnienia skłonności do zła w człowieku, ale jednocześnie nie wyrażamy na nią zgody? Gdybyśmy zła nie rozpoznawali, nie byłby nam potrzebny Dekalog, a gdybyśmy się na zło godzili, nie stworzylibyśmy kodeksów i sądów. Gdy nagle zjawia się na świecie jakiś Hitler, Stalin, Pol-Pot czy Bin Laden, może w pierwszej chwili ludzkość w oszołomieniu i przerażeniu jeszcze nie wie, co robić, ale w końcu wyciąga ognisty miecz kary i kładzie złu kres.

Dobrze by było każdego złoczyńcę przyłapać na gorącym uczynku albo jeszcze lepiej: nauczyć się odczytywać zawczasu najmniejsze sygnały ostrzegawcze i nawet najbardziej ewentualne możliwości dopuszczenia się zbrodni, by im skutecznie zapobiegać. Holokaust, mimo że tak masowy, nie był banalny. Kochający Beethovena i malarstwo Renesansu zbrodniarze hitlerowscy, tak jak wielbiący Puszkina Stalin czy Beria, nie byli pięknymi ludźmi, którym przytrafiło się nieszczęście wymordowania milionów z zimną krwią i skrupulatną premedytacją. Nawet jeśli oni sami, tak jak Eichmann, chcieli (i mogli) wyglądać na zwyczajnych, kulturalnych ludzi, nie byli nimi.

Zło w człowieku potrafi się ukryć. Doskonale je maskują regularne rysy, zadbane dłonie, aromat kosmetyków, oczytanie w literaturze, piękne wille, dobrze ułożone dzieci, wierne psy. Zło w człowieku widać nie w rozlatanych spojrzeniach i dygocie całego ciała. Widać je przede wszystkim (a może wyłącznie) w dokonanych czynach i podjętych decyzjach.

Tu można właściwie zakończyć komentarz do wspomnianego eseju. Żadne zło wymierzone przeciwko człowiekowi, a więc tym bardziej przeciwko zbiorowości ludzkiej, nie jest banalne. Hannah Arendt mogła mieć na myśli jedynie zewnętrzną, a więc pozorną poczciwość oskarżonego Eichmanna. Nie wyglądał na ludożercę ani potwora. Nie okazywał wyrzutów sumienia, skruchy, gotowości zadośćuczynienia i nawet zapewne nie uważał się za ciężkiego grzesznika. Jako oficer i Übermensch musiał nosić insygnia z napisem "Gott mit uns", usprawiedliwiającym wszystko, co robił cały system zagłady wymierzony w "podludzi". Zło, które czynił, dla niego samego nie było w ogóle złem. Natomiast dla jego ofiar i wszystkich, którzy stają po ich stronie - nie mogło to być "banalne zło".

Nawet jeśli w czynach Eichmanna odzwierciedla się jakaś część wizerunku naszego ludzkiego świata, tym gorzej dla tego wizerunku. Jedno, co możemy zrobić, to się nań nie godzić, tylko go zmieniać tak, by zło rugować, a dobro pomnażać. Dlaczego? Bo od zarania ludzkości choć samocywilizowanie się nas, ludzi, błądzi krętymi i wyboistymi drogami, jednak konsekwentnie prowadzi wprzód, a nie wstecz. Może czasem dwa kroki wprzód, a jeden wstecz. Mogło tak być z Holokaustem czy ludobójstwem popełnionym przez Czerwonych Khmerów w Kambodży - że cywilizacja w tamtych momentach nagle się zatrzymała i za sprawą konkretnych zbrodniarzy cofnęła ludzkość nie dwa, a sto kroków do tyłu. Zbrodniom tym położono jednak w końcu kres i ludzie znów zaczęli mozolnie posuwać się do przodu, a może też jednocześnie ku górze...

Psychiatra amerykański Scott M. Peck (1936-2005) napisał piękną książkę o znamiennym tytule "Droga mniej uczęszczana". Przekonuje on, że każda droga prowadząca ku dobru jest trudniejsza, właśnie "mniej uczęszczana", i dlatego podążanie nią porównuje do wspinaczki. Tak na to patrząc, można uznać, że ci, co czynią zło, wybierają po prostu łatwiejszą drogę, kierują się automatyzmem, odruchem, wygodnictwem lub bezmyślnie poddają się rozkazom jakiegoś osobnika "Alfa" aktualnie dominującego w "stadzie".

Zwierzę w człowieku

Użyłam zwierzęcego skojarzenia nie bez powodu. Tym, co najbardziej atawistyczne, zwierzęce w człowieku, jest jego naturalna gotowość do rozpoznawania wroga i odruchowe stosowanie jednej z dwóch strategii: walki lub ucieczki. Te dwa mechanizmy: fight or flight, należą do wyposażenia żywych organizmów, zapewniając im szansę przetrwania w obliczu zagrożenia. Człowiek, tak jak szympans, gołąb, jaszczurka czy ameba, posługuje się tym mechanizmem bezwiednie, odruchowo, we wszystkich sytuacjach, które uzna za zagrożenie. Zagrożenie może uosabiać jakiś wróg lub niebezpieczna sytuacja.

Jak jest z wyborem, którą strategię zastosować? Istnieją dwie możliwości: jeden osobnik może automatycznie i bezrefleksyjnie wybrać strategię fight (np. z powodu wyższego poziomu hormonów uruchamiających waleczność i agresję we krwi, a zatem i w mózgu), inny wybiera strategię flight (gdy hormonu walki jest mniej). Druga droga już nie jest fizjologicznie uwarunkowana ani całkowicie automatyczna, lecz opiera się na świadomym wyborze: walczę, gdy przewiduję, że przeciwnik okaże się słabszy i zdołam go pokonać; uciekam, gdy jest odwrotnie.

Ta gotowość do rozpoznawania i aktywnego reagowania na wroga w świecie zwierzęcym nie została nigdy rozwojowo zmodyfikowana. Sam świat zwierząt zmienił się jednak w ciągu tysiącleci: niektóre gatunki zostały przez człowieka udomowione lub wyjęte z ich naturalnego środowiska i zabrane do niewoli. Mało wiemy, ile z ich prawdziwej natury zostaje w niewolniczym potomstwie, ale nie jest to specjalnie przedmiotem zainteresowania. Dyrektorzy zoo najbardziej przecież chcieliby, by bestie trzymane w klatkach i terrariach na pokaz tylko wyglądały groźnie, a naprawdę nie miały ochoty nikomu zrobić krzywdy. Niekiedy jednak nawet i takie rozszarpują na kawałki nieostrożnych widzów.

Zwierzęta udomowione znajdują się najbliżej człowieka pod względem "ucywilizowania". Zwłaszcza te, które człowiek najbardziej sobie upodobał nie jako karmę lub środki transportu, lecz jako towarzyszy życia - psy i koty nabyły przez wieki wiele cech dwunożnych panów. Jadają ze swojej miski, załatwiają potrzeby fizjologiczne nie spontanicznie, tylko w określonych porach i miejscach, respektują zakazy dotyczące pewnych zwierzęcych zachowań (np. nie atakują obcych, umieją cierpliwie czekać w określonym miejscu, respektują wiele poleceń wydawanych przez pana), ale przede wszystkim potrafią okazywać uczucia (np. wstydzą się, gniewają, obrażają, cieszą, tęsknią, współczują). Ludzie ze swej strony często traktują zwierzęta domowe jak przedłużenie rodziny. Wielu ufa im bezgranicznie, jakby zapominając o drzemiącej w nich dzikiej naturze.

Obserwując psy i koty żyjące w mojej rodzinie myślę, że może faktycznie nie ma już w nich tej dzikiej natury w ogóle. Ale w niektórych innych jest. Dowiadujemy się np. z przerażeniem, że "wrogiem" jakiegoś bull terriera czy mastiffa okazało się niemowlę. Powiadamy wtedy: ten bull terrier czy mastiff jest zły. Właściciel będzie oczywiście polemizował, ale fakt bodaj jednorazowego zbrodniczego czynu przeważy. Zwierzę dopuściło się zła, więc zostanie uznane za złe. Taki jest świat zwierząt. A świat ludzi?

Człowiek ma duszę

Pod względem reagowania na śmiertelne zagrożenie, człowiek od zwierzęcia różni się zasadniczo tylko pod jednym względem: ludzie mają duszę, potencjalnie zdolną do odróżniania dobra od zła i wrażliwą na cierpienie innych. Jednego i drugiego ktoś musi duszę człowieka nauczyć, najlepiej jak najwcześniej. Dusza, niedefiniowalna w kategoriach intelektualnych czy tym bardziej materialnych, ma wiele wspólnego z umysłem. A umysł, rzecz jasna, ma najwięcej wspólnego z wysoko rozwiniętą korą mózgową. Dlatego, choć w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia także w ludziach pojawia się atawistyczny odruch walki lub ucieczki, czasem odruch ten podlega zahamowaniu wskutek decyzji będącej wynikiem procesu myślowego.

Pamiętam z dzieciństwa traumatyczne przeżycie, które przytoczę jako ilustrację funkcjonowania ludzkiego "stada", do którego gromada nie chce wpuścić "obcego". Nazajutrz po zamieszkaniu po wojnie w Szczecinie wyszłam na podwórko, chcąc przyłączyć się do bawiących się tam dzieci. Już podczas pierwszej wymiany słów mój obcy akcent wywołał salwę śmiechu, okrutną, szyderczą, dziką. Zanim uciekłam do domu, oplułam najbliżej stojącą dziewczynkę. Wrogość po obu stronach sięgnęła dziecięcego zenitu. Na szczęście nasze mamy natychmiast wzięły sprawę w swoje ręce i wkrótce zaczęłam wychodzić znowu na podwórko, dzieci przestały mi dokuczać, a nawet przyspieszyły pozbycie się obcego akcentu. Z dziewczynką, którą oplułam, łączy mnie dziś prawie sześćdziesięcioletnia przyjaźń. I tylko czasem myślę, tak jak przy okazji lektury artykułu w "Charakterach" lub "Strachu" Grossa, co by było, gdybym nie miała rozumnej matki i gdyby matki tamtych dzieci z podwórka też nie były rozumne i dobre. Mogłabym na zawsze zostać "wrogiem", "obcym", kimś do bicia, odtrącania i wyśmiewania - dlatego, że zaciągałam z rosyjska, bo akurat wróciłam do Polski z zesłania na Syberię.

A więc wystarczy wierzyć, że ktoś jest wrogiem, czyli "obcym", by odnosić się do niego inaczej niż do "swoich". Tamte dzieci po prostu zareagowały atawistycznie, według schematu: inny = obcy = wróg. Właśnie takie myślenie, czy raczej taki odruch, jest prawidłowy z punktu widzenia naturalnego wyposażenia neurofizjologicznego człowieka.

Prymitywny człowiek nawet nie wie, że ma duszę, choć ją ma. Duszę trzeba pobudzić do życia, do człowieczeństwa. Samo się to nie staje. Nam pomogły uczłowieczyć dusze matki - tam wtedy, na podwórku w Szczecinie. I oczywiście przez wiele następnych lat też. Ożywianie duszy, czyli uczłowieczanie zwierzęcia homo sapiens, to proces edukacji przez doświadczenie, moralne rozumowanie, naukę myślenia, wyzbywanie się przekonań, które mogłyby komukolwiek kiedykolwiek zrobić krzywdę. Tego nie sposób dokonać szybko ani teoretycznie, ani mając samemu głębokie przekonanie o różnicowaniu ludzi na "obcych" i "swoich". Również, jeśli jest to podział na takich, którzy dostąpią lub nie dostąpią zbawienia wiecznego.

Z tego podziału już tylko krok do agresji lub przyzwolenia na agresję. "Ludzie popełniają wielkie zło nie dlatego, że nie wiedzą, co czynią, ale dlatego, że uważają to za słuszne" - piszą brytyjscy autorzy. Wystarczy, że ktoś wpoi nam przekonanie, iż jacyś ludzie - osoba, naród, rasa lub złączone innymi wspólnymi wyróżnikami zbiorowości - są "obcy", ergo są naszymi wrogami, zaczniemy w stosunku do nich zajmować postawę atawistycznej agresji, od ledwie zauważalnej niechęci przez ostracyzm aż po czynne metody unicestwienia. W jakim miejscu ktoś znajdzie się na tej skali atawistycznego reagowania na wroga, zależy od uwarunkowań zewnętrznych i wewnętrznych. Wielu łatwo ulega przywódcom i grupom; inni mają zło przyczajone w sobie.

Św. Paweł pisze w Liście do Rzymian: "Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja to czynię, ale mieszkający we mnie grzech. Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę" (Rz 7, 15-19).

Oblicza zła

Zła w człowieku nie sposób sprowadzić do jednej przyczyny. Nie sposób też tych kilku, jakie rozpoznajemy - co najmniej czterech - źródeł zła uszeregować ani według częstotliwości występowania, ani rozmiaru skutków. Właśnie dlatego złu można jedynie w przypływie niepojęcia i z braku adekwatnego słowa przypisać banalność.

Zło banalne nie jest, choć ludzie czyniący zło mogą wydawać się zwyczajni i normalni. To ci, którzy w eksperymencie Zimbarda gotowi byli jako strażnicy więzienni poniżać kolegów odgrywających na niby role więźniów. Oraz ci, którzy na rozkaz strzelili w tył głowy mojego ojca oraz tysięcy polskich oficerów w Katyniu; to rozjuszony tłum białych ciskających kamieniami w czarne dzieci na amerykańskim Południu; to także ci, co przytakiwali i przytakują cudzej agresji wobec każdego, kogo uznają za "obcego". Takimi ludźmi rządzi prawo dziczy. Z uczestnika czyniącego zbiorowe zło prawo dziczy zdejmuje indywidualną odpowiedzialność, a więc uwalnia sumienie od wyrzutów. Holokaust był taką zbrodnią, w której tysiące "niewinnych" ludzi przyczyniło się do wielomilionowej zagłady negatywnie wyselekcjonowanych narodów i mniejszości.

Ale "instynkt stada" nie był jedynym źródłem Holokaustu (ani milczącej aprobaty pogromów). Tym, co doprowadziło do bezkrytycznego uczestnictwa tylu zwyczajnych ludzi, było przekonanie o podziale na "swoich" i "obcych" (czyli wrogów). "Swoi" mogli, a nawet powinni wytępić "obcych". Ludzie z takim przekonaniem są pod względem duchowym najniżej rozwinięci i łączy ich bliższe pokrewieństwo ze światem zwierząt niż ludzi.

Przypuszczam, że przez tę fazę musimy przejść wszyscy, ale tylko niektórzy faktycznie ją przechodzą i wznoszą się na "drodze mniej uczęszczanej" ku człowieczeństwu. Dzieci ze szczecińskiego podwórka nie zatrzymały się na prymitywnym poziomie atawistycznej wrogości do "innego". Znalazły się w porę dorosłe matki, które pomogły nam zrobić krok, a potem drugi i następny, ku ucywilizowaniu i porzuceniu atawistycznych impulsów wobec kogoś, kto inaczej mówi, wygląda, w co innego wierzy, modli się do innego Boga, albo może do żadnego. Dziecko pozostawione samo sobie i nie wychowywane przez ludzi wolnych od uprzedzeń pozostanie na poziomie udomowionych zwierząt. Nawet jeżeli nauczy się grać preludia Chopina i pokocha przyrodę.

Trzecim źródłem zła w człowieku jest wykrzyczana ku niebu frustracja św. Pawła. Mam sumienie, wiem, co jest złe, a co dobre, a mimo to czynię zło, choć go nie chcę. Panie Boże, czemu? Czemu czynię zło, miast czynić dobro, którego szczerze pragnę? Pytania te mniej lub bardziej świadomie zadają sobie wszyscy chorzy na uzależnienie. Takie wołanie lub przynajmniej westchnienie wydobywa się z piersi alkoholika, kochającego rodzinę i pragnącego cieszyć się szacunkiem, który jednak nie przestaje staczać się ku alkoholowej autodestrukcji. A więc może być uzależnienie od zła? Może, i wcale nierzadko dotyka naprawdę dobrych, zwyczajnych, nawet wcale niekoniecznie słabych ludzi. Pełno jest ich w więzieniach na całym świecie. To recydywiści, którym jedna, druga ani kolejna kara zda się nie wystarczać do zmiany. Po odpowiednio długim życiu skazańca za kratami powiadają, że nie ma już odwrotu. Kara, jeżeli ma zadziałać, powinna zadziałać za pierwszym razem. Jeżeli złoczyńca czyni zło ponownie, trzeba przedostać się do jego najgłębszych przekonań i uruchomić proces "odwykowy" - jak całkiem trafnie dawniej nazywaliśmy leczenie uzależnień. Jest to piękna terapia, wcale nie najtrudniejsza ani skomplikowana, dość przy tym tania w porównaniu z kosztami karania recydywistów. Terapia odwykowa idealnie nadaje się do odwykania od czynienia zła w tych przypadkach, gdy samorzutnie człowiek nie jest w stanie (bo nie umie!) poradzić sobie z uzależnieniem od zła.

Możliwe jest jeszcze czwarte źródło zła w człowieku. Reprezentują go kilkulatki metodycznie zadręczające na śmierć koty lub podpalające nocą zagrody sąsiadów oraz seryjni gwałciciele i mordercy uosobieni w książce Harrisa w postaci Hannibala Lectera, odegranego w wersji filmowej przez Anthony'ego Hopkinsa. To psychopaci. Jest ich według różnych statystyk 2-3 proc. w populacji. Nie odczuwają miłości, przyjaźni, współczucia, empatii, wstydu, poczucia winy, lęku, smutku, wzruszenia. Można powiedzieć, że znajdują się pod względem emocjonalnym na niższym poziomie rozwoju niż nasze domowe czworonogi, które potrafią nas kochać, tęsknić za nami, a nawet ratować nam życie.

Psychopaci są piekielnie przebiegli, zdolni do uknucia zbrodni doskonałych, co czasem bywa nazywane inteligencją przestępczą lub instynktem politycznym. To ludzie straszni, gorsi niż dzikie bestie, bo te nigdy ot, tak sobie, nie układają misternych planów zabójstwa lub gwałtu i nie unicestwiają ofiar tylko dla adrenaliny czy innego hormonu pobudzającego ośrodek przyjemności w mózgu. A psychopaci tak. I właściwie mordują i gwałcą tylko dlatego, nie dla zysku czy usunięcia z drogi wroga. Właśnie tym się różnią od "normalnych" bandytów i zbrodniarzy.

Czy należałoby zaliczyć do tej kategorii także 26-letniego syna mojej znajomej, który potajemnie zaniechał brania leków przepisanych przez psychiatrę i w ataku szału skatował matkę? >

> Albo położnicę, która utopiła w miednicy noworodka? Także tę kobietę i tego mężczyznę, którzy zamordowali kilkoro swych dzieci i trzymali ich zwłoki w beczce na kapustę? By pojąć te czyny, odwołujemy się na ogół do psychiatrów, bo w normalnym świecie nie znajdujemy odpowiedzi.

Wspomniany Scott M. Peck jest też autorem książki "People of the Lie: The Hope For Healing Human Evil". Omawia w niej przypadki kilkunastu szczególnych pacjentów i wyjątkowo pozwala sobie na ocenę moralną, diagnozując ich stan psychiczny jako "evil", czyli "złych ludzi". Wszystkich cechuje całkowita niezdolność do empatii. Według Pecka, takie osoby postrzegają innych jako pionki na planszy przeznaczonej do zabaw i gier lub jako narzędzia czy zabawki, którymi można manipulować i używać ich ku własnej wygodzie czy przyjemności. Do Pecka trafiali nie dla znalezienia pomocy psychiatrycznej, lecz zwykle pod presją sądu rozpatrującego już popełnione przez nich okrucieństwa. W diagnozie Pecka pojawia się w tych przypadkach nowy w psychiatrii termin: bezkrytyczny stan "chronicznego grzechu", postrzegany przez delikwenta jako normalny, niewzbudzający potrzeby introspekcji czy dążenia do zmiany. Wręcz przeciwnie, raz popełnione zło napędza kolejne, jakby uzasadniając je faktem, że to pierwsze i każde następne były możliwe do popełnienia, a przy tym przyniosły oczekiwany (przyjemny, satysfakcjonujący) skutek.

Wśród cech "złych ludzi", jakie rozpoznał i opisał Peck, jedną z kluczowych jest niezdolność do postrzegania i oceny popełnianych czynów z punktu widzenia innych ludzi. Stawiają się oni w sensie moralnym powyżej wszystkich innych, umiejscawiając locus mali (czyli centrum zła) zawsze poza sobą, w innych ludziach. To właśnie daje im w ich przekonaniu prawo do zadawania bólu, usuwania ze swej drogi lub dręczenia innych istot. Inny amerykański psychiatra James Gilligan, autor książki "Wstyd i przemoc", w oparciu o wszechstronne badania doszedł do wniosku, że każdemu aktowi przemocy towarzyszy przekonanie sprawcy, że wymierza sprawiedliwość. We wspomnianej książce "Droga mniej uczęszczana" Peck nazywa dewiację złych ludzi charakteropatią.

Nie streszczając reszty obserwacji psychiatrycznych Pecka, warto jednak wspomnieć o jedynej metodzie leczenia tych charakteropatów, jaką uznał on za względnie skuteczną. Powierzał takich pacjentów egzorcystom, którym niekiedy faktycznie udawało się uwolnić "chorego na zło" od patologicznej bez-duszności.

***

Za Peckiem powtórzę: zło wyrasta z wolnej woli. Każdy człowiek stoi stale na rozdrożu, z jedną ścieżką wiodącą ku Bogu (czyli Dobru), a drugą wiodącą ku Szatanowi (czyli Złu). Droga ku Dobru jest właściwa, ale wymaga wspinaczki, a ta z kolei wymaga wysiłku, dyscypliny, pokonywania lenistwa, chuci, żarłoczności i krwiożerczych emocji. Największy paradoks człowieka tkwi w tym, że kto chce udowodnić sobie i innym, iż ma wolną wolę, ten na ogół wybiera ścieżkę, o której nikt nie powie, że jest "jedyną właściwą". Tak więc ten i ów wybiera ścieżkę zła. Zwykle nie przeczuwając, jak trudno będzie z niej zejść na ścieżkę ku Dobru.

Rozmaite odmiany i przejawy zła od zawsze towarzyszą ludzkości, ale w ciągu dziejów odkrywamy kolejne sposoby zmniejszania zła w świecie. Cywilizowanie się ludzkości to nic innego, jak stopniowy rozwój duchowy i uczenie się panowania nad złem. Dzięki niedawnej historii przekonaliśmy się, że dziś najważniejsze jest usunięcie z ludzkich przekonań atawistycznej dychotomii dzielącej ludzi na "swoich" i "obcych". Czy kiedykolwiek uda się całkowicie uwolnić ludzkość od zła? Zapewne nie, ale tak jak mimo wciąż nękających nas chorób udało się wysokiej cywilizacji wydłużyć życie ludzkie niemal dwukrotnie, tak samo możemy się w końcu nauczyć uzdrawiać nasze dusze, by skuteczniej bronić się przed złem w sobie i w innych.

Dr EWA WOYDYŁŁO-OSIATYŃSKA jest psychologiem;

od ponad 20 lat jako psychoterapeutka zajmuje się leczeniem uzależnień w Ośrodku Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii

i Neurologii w Warszawie; od 1989 r. kieruje Komisją Edukacji w Dziedzinie Uzależnień Fundacji im. S. Batorego. Jest laureatką przyznawanego przez "TP" Medalu św. Jerzego (2002).

Ostatnio wydała książkę "My, rodzice dorosłych dzieci" (2007).

OD REDAKCJI: Nadtytuł dzisiejszego eseju zaczerpnęliśmy z tekstu Jacka Kuronia, który po raz pierwszy ukazał się w drugoobiegowym kwartalniku "Krytyka" w 1981 r., a następnie został przedrukowany w książce "Polityka i odpowiedzialność" (wyd. Aneks, Londyn 1984).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2008