Jej mąż zginął na Syberii. Po 33 latach dowiedziała się, że Kazik żyje

Po opuszczeniu łagru na Sołowkach usłyszała,że jej zesłany na Syberię mąż nie przeżył. To samo on usłyszał o niej. Historia polskiej rodziny, która po 1921 r. została w Związku Sowieckim.

10.09.2023

Czyta się kilka minut

Odyseja Janiny
Zdjęcie ślubne Janiny Nowosieleckiej i Kazimierza Naglewskiego. Zdjęcie wykonano prawdopodobnie w Horodnicy (dziś w obwodzie żytomierskim). / ARCHIWUM RODZINNE

Tamta wiosna w Rydze była wyjątkowo wietrzna. Wiatr hulał po ulicach, uderzał w okiennice. W marcu 1921 r., w wysoko sklepionej sali kupieckiego Domu Bractwa Czarnogłowych, podpisywano warunki pokoju, który kończył wojnę polsko-bolszewicką.

Traktat ten oznaczał pokój (jak się okazało, na kilkanaście lat), a także kres nadziei dla półtoramilionowej rzeszy Polaków – bo wytyczona wschodnia granica pozbawiała ojczyzny i ojcowizny tych, którzy się za nią znaleźli. Stali się obywatelami sowieckimi. Słup graniczny ­nr 0 wbito nad rzeką Dziśną, na styku Polski i Łotwy, a ostatni, z numerem 2290, nad Dniestrem na granicy z Rumunią.

WŚRÓD PORZUCONYCH i przerażonych Polaków była rodzina Nowosieleckich.

Mieszkali w kolonii Geraldówka, kilka kilometrów od nowej granicy. Solidny drewniany dom zbudował własnymi rękami Paweł Nowosielecki. Musiał być spory, by pomieścić gromadkę ośmiorga dzieci, których doczekał się z Petronelą Łabędzką. Dorobili się dwóch krów i pary koni, które Paweł co niedzielę zaprzęgał. Jechali do oddalonej o 12 km Horodnicy. Tam, w kościele św. Antoniego, Paweł pełnił służbę kościelnego.

Przez całe lato 1921 r. Paweł z Petronelą zastawiali się, co robić. Gdy było po żniwach i w Horodnicy specjalna komisja wbijała słupy graniczne, poszedł do księdza. „Muszę ratować życie moje i rodziny” – mówił, rozglądając się, czy nikt nie słucha.

Kilka dni później, gdy księżyc był w nowiu, a wiatr kołysał sitowiem nad Słuczą, stanął z córką Janką nad brzegiem rzeki. Po drugiej stronie miał mu pomóc umówiony polski żołnierz. Spojrzał przed siebie, na płytki tu nurt Słuczy, na czerniejący po drugiej stronie las i chciał zobaczyć ostatni raz błękitne oczy córki, które pewnie błyszczały od łez. Przytulił ją i wszedł pewnie do rzeki, znał tu przecież każdy kamień.

Janina patrzyła za ojcem, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół tej chwili. Dopiero po jakimś czasie, gdy wśród wrześniowej nocy usłyszała znajomy głos i melodię pieśni maryjnej „Po górach, dolinach”, zrozumiała, że tato jest w Polsce. Wtedy się rozpłakała.

W NASTĘPNĄ NIEDZIELĘ jechali na sumę bryczką. Powoził brat Janki, Tomasz. Po mszy ksiądz poprosił ich do zakrystii. Nie był sam. „Trzeba pomóc tej pani – wskazał na młodą kobietę w rogu. – Musi przejść na drugą stronę”. Spojrzeli po sobie. Tomasz był przeciwny. Odmówili.

Dwa lata później, gdy Janka od dziewięciu miesięcy była już szczęśliwą żoną krawca Kazimierza Naglewskiego, o świcie do drzwi zapukało NKWD. „Zbierajcie się” – usłyszeli.

Za przemyt ludzi przez granicę, szpiegostwo i współpracę z Polską Organizacją Wojskową (było to standardowe oskarżenie) skazali ją na rozstrzelanie. Doniosła kobieta, której nie pomogli. Sąd się zlitował, zamienił wyrok: 10 lat na Wyspach Sołowieckich.

Odyseja Janiny

WYSPY TE – sześć dużych i kilkadziesiąt małych – leżą pod kołem podbiegunowym na Morzu Białym. Latem słońce prawie nie zachodzi, zimą dzień trwa niespełna dwie godziny. Morze odmarza na trzy miesiące, a niskie temperatury, wiatry i sztormy towarzyszą tam ludziom przez resztę roku. Doskonałe miejsce odosobnienia. W XV w. prawosławni mnisi założyli tu monastyr. Pięć wieków później zjawili się bolszewicy. Stworzyli Sołowiecki Obóz Specjalnego Przeznaczenia, SŁON – pierwszy obóz koncentracyjny, szkołę dla czekistów, prototyp systemu Gułag, piekło na ziemi.

„Z więźnia musimy wycisnąć wszystko w ciągu pierwszych trzech miesięcy, potem już nic nam po nim” – miał mówić Naftali Frenkel, twórca obozowej maszyny. Najważniejsza jest wydajność. Metody są bez znaczenia. Oblewanie nagiego wodą na mrozie, przywiązywanie latem do drzewa na żer komarom i bicie, bicie, bicie.

Wydajność obozu była modelowa: w latach 1930-33 zbudowano Kanał Białomorsko-Bałtycki, łączący Bałtyk z Morzem Białym. 227 km kanału kopali łopatami więźniowie. Sołżenicyn napisał później, że zginęło przy tym 250 tys. ludzi – jeden człowiek na metr wybudowanego kanału.

ZANIM TRAFIŁA na Sołowki, Janina Nowosielecka przeszła przez punkt przesyłowy w porcie Kiem. Tu więźniowie byli poddawani bezmyślnej musztrze, tu łamano charaktery i odbierano nadzieję. Gdy lód puścił, załadowano ich na barkę i przewieziono na Wyspy. Wtedy zrozumieli, że Kiem to tylko wrota piekieł.

W 1924 r. w obozie było ok. 3 tys. więźniów. Gdy siedem lat później w tej samej Zatoce Pomyślności Janina wsiadała na statek, aby wrócić do domu, w obozie było już 71 tys. skazanych.

Odyseja Janiny

Pracowała przy wyplataniu sieci, kopaniu torfu, później w kuchni. W barakach biegały po nich szczury. Janina miała 19 lat i była ładna. Któregoś wieczoru brygadzistka spojrzała po pryczach i powiedziała, zatrzymując wzrok na niej: „Nina, ty dziś pójdziesz do naczelnika”. „Nigdzie nie pójdę. Umrę, a nie pójdę”.

Za odmowę trafiało się do karceru: wybetonowanej dziury w ziemi zamykanej kratą. Albo na wyspę Muksałma, gdzie trzymano ludożerki. Za rubla, za pół rubla, za 15 kopiejek – taka była cena kobiety na Sołowkach.

Janina przeżyła karcer. Przeżyła też wizytę pisarza Maksyma Gorkiego w 1929 r., gdy wybrali najładniejszych, nakarmili i ustawili do zdjęcia. Gorki napisał wtedy reportaż „Sołowki”.

W ROKU 1932, po siedmiu latach łagru, w podarowanym ubraniu i powtarzając w głowie słowa: „Tylko po drodze nie mów o Sołowkach”, wróciła do Geraldówki, do matki.

Ojca nigdy już nie spotkała, zaginął gdzieś w Polsce. Zaczęła poszukiwania swojego Kazika, który jako mąż „wroga ludu” został zesłany na Syberię do obwodu kemerowskiego.

Zaczynał się głód i – jeszcze o tym nie wiedzieli – zbliżała się Operacja Polska NKWD. Na razie wywozili tych znad pasa granicznego. Potem, na mocy rozkazu nr 00485 z 11 sierpnia 1937 r., wydanego przez komisarza spraw wewnętrznych Nikołaja Jeżowa i zatwierdzonego przez Stalina oraz Biuro Polityczne, zamordowanych zostanie ponad 100 tys. Polaków, a drugie tyle wywiezionych do Kazachstanu i na Syberię.

Janka tłukła w stupie (drewnianym moździerzu) zboże na kaszę i przeżywała list, który przyszedł kilka dni wcześniej z informacją, że jej Kazik miał wypadek podczas budowy BAM-u – kolei bajkalsko-amurskiej – i zginął na miejscu. Odtąd nazywać go będzie „mój świętej pamięci Kazik” i w głębi duszy tęsknić za nim cały czas.

Z zamyślenia wyrwało ją stukanie do drzwi. „Zbierajcie się” – usłyszała znajome słowa.

BYŁ ROK 1936. Kazali im wynieść się do stodoły, bo za drzwiami czekała już ukraińska rodzina, by zająć ich dom, ten zbudowany przez Pawła. Dwa tygodnie koczowali w stodole, czekając, aż podstawią bydlęce wagony na stację w Żytomierzu. Potem przez miesiąc jechali w nich coraz dalej na wschód – do Kazachstanu.

Janka zabrała do wagonu, prócz książeczki do nabożeństwa, także stupy, pierzyny, poduszki i stada łaciatych kur, a także adlera – maszynę do szycia, która potem nieraz ratowała ich od śmierci głodowej.

Jechała Petronela i siódemka jej dzieci, bo najstarsza córka, Teofila, mieszkała już osobno z mężem i dwójką synów.

Choć Teofila nie podzieliła losu deportowanego rodzeństwa, więcej już miała się z nimi nie spotkać. To było jesienią, jej mąż szedł do lasu szykować drewno na zimę. Teofila była w zaawansowanej ciąży, źle się czuła, prosiła męża, by zabrał obu synów ze sobą do lasu. Nie chciał, chłopcy byli jeszcze mali i trzeba było na nich uważać, ale w końcu się zgodził ku radości maluchów. Gdy pod wieczór wracali do domu, zobaczyli dymy nad zagrodami – według przekazu rodzinnego do wsi weszli banderowcy. Znaleźli potem Teofilę w polu, z rozprutym brzuchem (później, po II wojnie światowej jej ocalały mąż i dwaj synowie osiedli we Wrocławiu).

Odyseja Janiny

WYSADZILI ICH w stepie, Petronelę i jej dzieci, wetknęli pałkę w ziemię i powiedzieli: tu będzie wasza wieś. Toczka (punkt) nr 2, zwana Donieckoje. Cztery kilometry dalej – toczka nr 1, Kalinówka. Wszystkich toczek w rejonie czkałowskim powstało trzynaście. Jako specprzesiedleńcy nie mieli prawa się przemieszczać, co miesiąc musieli się meldować. Wykopali nory łopatami, które przywieźli ze sobą.

W pierwszym roku dużo ludzi zmarło. 60 km od toczki nr 2 było Borowoje – bór sosnowy, do rewolucji Burabaj, popularny kurort Kazachstanu. Przywozili stamtąd drewno i piłowali deski na trumny dla zmarłych i na łóżka dla żywych.

Potem z tego drewna nauczyli się robić formy do produkcji samanu – cegły z gliny. Brało się żółtą glinę, dodawało posiekanej słomy, dolewało wody i wyrabiało nogami, potem przekładało do formy i suszyło w słońcu. Z takich cegieł budowali domki ze słomianym dachem, który latem porastał walerianą uwielbianą przez koty. Zimą ściany wewnątrz pokrywał lód. Trudno było ogrzać taką izbę – paliło się piołunem albo kiziakiem, krowim łajnem zbieranym ze stepu. Worek suszonego kiziaku był więcej wart niż złoty pierścionek.

W ROKU 1937 Janka decyduje się wyjść za mąż. Kazimierz to Polak z jej stron, z Horodnicy. Rok później rodzi się ich pierwsza córka Kazimiera. Gdy nieco podrosła, brudną rączką zatarła oko, wdało się zapalenie i trzeba było jechać do punktu medycznego. Felczerka podała krople, ale pomyliła butelki i zamiast leku zakropiła kwas. Dziecko zmarło.

Janka długo dochodziła do siebie po stracie. Mechanicznie wykonywała prace w kołchozie, siała, pieliła i wyrywała buraki, marchew, kapustę i w myślach rozmawiała ze swoim świętej pamięci Kazikiem.

Brat Janki – Adolko na niego wołali – pracował w polu przy żniwach i podczas przerwy na posiłek próżno szukał kawałka mięsa w zupie. „W Niemczech chyba lepiej psy karmią niż nas tutaj” – powiedział. O czwartej rano przyszli i znowu padło: „Zbieraj się”. Tym razem z komentarzem: „Sprawdzisz, jak psy karmią w Niemczech”. Adolka więcej nie zobaczyli.

W ROKU 1941 rodzi się Ludmiła, Lusia. To z nią rozmawiam w małym domku w Sopocie i zagłębiam się w rodzinne historie i albumy.

– Do siódmego roku życia siedziałam na piecu razem z babcią Petronelą, nie miałam butów ani ubrań, by chodzić po śniegu – mówi pani Lusia. – Z babcią rozmawiałam tylko po polsku, ona innego języka nie znała. Kiedy poszłam do pierwszej klasy, to na każdej przerwie uciekałam do domu, bo nic nie rozumiałam.

Szkoła była po rosyjsku. Lekcje odbywały się w baraku z samanu. – Ten barak dotąd śni mi się po nocach – wspomina pani Lusia. – Miałam taki patyczek ze stalówką do pisania i kałamarz. Mama uszyła mi worek na książki i wyhaftowała na nim mak. Taka byłam dumna z tego tornistra. Mama szyła po nocach, bo w dzień pracowała w kołchozie. Zrobiła wykrój i szyła kalosze, potem walonki. A i tak często chodziliśmy głodni. Ludzie pracowali przy żniwach, a jednego kłoska nie mogli do domu przynieść. Naczelnik na koniu nahajką okładał za kilka kłosów schowanych pod bluzką. „Ty kurwo, oddaj, co wzięłaś” – po polsku, bo to Polak był, ten sam, który doniósł na mojego wujka Adolka.

– Ziemia była żyzna, na polach jednego roku siali proso albo pszenicę, drugi rok ziemia odpoczywała i jak spadł ciepły deszcz, wysypywały się pieczarki, wszyscy je zbierali – opowiada. – Dzieci też musiały pracować, wyrywaliśmy piołun z pszenicy albo zbieraliśmy kiziak po stepie. Przed domem mieliśmy letnią kuchnię, to znaczy dwa żeliwne baniaki, w których gotowało się zupę. Jednego razu ugotowałam ją sama, z kopru i zieleniny, zanim mama wróciła z pracy. Byłam szczęśliwa, że mogę pomóc mojej mamie. Bo wtedy na świecie był już mój młodszy brat Józef, który teraz mieszka w Rosji w omskim okręgu.

– POZWOLILI WRACAĆ w roku 1948. Tato zebrał dokumenty, szliśmy 24 km do stacji kolejowej w Tajynszy, żeby go odprowadzić. My także mieliśmy wyjechać, dołączyć do taty. Ale nie zdążyliśmy, zamknęli wyjazdy, zostaliśmy na stepie. 16 lat płakałam za tatą. Zobaczyłam go dopiero jako 25-latka, byłam już mężatką. Z taty rodziną nie utrzymywaliśmy zbytnio kontaktu, z czternaściorga jego rodzeństwa raz tylko przyjechał do nas wujek Bronek i przywiózł jabłka.

Do tej pory Lusia pamięta ich zapach. – Tato już nigdy nas nie odwiedził, założył nową rodzinę w Horodnicy, mam trzy przyrodnie siostry – mówi. – Przy wypisywaniu świadectw ukończenia szkoły okazało się, że mam na imię Larysa, bo tak miała na imię córka kochanki ojca, dyrektorki szkoły, w której ojciec był magazynierem. Mama się rozpłakała, gdy to się okazało. Bo miałam być Ludmiłą. Choć naprawdę to nią byłam i jestem po dziś dzień.

– Mama rzadko płakała, była silna i opanowana – wspomina. – Pamiętam tylko te dwa momenty: moje imię i śmierć babci Petroneli. Babcia miała udar, nie udało się jej pomóc. Mama wysłała mnie do sklepu po satynę, bo w sklepie na dolnej półce zawsze była czarna satyna na bluzki i spódnice do trumny. Kiedy wróciłam, mama była cała we łzach i tak mocno mnie przytuliła. Zamówiła wyjazdowe konie, w kołchozie była para takich koni do ślubów, pogrzebów i delegacji. Dwa dni później odprowadziliśmy babcię na cmentarz za wsią. Przed trumną szło dwóch chłopaków i nieśli czarne foręgwy (chorągwie), a za trumną mama śpiewała „Gorzkie żale”. Mama wszystkich odprowadzała na pogrzebach i wszystkim śpiewała po polsku, i Białorusinom, i Ukraińcom, i Niemcom, bez różnicy.

OPUSZCZONA PRZEZ MĘŻA, Janina znalazła pracę w szpitalu jako kucharka. Była już emerytką, gdy po Wielkanocy zaszedł do niej wuj Henryk, brat jej ojca. Krzątała się po domu. „Janka, usiądź” – poprosił i uważnie patrząc jej w oczy, powiedział: „Twój mąż żyje”.

„No przecież wiem, że żyje, w Horo-dnicy”.

„Nie, Janka, twój pierwszy mąż, świętej pamięci Kazik, żyje”.

Spotkali się po 33 latach. Przyjechał do Donieckoja w garniturze i lakierowanych butach. Jemu też po skończeniu wyroku powiedziano, że Janina Nowosielecka nie przeżyła Sołowek. Ożenił się znów, odchował troje dzieci, a gdy tamta żona zmarła, postanowił odnaleźć grób Janiny i napisał do rady wiejskiej w Horodnicy. Ta przesłała list do Kazachstanu.

Janka miała 55 lat, Kazik był pięć lat starszy, gdy po raz drugi zaczynali wspólne życie, przerwane przed 33 laty przez NKWD. „Janiu, teraz będziemy żyć, zobaczysz – tak mówił. – Wyremontujemy ten dom, dostawimy jeszcze jedną izbę”.

Odyseja Janiny

Lato było w pełni, a oni budowali dom i nowe życie we dwoje. Kazik miał doświadczenie w budowlance i robota sprawnie mu szła. Rano jak zwykle wyszedł do studni po wodę, do tej samej, którą zesłańcy wykopali łopatami zaraz po przyjeździe. Wyciągnął pełne wiadro, zachwiał się, oparł ręką o cembrowinę. Upadł. Byli razem 27 dni.

Zabrakło Kazika, zabrakło łez. Janina znów zamawiała konie, chłopaki nieśli chorągwie, a ona śpiewała „Gorzkie żale”.

– PO ŚMIERCI KAZIKA mama powiedziała: „Wrócił, żebym go pochowała” – opowiada pani Lusia. – Jego nie było, ale mama ciągle o nim mówiła, więc był z nią przez cały czas. Nawet kiedy znowu go nie było, gdy mieszkała u mnie w Iliczowce, on ciągle był z nią. Mama zmarła w dzień Zesłania Ducha Świętego w 1994 r. Prosiła, żeby pochować ją w Donieckoju, przy jej córce i mamie.

Takie życie.

– Czy coś tam zostało? – powtarza moje pytanie. – Tylko groby.

Pani Lusia milknie wpatrzona w jeden punkt przed sobą, a potem patrzy na mnie załzawionymi oczami: – Łudziłam się, że mama nigdy nie umrze i będę mogła jeszcze ją o to wszystko zapytać. ©

Tekst powstał w ramach stypendium dla twórcy kultury z budżetuWojewództwa Pomorskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Odyseja Janiny