Oducz się wszystkiego. Oto "Nowa historia ludzkości"

Było inaczej, niż sądzimy. Historia ludzkości to rozpadanie się wielkich obszarów kulturowych na coraz mniejsze jednostki. Gdy grupa osób decydowała się żyć inaczej, odłączała się. Zawsze mamy wybór.

05.12.2022

Czyta się kilka minut

Tarasy ryżowe w prowincji Yên Bái, Wietnam, wrzesień 2020 r. / Dawid Linkowski / Gdański Teatr Szekspirowski
Tarasy ryżowe w prowincji Yên Bái, Wietnam, wrzesień 2020 r. / Dawid Linkowski / Gdański Teatr Szekspirowski

Książka „Narodziny wszystkiego. Nowa historia ludzkości” Davida Graebera i Davida Wengrowa pokazuje, że inna nauka i inna historia są możliwe. Dzięki połączeniu nowych, niszowych badań w większą całość autorzy stawiają pytania elementarne. Oto nowa opowieść o ludzkiej naturze i o tym, skąd wzięło się społeczeństwo, w którym żyjemy.

Wielkie odklejenie

„Lepiej wiedzieć mało, lecz dobrze, niż dużo, ale źle” – powtarzał polski mediewista Karol Buczek. Wielu współczesnych naukowców zgodziłoby się z nim. W akademii króluje specjalizacja: ścieżka badawcza, na którą wchodzi się podczas doktoratu, zwykle się tylko zawęża. Naukowcy zostają ekspertami w subdyscyplinie subdyscypliny. Efekt często jest taki, że widzą niewiele ponad to, co bezpośrednio przed ich nosem.

„Narodziny wszystkiego” pokazują, że dylemat zarysowany przez Buczka – dobra wiedza specjalistyczna albo kiepska wiedza ogólna – jest złudny. Kult specjalizacji stanowi zdaniem Graebera i ­Wengrowa technokratyczną wersję postmodernizmu, który zaczął dominować w intelektualnym krajobrazie od lat 80. minionego wieku. Jest on z założenia wrogo nastawiony wobec wielkich narracji. „Szersze zarzucanie intelektualnych sieci, czy nawet zwykłe porównywanie perspektyw z kolegami i koleżankami z innych dyscyplin – zakrawa dziś na narzucanie jednorodnej, imperialistycznej wizji dziejów” – piszą (przekład własny).

Innymi słowy: uprawianie „staroświeckiej” nauki, takiej, która nie boi się stawiać pytań zasadniczych, odbierane jest dziś jako arogancja. Choć wszyscy trąbią o potrzebie interdyscyplinarności, w praktyce większość strzeże swojego poletka, a tych, którzy chcą na nie zajrzeć, zbywają lub przeganiają. Konsekwencją takiej specjalizacji jest odklejenie nauki od społeczeństwa – przeciętny artykuł naukowy czytany jest przez mniej niż dziesięć osób.

Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy skazani na wielkie narracje. Każde – nawet najbardziej specjalistyczne – badania wpisują się w jakiś szerszy trend, jakąś naczelną myśl, fundamentalną ideę. Można temu zaprzeczać, upierając się, że „prawdziwi” naukowcy zajmują się wyłącznie tym, co znają najlepiej. Ale takie poletko odizolowane jest od innych pól badawczych tylko w ich mniemaniu. Odrobina dystansu pozwala zrozumieć, że to tylko mały element większej układanki.

Oczywiście nie oznacza to, że specjalistyczne badania nie są potrzebne – wręcz przeciwnie, bo to dzięki nim często dochodzi do przełomowych odkryć. Ale ich autorzy, skoncentrowani wyłącznie na swojej niszowej dyskusji, zwykle nie są w stanie tego dostrzec.

Stąd właśnie wzięła się książka ­Wengrowa i Graebera, którzy omawiając odkrycia archeologiczne publikowane w branżowych pismach, pokazują ich prawdziwą doniosłość. Układają z tych elementów zupełnie nową całość. Często wnioski podważają to, co zostało już „ustalone” przez naukowców, a przez szerszą publiczność przyjęte jako oczywiste.

Piastowie

Spróbujmy odnieść to do naszego polskiego podwórka. Na przykład: uczymy się w szkole, że w roku 966 doszło do chrztu Mieszka I, a wraz z nim chrystianizacji Polski. Jednakże archeolodzy ustalili niedawno, że katedra poznańska powstała około 940 r., czyli przed „chrztem”. Jak zauważa Przemysław Urbańczyk w książce „Mieszko Pierwszy Tajemniczy”, wejścia do kaplicy „znajdowały się tylko od strony pałacu władcy, co oznacza, że przestrzeń sakralna miała charakter elitarny”. Rozmiary świątyni były niewielkie, a zwykli ludzie z niej nie korzystali. Dlatego, twierdzi Urbańczyk, wysoce prawdopodobne, że w Poznaniu „już około połowy X wieku funkcjonowała niewielka gmina chrześcijańska”.

Co w takim razie wydarzyło się w roku 966? Urbańczyk spekuluje, że nie był to wcale „chrzest”, tylko publiczne odnowienie ślubów. Wiara Piastów przestała być ich „prywatną” sprawą. Ale skąd wzięła się chrześcijańska elita w pogańskim kraju? Zdaniem Urbańczyka nowe datowanie budowy katedry potwierdza hipotezę o zewnętrznym pochodzeniu Piastów. Raczej nie byli wikingami, dlatego archeolog buduje argument za ich południowym, morawskim pochodzeniem. Inne współczesne badania archeologiczne pokazują istną rewolucję budowlaną w Wielkopolsce w połowie X wieku – niszczenie istniejących ­grodów i budowa nowych, opartych na zupełnie innej (czyli pewnie obcej) technologii. To skleja się z tezą o tym, że właśnie wtedy do wielkopolskich puszcz przybyli wojownicy skądinąd i dokonali (krwawego) podboju tych ziem.

Można iść dalej. W podziemiach poznańskiej katedry znajduje się przedmiot, który opisywany był wcześniej jako baptysterium, czyli misa chrzcielna, choć już w latach 60. zeszłego wieku zwracano uwagę, że te misy były niezwykle niedbale wykonane i mogły służyć do zupełnie czegoś innego – do rozdrabniania wapna podczas budowy. Andrzej Tomaszewski i Zygmunt Świechowski przypominali, że tak właśnie wyglądały średniowieczne „betoniarki”. Jednak środowisko mediewistyczne nie wzięło tej tezy na poważnie, bo odbiegała ona od ogólnej ramy interpretacyjnej, poprzez którą w połowie XX wieku spoglądano na piastowską przeszłość.

Tak zwany paradygmat milenijny (związany z obchodami „tysiąclecia państwa polskiego”) zakładał, że badania archeologiczne powinny udowadniać tysiącletnią polskość ziem zachodnich. „Misy chrzcielne” miały być dowodem na to, że „chrzest Polski” miał masowy, a nie elitarny charakter, Polacy zaś od 966 r. byli nieprzerwanie częścią cywilizacji łacińskiej. W ten sposób wytworzono „fakt” historyczny, reprodukowany potem w publikacjach naukowych i popularnonaukowych czy na wystawach.

Urbańczyk wraca do interpretacji świeckiej „mis chrzcielnych”, pokazując, że nie ma czegoś takiego jak niezbite fakty historyczne, a przeszłość jest – nie ma od tego odwrotu – ciągłym obiektem (re)interpretacji. Tego rodzaju pomysły zrobiły z niego swoiste enfant terrible polskiej mediewistyki – choć w tym, co robi, nie ma nic kontrowersyjnego, bo tak przecież wyglądać ma nauka. Pojawiają się nowe informacje, które nie pasują do starych teorii (opowieści), trzeba więc stworzyć nowe. Tymczasem tylko wspomnienie jego nazwiska wywołuje u wielu polskich historyków palpitację serca.

Jest tak, gdyż w nauce (nie tylko historii) króluje to, co antropolog Michał Buchowski nazwał kiedyś „wybitną przeciętnością” – środowisko naukowe ceni głównie badania, które generalnie potwierdzają to, co już wiadomo, jedynie dorysowują parę nowych szczegółów. W ten sposób tkwimy wciąż w starych opowieściach (teoriach) ogólnych. Tymczasem, jak świetnie pokazują Wengrow i Graeber, potrzebujemy gruntownego przemeblowania naszej wyobraźni. Zacząć trzeba od oduczenia się tego, co (wydaje się nam, że) wiemy.

Czuli barbarzyńcy

Wielkie narracje są jak woda, w której pływają „pragmatyczni” specjaliści, przez jej wszechobecność jej nie zauważający. Ocean beztroskiej niewiedzy, w którym pływają do dziś nauki humanistyczne, nazywa się ewolucjonizm. Sięga on korzeniami do XIX i XVIII wieku, a nawet głębiej, i jest odpowiedzią na spotkanie między Europą a resztą świata. Produktem ubocznym ekspansji kolonialnej była wiedza, którą żeglarze czy misjonarze przywozili do domu. W ten sposób zaczęto budować zręby wiedzy o świecie, jeszcze nie specjalistycznej, ale właśnie tej ogólnej, z której korzysta każdy i każda – nie tylko naukowcy.

Jak powtarzał John M. Keynes, „ludzie czynu”, którym wydaje się, że są odporni na intelektualne prądy czy wpływy, zwykle są zakładnikami jakiegoś nieżyjącego teoretyka. Innymi słowy, idea, która zakrawa na „zdrowy rozsądek” lub zdaje się „oczywistą oczywistością”, zwykle jest starą teorią, która weszła do społecznego krwiobiegu dawno temu.

Postacią kluczową, która stworzyła podwaliny zachodniej wiedzy o świecie, jest zdaniem Wengrowa i Graebera Jean-Jacques Rousseau (1712-1778). To on stworzył ideę „czułego barbarzyńcy” i twierdził, że społeczeństwa pozaeuropejskie – np. północnoamerykańscy Indianie – są „współczesnymi przodkami”, a cała cywilizacja kiedyś żyła tak jak oni. W ten sposób te społeczeństwa zostały umiejscowione na początku ewolucyjnej linii rozwoju, która w jego przekonaniu prowadziła od społeczeństw pierwotnych (prostych i egalitarnych) do społeczeństw europejskich (złożonych oraz opartych na nierównościach). Czuli barbarzyńcy żyli w czymś w rodzaju przedhistorycznego raju, gdzie nie było własności i przemocy, ale też nie było bogactwa. Człowiek prehistoryczny był szczęśliwy, choć biedny.

Od czasów Rousseau spierano się o to, kiedy ludzkość opuściła ów raj. Najczęściej wskazywano na pojawienie się państwa, a to wydarzenie z kolei było łączone z początkami rolnictwa. Teza „hydrauliczna” – jedna z popularniejszych w drugiej połowie XX wieku – zakładała, że państwo to efekt uboczny budowy sieci irygacyjnej w starożytnym Egipcie czy Mezopotamii. Społeczeństwa pierwotne, które stanowić miały małe, odizolowane grupy, głównie krewniacze, nie były w stanie zorganizować tak dużego przedsięwzięcia. Nie tylko ze względu na jego skalę, ale też dlatego, że nie potrafią planować, żyjąc w „wiecznym teraz”. Bo rolnictwo wymaga myślenia długoterminowego (najpierw siejesz, by długi czas potem zebrać) i w tym sensie stanowiło też rewolucję mentalną oraz kulturową.

Nie od dziś wiadomo, że to bujda. Jak pokazuje m.in. James C. Scott w książce „Jak udomowiono człowieka”, nie ma związku między „wynalazkiem rolnictwa” a genezą państwa. Rolnictwo nie tylko wymyślono kilka tysięcy lat przed pojawieniem się starożytnych państw, ale też wielokrotnie je porzucano. Wcale nie jest bardziej wydajną formą wytwarzania żywności niż „prymitywne” ogrodnictwo czy łowiectwo-zbieractwo. Wengrow i Graeber idą tym tropem, pokazując, że łowcy-zbieracze, jeśli tylko chcieli, potrafili zbudować imponujące metropolie – choćby w Ameryce prekolumbijskiej czy też w Ukrainie. Nawet w rzekomej kolebce cywilizacji, czyli Mezopotamii, państwa-miasta były ich zdaniem bardziej miastami niż państwami, rządzonymi oddolnie przez mieszkańców i mającymi stosunkowo egalitarną strukturę.

Graeber i Wengrow budują na dorobku takich autorów jak Eric Wolf, którego książka „Europa i ludy bez historii” pokazała, że nie ma w ogóle czegoś takiego, jak ludy pierwotne. Społeczeństwa, które ewolucjoniści umiejscawiają w prehistorii, były dla Wolfa efektem ekspansji europejskich imperiów. Na przykład w Ameryce prekolumbijskiej istniały ludy rolnicze, które po tym, jak pojawiło się europejskie zapotrzebowanie na skóry, przerzuciły się na koczowniczy styl życia. Indianie, których znamy z westernów, są efektem europejskiej ekspansji. Podobnie wyglądał krajobraz plemion zachodniej Afryki – kiedyś były tam silne państwa (np. imperium Mali), ale zapotrzebowanie europejskich państw na niewolników sprawiło, że społeczeństwa afrykańskie „cofnęły się” do modułu plemiennego.

Można różnorodne formy organizacji życia społecznego uporządkować według ewolucyjnego schematu, od (pozornie) prostych do złożonych, ale można też je uporządkować w przestrzeni, pokazując, że „prymitywne społeczeństwa plemienne” powiązane są symbiotycznie z „zaawansowanymi społeczeństwami europejskimi”. Dla Wolfa logika tych połączeń jest na wskroś ekonomiczna – to właśnie raczkujący zachodni kapitalizm potrzebuje „zacofanych krajów”, które produkują surowce czy tanią siłę roboczą. Dokładnie w ten sposób w połowie XX wieku myślano o wielkim pęknięciu w nowożytnej Europie, na zachodnią część, która się urbanizowała dzięki konsumpcji zboża produkowanego w „feudalizującej się” Polsce, gdzie wdrażano gospodarkę folwarczno-pańszczyźnianą.

Na wspak

Nie da się jednak wszystkiego wytłumaczyć za pomocą czynników ekonomicznych – to kolejna lekcja udzielana nam przez Wengrowa i Graebera. Widać to wyraźnie, gdy wrócimy do klasyków antropologii, którzy opisywali ogromną różnorodność sposobów, na jakie ludzie urządzali sobie społeczeństwo.

Na przykład Margaret Mead w swojej pracy „Płeć i charakter w trzech społecznościach pierwotnych” (1935) porównuje trzy sąsiadujące ze sobą wspólnoty z Nowej Gwinei. Arapeszowie to ludzie łagodni, dominuje u nich ideał człowieka spokojnego, ustępliwego, troskliwego, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn. Mundugumorowie z kolei uważają, że człowiek człowiekowi wilkiem, i panują tam rywalizacja, przemoc, podstęp, a kobiety są równie agresywne i władcze jak mężczyźni. U Tchambuli zaś, podobnie jak w europejskim społeczeństwie, istotne jest przekonanie o tym, że kobiety różnią się od mężczyzn. Ale wzorce są tam przeciwne do naszych: to kobiety dominują w życiu gospodarczym, tworzą zwartą, solidarną grupę, a mężczyźni zajmują się głównie dbaniem o swój wygląd i zabieganiem o ich względy.

Mead pokazuje, że nie da się wyjaśnić tych odmienności, odnosząc się do różnic geograficznych (klimatu, niszy ekologicznej) czy gospodarczych (np. łagodni Arapeszowie są ubodzy, a drapieżni Mundugumorowie są bogaci). Jedynym wytłumaczeniem pozostaje kultura. Graeber i Wengrow idą tym tropem, pokazując, że kultura – to, jak organizujemy swoje społeczeństwo – jest kwestią polityczną, tzn. kwestią wyboru. To właśnie tłumaczy, dlaczego rolnicy nagle stają się łowcami-zbieraczami, albo odwrotnie. A to, co ewolucjonistom jawiło się jako plemię – zwarta i mała grupa ludzi połączonych w większości więzami krwi – ma zupełnie inny charakter.

Autorzy „Narodzin wszystkiego” przypominają, że w wielu wspólnotach łowiecko-zbierackich tylko około 10 procent członków łączyły więzy krwi. Resztę stanowili ci, którzy przyłączali się do grupy z wyboru. Dlatego lepiej o plemionach myśleć jak o swoistych komunach – wspólnotach ludzi, którzy mają podobny pogląd na życie, których łączyła wspólna wrażliwość.

Kluczowym zjawiskiem dla Graebera i Wengrowa jest proces zwany schizmogenezą. Społeczeństwa pojawiają się poprzez podział. Autorzy „Narodzin wszystkiego” zauważają, że im dalej w czasie, tym bardziej jednolity, kosmopolityczny krajobraz kulturowy obserwujemy. Ewolucjoniści zakładali, że było dokładnie odwrotnie: kiedyś ludzie żyli w małych, odosobnionych grupkach, które następnie łączyły się w jakiś większy byt – plemiona w państwo, a państwa w imperium. Tymczasem historia ludzkości to historia dekosmopolityzacji, rozpadania się pierwotnych wielkich obszarów kulturowych na coraz to mniejsze jednostki. Ów rozpad też miał polityczny charakter. W pewnym momencie pewna grupa osób decydowała się żyć inaczej – odłączała się od swojej grupy i zakładała nową.

Graeber i Wengrow opisują to na przykładzie Kalifornii, gdzie przed podbojem europejskim sąsiadowały ze sobą radykalnie odmienne plemiona. Jedne odrzucały chociażby instytucję niewolnictwa, inne się w niej lubowały. Podobnie jak w Nowej Gwinei opisywanej przez Mead. ­Tożsamość nie powstaje w próżni, ale jest próbą odróżnienia się od sąsiadów. Im dalej w czasie, tym bardziej fundamentalne schizmy.

Znamy i to z naszej historii. Słowianie „pojawili się” około VI wieku naszej ery. Jak twierdzi historyk Florin Curta, na początku bycie Słowianinem było kwestią wyboru, a tym, co ich łączyło, był duch egalitaryzmu. Słowianie pojawili się w opozycji do państwa bizantyjskiego. To też tłumaczy minimalizm ich kultury materialnej, która ewolucjonistom wydawała się bardziej prymitywna od kultury materialnej choćby Germanów, nie mówiąc już o cywilizacjach państwowych. Ale może ów minimalizm był też kwestią wyboru, a nie braku umiejętności? Podobnie jak modernizm w architekturze wcale nie był bardziej prymitywny od secesji czy baroku.

Przykładów zaskakujących połączeń (łowcy-zbieracze, którzy żyją w miastach) jest w tej książce więcej. ­Wengrow i Graeber pokazują, że historia ludzkości nie jest prostą ewolucyjną ścieżką, ale raczej lasem, gdzie istnieje cała plątanina ścieżek. Ta, którą zdecydowaliśmy się jako społeczeństwo pójść, była tylko jedną z wielu możliwości. Dlaczego jest to ważne? Ewolucjonizm wbił nas w marazm, w przekonanie, że historia rządzi się własnymi prawami, które, jak ewolucja, są poza ludzką kontrolą. Człowiek tymczasem, powtarzają autorzy „Narodzin wszystkiego” za Arystotelesem, to zwierzę polityczne – przez tysiąclecia podejmował świadomą decyzję na temat tego, jak chce urządzić swój społeczny porządek. Dziś też żyjemy na takim rozdrożu i dlatego warto obudzić się i podjąć świadomą decyzję, w którym kierunku się udać. ©

Autor jest antropologiem społecznym, profesorem Uniwersytetu ­Warszawskiego. Napisał książki „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania” (2017, nagroda Economicus) oraz „Chamstwo” (2021, finał Nagrody Nike).

­David Graeber, David Wengrow, NARODZINY WSZYSTKIEGO. NOWA ­HISTORIA LUDZKOŚCI, przeł. Robert Filipowski, Zysk i S-ka, Poznań 2022

DAVID GRAEBER (1961-2020) był amerykańskim antropologiem, uważanym za jednego z najważniejszych myślicieli początku XXI wieku. Wychowany w nowojorskiej rodzinie z klasy robotniczej i związany od młodości z ruchami społecznymi, zwłaszcza ze środowiskiem anarchistycznym, był jednym z inicjatorów ruchu Occupy Wall Street z 2011 r. Pierwsze badania terenowe, dotyczące instytucji niewolnictwa, prowadził na Madagaskarze. W swojej najsłynniejszej książce „Dług. Pierwsze pięć tysięcy lat” pokazuje, że niewolnictwo jest instytucją, z której wykluła się również współczesność. Kapitalizm, twierdzi Graeber, ma kilka tysięcy lat i oparty jest na przemocy ekonomicznej oraz mechanizmie długu. O archaicznej naturze współczesnego kapitalizmu traktuje też jego książka „Praca bez sensu”, w której analizuje to, co sam nazywa bullshit jobs – zawody, które mogłyby nie istnieć. Choć w dobie automatyzacji można by dać ludziom więcej czasu wolnego, współczesny kapitalizm woli tworzyć dla nich bezsensowne posady, byle tylko ich kontrolować. O naturze władzy, biurokracji oraz państwa traktuje też „Utopia regulaminów” oraz napisana razem z Marshallem Sahlinsem książka „On Kings”. Razem ze swoją partnerką Niką Dubrovsky napisał Graeber kilka książek dla dzieci, m.in. o królach i piratach. Zmarł nagle podczas wakacji w Wenecji, prawdopodobnie na skutek powikłań po zarażeniu się COVID-19. „Narodziny wszystkiego” ukazały się juz po jego śmierci.{

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2022