Odyseja Janiny

Zdarza się, że rodziny rozdzielone przez II wojnę światową i komunizm odnajdują się dopiero teraz. Jak w przypadku Janiny Roper, która przyjechała do Polski po raz pierwszy od 1940 r.

11.08.2009

Czyta się kilka minut

Dziambo abari mzuri iko? Sała, sała". 73-letnia Janina Roper pamięta ugandyjskie powitanie. "Dzień dobry. Jak się czujesz? Dobrze". Choć od czasu, gdy miała kontakt z językiem suahili minęło sześć dekad, pamięta sporo. Osiem lat spędzonych w Ugandzie uważa za najpiękniejszy okres dzieciństwa. Nic dziwnego: wcześniej spędzała je na "nieludzkiej ziemi", w Archangielsku.

Gdy została tam wywieziona, miała 4 lata. W lutym 1940 r. Sowieci wywozili każdego, kto miał choć kawałek ziemi. A ojciec, pułkownik Piotr Rozbicki, miał na Polesiu majątek. Mamę, Helenę Rozbicką, z dwójką dzieci - 4-letnią Janką (zwaną Bubą) i 2-letnim Ryśkiem (zwanym Lalusiem) - oraz z babcią Rozalią wepchnięto do bydlęcego wagonu. Podróż trwała ponad 2 tygodnie; wielu współpasażerów nie przeżyło. Janina nie ma wątpliwości, że "nieludzka ziemia" to określenie trafne: - W wioskach nie było myszy i szczurów, wszystko wyłapano i zjedzono, taki był głód - wspomina. W Archangielsku zmarła babcia, zaś mama urodziła trzecie dziecko, Alicję.

Początek końca ich piekła nastąpił po układzie Sikorski-Majski i możliwości wydostania się z armią Andersa. Ale przedtem ich podróż na południe ciągnęła się w nieskończoność: na piechotę, wozami, koleją - przez Kazachstan, Uzbekistan, Morze Kaspijskie, Iran, Dara Salem, Nairobi. Rysiek nie przeżył: w Kazachstanie zabiło go zapalenie płuc.

"Jak my, tylko biały"

Z Kenii, wtedy kolonii brytyjskiej, uchodźcy mieli trafić do Ugandy, także kolonii - tam, do niezagrożonej wojną Afryki, Brytyjczycy kierowali polskie kobiety i dzieci, którym udało się opuścić ZSRR "z Andersem". Po drodze forsowali tratwami Nil. - Płyniemy, a za nami hipopotamy i krokodyle. Jak się wszyscy modlili! - opowiada Janina. Dobili do brzegu, a tu dla wielu kolejny szok: tubylcy. Większość nigdy nie widziała Murzyna. "Święta Mario, gdzie nas przyprowadziłaś? Do diabłów?" - krzyczały niektóre kobiety na widok nagich Afrykańczyków z dzidami.

Ale szybko okazało się, że Afrykańczycy nie zamierzają robić użytku z dzid przeciw przybyszom. - Zorientowali się, że my też cierpieliśmy, podobnie jak oni - wspomina Janina. Relacje między Polakami żyjącymi w obozie imigrantów a tubylcami można nawet nazwać polsko-ugandyjską przyjaźnią. A największe używanie miały dzieci: buszowanie po dżungli, pływanie w Jeziorze Wiktorii (nikt nie przejmował się już krokodylami), zbieranie lilii... Najmilej Janina wspomina wizyty w wioskach. Wtedy nauczyła się podstaw suahili i przekonała, że tutejsza gościnność nie odbiega od polskiej. Częstowali, czym mogli. Janeczka chętnie jadła placki z mąki maniokowej, za to nie mogła się przemóc, by zjeść smażone termity: - Miałam wstręt. Ale nie chciałam im sprawić przykrości, więc brałam, dziękowałam i dyskretnie wyrzucałam.

Nie tylko polskie dzieci uczyły się suahili, także Ugandyjczycy poznawali polskie słowa. Polki uczyły niektórych pacierza; część przyjęła chrzest. Janina: - Odnosiliśmy się do nich jak do równych sobie i oni to doceniali. Bo Anglicy traktowali ich gorzej niż psy.

Zemściło się to na Brytyjczykach, gdy Ugandyjczycy - zainspirowani uzyskaniem niepodległości przez Indie w 1948 r. - zaczęli się dopominać o swoje prawa. Bywało, że napadali na angielskich plantatorów. Szczęście mieli ci z nich, którzy ożenili się z Polkami: Ugandyjczycy, słysząc polski, uspokajali się. "Ciebie nie ruszymy, ty jesteś jak my, tylko masz białą skórę" - mawiali.

Konspiratorki z Beverly

Wojna się skończyła, brytyjskie władze miały dość opiekowania się Polakami. Musieli wyjechać. O powrocie do Polski rządzonej przez komunistów nie było mowy; mama panicznie bała się ponownej wywózki. Gdy prowadzono nabór do emigracji, starała się o wyjazd do Kanady; bez skutku. Udało się później - do Australii. Kiedy wyjeżdżali w styczniu 1950 r., pożegnaniom z Ugandyjczykami nie było końca. - Płakali, zdążyli się z nami zżyć - wspomina Janina.

W lutym 1950 r. 14-letnia Janina z mamą i 9-letnią Alicją przybywają do Australii. Kolejny obóz dla imigrantów. Janinę z siostrą i sześcioma koleżankami skierowano do Beverly, gdzie zakonnice prowadziły szkołę z internatem. Janina: - Przyjeżdżamy i co się okazuje? Że z naszej ósemki tylko siostra będzie chodzić na lekcje. Nam kazali pracować.

Dziewczęta musiały sprzątać, prać farmerom koszule, pielić ogrody. Gdy karmiły kury, podjadały im pszenicę. Ciągle były głodne: - Na śniadanie dostawałyśmy kaszę, patrzymy, a w niej rozgotowane robaki.

Janka stwierdziła, że tak żyć nie chce. Ułożyła plan ucieczki pod osłoną nocy. Gdy przyszedł czas, dziewczęta ubrały wszystkie sukienki i swetry, jakie miały, bo choć w dzień doskwierał upał, noce były zimne. Ale któraś z zakonnic musiała coś usłyszeć: - Przybiegła do pokoju, zaczęła wrzeszczeć i wszystko ze mnie ściągać. W samych majtkach mnie zostawiła, zabrała ubrania - dziś Janina śmieje się z przygody.

Jednak wtedy nie było im do śmiechu. Tylko dwie dziewczyny, którym udało się zachować buty, uciekły jeszcze tej nocy przez okno, dotarły do obozu i opowiedziały rodzicom, co się dzieje u zakonnic. A te zabiły okna deskami. Mimo to, gdy Helena Rozbicka przyjechała do szkoły, dziewczynkom udało się zbiec - choć zakonnica nie chciała ani wpuścić matki, ani wypuścić dziewczyn. Potem sprawą zajęły się władze imigracyjne i dziewczęta trafiły do innej szkoły.

Powrót po latach

Gdy Janina miała 15 lat, matka nie mogła dłużej pracować - i na dziewczynę spadł obowiązek utrzymania rodziny. Chwytała się różnych zajęć: pokojówka w hotelu, krawcowa w wytwórni sukien ślubnych, kelnerka. Ostatnie zajęcie połączyła z pracą fotomodelki. Kiedyś jej firma urządziła przyjęcie. Gdy orkiestra przerwała, Janina zaczęła śpiewać. Sala zamarła. "Zapoznam cię z dyrektorem Opera Company w Perth" - szef Janiny nie żartował.

Dwudziestolatka zdała egzamin i odtąd występowała w chórze - dorabiając zarazem jako kelnerka, a potem barmanka. Miała 21 lat, gdy poznała przyszłego męża, Bernarda Ropera. Pobrali się, Janina urodziła dwoje dzieci - i została wdową, zanim skończyła 32 lata. Dopiero kiedy dzieci podrosły, wróciła do śpiewania; jednocześnie prowadziła własną pracownię krawiecką (do dziś występuje na polonijnych uroczystościach).

W Polsce nie była od wybuchu wojny. Aż do teraz. - Mama nie chciała utrzymywać z krajem kontaktu, bała się - mówi Janina. Nie było też żadnego znaku od rodziny.

- Ojciec szukał swojej bratowej i dzieci jeszcze do początku lat 80., pisał nawet do instytucji w ZSRR - mówi Jan Rozbicki, stryjeczny brat Janiny, dziś profesor SGGW.

Gdy w latach 70. podawano w radiu komunikaty PCK o zaginionych osobach, do Rozbickich odezwała się kobieta, która razem z Heleną przebywała w Archangielsku; zapewniała, że żadne dziecko nie mogło przeżyć uciążliwej wędrówki na południe. Rodzinie z Polski nie przyszło do głowy, by kuzynki szukać, np. w Australii. Uznali, że zmarła w ZSRR. Aż w kwietniu tego roku Jan Rozbicki odebrał intrygujący mail: - Napisała do mnie Therese Felberg, znajoma Janiny z Australii, pochodząca z Inflant. Zafascynowana historią mojej kuzynki, zaczęła szukać jej korzeni - opowiada. W mailu przeczytał, że kobieta dotarła do informacji o jego stryju Piotrze Rozbickim, który zginął w Katyniu, a także o jego dziadku.

Dowiedział się też, że siostra stryjeczna żyje: - Przez chwilę nie mogłem opanować emocji.

Natychmiast odpisał, załączając po polsku list do kuzynki. Gdy potem odebrał telefon i usłyszał: "Mówi Buba", nie miał już wątpliwości, że wszystko się zgadza.

Janina przyjechała latem, spędziła w Polsce dwa miesiące. Już wie, że za rok przyjedzie znowu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2009