Od siebie

Pisanie zawsze jest mówieniem "od siebie", nie "do siebie". Słowa odchodzą od nas na zawsze, odklejają się od naszej skóry, odmawiają posłuszeństwa, odstają. Ale nie przestajemy ich ścigać.

27.10.2010

Czyta się kilka minut

Pępek

"Opowieść zaczyna się tak". W ten sposób kilkakrotnie wprowadzam nowy wątek w mojej książce, albowiem opowieść zaczyna się zawsze od czego innego, w innym miejscu, przy innej okazji. Opowieści, którymi próbujemy oswoić świat, zaczynają się zawsze tam, gdzie widzimy ku temu okazję, od niechcenia, od przypomnienia, od nowa. I choć niemal zawsze zaczynają się w jednym miejscu, które - parafrazując Freuda - można by określić pępkiem opowieści, to jednak wyrastają z tego pępka na różne sposoby, pną się po swoich niewidzialnych pępowinach w stronę niewiadomego i w niewiadomym kończą. Kiedy napisałem już wszystkie eseje składające się na "Słońce, możliwość, radość" i kiedy przeczytałem końcowy PDF, zadałem sobie pytanie, skąd się te wszystkie opowieści wzięły, z jakiego pępka wyrastają, jaką nicią są połączone z tym, o czym nie wiem nic lub czego kontury ledwo sobie uprzytamniałem w trakcie pisania.

Odstępstwo

To, co teraz powiem, nie jest żadną analizą ani nawet refleksją. To raczej odpomnienia, anamnezy, jak mówił Platon, wedle którego wszelka wiedza tworzy się przez powrót do tego, co zapomniane lub wyparte przez duszę. Pisanie, mówiłem już to wiele razy, możliwe jest tylko dzięki zapomnieniu. Wody Lete wypłukują mózg pisarza ze wspomnień i dzięki temu może on zawsze zaczynać od nowa swoją opowieść. Oczywiście wypłukują nie dość dokładnie i na tym właśnie polega trud odpomnienia.

Z pozostawionych przez żywioł strzępów trzeba zszywać na nowo tkaninę, w którą człowiek będzie owijał swoje kruche ciało, aż się materiał całkiem nie przetrze, nie skołtuni, nie znosi. Znoszony materiał jest nie do zniesienia i dlatego trzeba czym prędzej wyrychtować nowy, szczelniej przylegający do ciała. Tak się tka - by wprowadzić wątek kabaretowy - tkanina naszej egzystencji. Czyta się po to, żeby pisać, to znaczy, żeby wynajdywać racje swojego istnienia, żeby nie milczeć o tym, co najważniejsze, choćby to, co najważniejsze, kryło się w kilku niezauważonych przez innych detalach, jak smuga światła na nagim ramieniu, jak zmięta gazeta toczona przez wiatr, jak dziwne użycie trybu warunkowego. Czytając gromadzimy słowa, z których później zrobimy użytek w przekonaniu, że mówimy "od siebie".

Tak naprawdę, pisanie zawsze jest mówieniem "od siebie", nie "do siebie". Słowa odchodzą od nas na zawsze, odklejają się od naszej skóry, odmawiają posłuszeństwa, odstają. Od tego odstępstwa nie ma ucieczki i dlatego zapomnienie, któremu chcieliśmy przeciwstawić literaturę, w samej literaturze się odnajduje, w niej się mości. Dlatego pisaniu ksiąg, książek i innych książeczek nie będzie nigdy końca, albowiem człowiek nigdy nie będzie pamiętał wszystkiego, zawsze natomiast będzie wszystko zapominał.

Rozpad

Pierwsze odpomnienie dotyczy początków literatury. Powiada się, że historia jednostkowa powiela tylko historię gatunku, i to odzwierciedla jedynie kolejne etapy rozwoju ludzkości. Jeżeli jest to prawda, to tylko dlatego, że nie ma żadnego punktu początkowego, do którego moglibyśmy dotrzeć, a przed którym nie byłoby nic. Nikt z nas nie przeżywał wielkiego wybuchu, który mógłby zapamiętać jako początek, źródło, punkt wyjścia. Tak jak nie sposób dotrzeć do pierwszego wypowiedzianego przez ludzkość słowa, tak nie sposób pochwycić momentu, w którym dziecko wchodzi w świat literatury. Zanim samo zacznie czytać, już czytają mu inni, zanim samo nabazgrze coś na papierze, już otoczone jest znakami. Nie ma przejścia od niekulturalnej natury do nienaturalnej kultury, albowiem sama natura jest pojęciem wypracowanym z dumą przez kulturę, a to, co potrafimy zrobić z własnym ciałem, jest tylko efektem kodów nałożonych na nas przez świat.

Jest jednak taki moment, w którym rozpoznanie kodu przyprawia o szczególny zawrót głowy. Jest to chwila, w której dziecko wpada w wielką, nieskończoną otchłań zrobioną ze słów. Wie, że jest to taka sama otchłań jak ta, którą widzi nad głową, gdy w pogodną noc zapatrzy się w gwiazdy. Kiedy zrozumiałem, a stało się to bardzo wcześnie, że umiem czytać, że umiem przeskakiwać szybko od tego, co obecne, do tego, co nieobecne, że nagle, tu i teraz, pojawia się świat, którego nie ma, odkryłem coś strasznego. Świat się rozdwoił, pękł z trzaskiem na połówki, rozświecił się i wszystko przestało być proste. Przeżywanie świata zostało uzupełnione przez powtórzenie, które odebrało mu naturalną bezpośredniość. Rzeczywistość została opleciona znakami, legendami, historyjkami, obrazkami, które zamiast ją wyjaśniać, gmatwały, otaczały fantazmatycznymi sobowtórami, prowadziły w lustrzane tunele. Albo lepiej: do teatru, w którym ja sam widziałem siebie na scenie, choć jednocześnie siedziałem na widowni.

To rozdwojenie, które przeżyłem wcześnie, bardzo wcześnie, różniło się istotnie od zwykłego oczarowania fikcją. Zwykle jest tak, że dziecko zna dokładnie granicę między fikcją a niefikcją, że testuje ją z rodzicami, innymi dziećmi, wie doskonale, jakie reguły rządzą w obu światach, i nie ma kłopotu z przechodzeniem od jednej sfery do drugiej. Ja natomiast wpadłem w dziurę, która została wydrążona w tym świecie, a nie tamtym. Nie wiem do końca, dlaczego tak było, choć w eseju "O czytaniu", sugeruję jednoznaczną odpowiedź. W eseju o istocie śmiechu i komiczności naszej egzystencji Baudelaire powiada, że śmiech wynika z rozdwojenia ludzkiej egzystencji, rozpięcia między absolutnym istnieniem a uwikłaniem w świat zwierzęcy. To rozdwojenie pojawia się także w momencie, w którym dziecko odkrywa, że sens, zjawiający się w czytaniu, nie da się zobaczyć dookoła niego, że jest oderwany od świata, abstrakcyjny, absolutny. "Człowiek, który się przewraca - pisze Baudelaire (przekład mój) - jest ostatnim, który śmiałby się z własnego upadku, chyba że jest filozofem, który nabył z przyzwyczajenia nawyk błyskawicznego rozdwojenia i w ten sposób asystuje jako bezinteresowny widz zjawisku swojego własnego Ja".

Dziecko, które zaczyna czytać, staje się filozofem, nie przez to, że wygłasza tę lub inną myśl, podchwyconą przez jałowe dorosłe umysły, lecz przez to, że uczy się błyskawicznego rozdwojenia i może przechodzić z jednego świata do drugiego ze śmiechem na ustach. Co chcę przez to powiedzieć? To chyba, że komuś, kto czyta, bardzo trudno skleić swoje rozsunięte połówki.

Cudze głosy

Drugie odpomnienie jest podobne, tyle że dotyczy pisania, nie czytania. Czy pamiętam, kiedy zacząłem pisać? Dość późno: nie byłem jednym z tych cudownych dzieci, piszących powieści awanturnicze w wieku lat ośmiu, a wyrafinowane wiersze w wieku lat sześciu. W tym czasie uczestniczyłem w wojnach z "blokowcami" albo bawiłem się ze zwierzętami. Pisać zacząłem znacznie później i moje pisanie wcale nie wzięło się z chęci ekspresji lub pokazania, że jest we mnie świat wart utrwalenia. Wzięło się natomiast z niewinnego zadania szkolnego, które dostałem w klasie chyba szóstej. Nie wiem nawet dokładnie, na czym polegało. Chodziło o jakieś streszczenie czy opis, a może prostą formę reportażową? Nie pamiętam. Pamiętam, że zrezygnowałem wtedy z formy obiektywnej relacji, by powołać do życia postaci, które zaczęły rozmawiać ze sobą dzięki mnie, ja zaś wchodziłem to w tę, to w inną rolę, udatnie naśladując różne style.

I wtedy właśnie po raz drugi otworzyły się - jak by powiedział Baudelaire - bramy piekieł. Dlaczego piekieł? Według Baudelaire’a śmiech, wynikający z poczucia wyższości nad naszą ziemską kondycją, jest podszeptem szatana, który bierze odwet za pierworodny upadek. Oczywiście ani nie znałem wtedy Baudelaire’a, ani tak nie myślałem. Teraz wiem, że kiedy młody człowiek zaczyna przyjmować inne głosy jako własne, staje się filozofem w rozumieniu Baudelaire’owskim. Rozdwaja się błyskawicznie, ustawia się sam na scenie i na widowni jednocześnie, a w tym - jak mawiają niektórzy - ironicznym rozdwojeniu zadomawia się na stałe, tracąc jednocześnie swoje ziemskie domostwo. Teraz już wie, że może napisać wszystko, albowiem pisanie nie jest kwestią mówienia od siebie w sensie zwykłym, potocznym. Pisanie jest kwestią mówienia "od siebie", jak najdalej od siebie, byleby siebie nie dotknąć, byleby popatrzeć na siebie z bezpiecznej odległości, z wygodnego fotela stylu.

Niebo

Tak przynajmniej myślałem przez wiele lat i pielęgnowałem swoje dziecięce olśnienia, które pozwalały mi później naśladować cudze głosy i tonąć w gwiezdnym pyle. Skoro pojawiła się ta astralna metafora, muszę przenieść opowieść nieco dalej, w czasy już bliższe nas, kiedy wsłuchany w inny głos, tłumaczę (lub raczej tłumaczę na nowo) książkę Rolanda Barthesa "S/Z". Urzekają mnie obecne tam metafory gwiezdne i kiedy szukam dla nich wytłumaczenia, znajduję taki oto - spisany przez Paula Valéry’ego - opis pewnego spaceru: "Wydawało mi się, pisze Valéry, że nagle zostałem pochwycony przez tekst milczącego wszechświata: tekst pełen światła i zagadek, (...) który mówi i nie mówi, utkany z wielorakich sensów; pełen ładu i bezładu; który równie stanowczo obwieszcza istnienie Boga, co mu zaprzecza; który zawiera w swej niewyobrażalnej przestrzeni wszystkie epoki, powiązane z najodleglejszymi gwiazdami (...). Szliśmy. W łonie nocy, między rzucanymi zdawkowo zdaniami, pomyślałem o czymś niezwykle wspaniałym: tam, w górze, cóż za model, co za nauka! Tam, gdzie Kant dość naiwnie szukał Prawa Moralnego, Mallarmé odnajdował bez wątpienia Imperatyw poezji: Poetykę". To piękny opis i urzekający, ale niebezpieczny. Daje bowiem do zrozumienia, że piękno jest niedostępne, milczące i monumentalne; nie z tego świata i nie dla nas wyszykowane, bo w swojej nieskończoności przekracza wszystkie nasze ograniczenia.

W "S/Z" Barthesa tak właśnie się mówi i myśli o literaturze: jako nieskończonej galerii lustrzanych odbić, w których gubi się czytelnik. Myślę, że istnieje bezpośrednie przejście od dziecięcego zagubienia wśród odkrytej literatury do zagubienia pośród rozmaitych kodów. Przejście to pozwala zapewne zrozumieć, dlaczego przez lata trwałem w oczarowaniu rzuconym przez Bar­thesa, w oczarowaniu jego znikającym podmiotem.

Światło, powietrze, głosy

Ale jednocześnie, jakby nie bacząc na pokusy rozproszenia, znajdowałem u Barthesa całkiem inne doświadczenia, które wyprowadzały mnie z dziecięcego, piekielnego rozdwojenia. Oto najlepszy przykład, w którym Barthes powiada, że czytelnika literatury można porównać do kogoś, kto spaceruje zboczem doliny, gdzie hula ciepły wiatr (Barthesowi chodziło o marokańskie sirocco, czyli oued). I gdzie "wszystko, co postrzega, jest wielorakie, osobliwe i pochodzi z innorodnych substancji i odmiennych planów: światła, barwy, rośliny, skwar, powietrze, drobne hałasy, ledwo słyszalne głosy ptaków, okrzyki dzieci z przeciwległej strony doliny, przejścia, gesty, ubrania mieszkańców widziane z daleka i bliska; wszystkie te przygodności trudno rozpoznać: pochodzą wprawdzie ze znanych kodów, lecz ich kombinacja jest zupełnie wyjątkowa i w efekcie spacer zaczyna opierać się różnicy, której nie sposób będzie nie powtarzać".

Albo taki fragment: "Pewnego wieczoru, półuśpiony na barowym stołku, próbowałem dla zabawy porachować wszystkie języki, wpadające mi do ucha: muzykę, rozmowy, hałas krzeseł, kieliszków, całą tę stereofonię (...). [Przypominało to] zgiełk placu, krzyżowanie się napływających z zewnątrz głosów".

Powrót

Cytuję te dwa fragmenty, by zasugerować, że zachwytowi nad ideą literatury jako spektaklu oglądanego z dystansu towarzyszyła w moim przypadku inna idea, całkiem różna od tej, która zjawiła się wcześnie, bardzo wcześnie. W ciepłym słońcu tej idei rzeczywistość spada poniżej poziomu łatwo uchwytnych znaczeń, rozpada się na głosy, barwy, smaki, zapachy, ruchy, które przenikają mnie na wskroś. I nie domagają się gwałtownie wyrazu. Nie ma tu przymusu ekspresji ani oblige’u mówienia. Nie ma tu przedmiotów do opisania ani podmiotu, który musi się jasno określić. Są raczej wrażenia o określonej, znanej mi i nieznanej jednocześnie formie, wrażenia, zszywające mnie ze światem, który mruczy, ślizga się po mojej skórze, zahacza mnie, przechodzi na wskroś. Tu, w tej pośredniej, półuśpionej i wielorakiej strefie niknie filozoficzny teatr, który zjawił się w chwili, kiedy małe dziecko odkryło, że świat wokół niego to tylko jeden, wcale nie najważniejszy moment jego życia. Wyjść z tego teatru, połączyć ze sobą oddalone od siebie połówki, zamknąć bramy piekielne, nie podrabiać cudzych głosów - oto jak należałoby pisać, żeby znaleźć się na powrót w świecie, z którego ucieczka równała się opuszczeniu świata dziecięcego. Trzeba by wreszcie zacząć pisać od siebie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Conrad 04 (44/2010)