Od ściany do ściany

Polacy przekazali irackim władzom kontrolę nad prowincją Diwanija. Pozostaje zakończyć ewakuację i epizod polskiej obecności w Iraku będzie zamknięty. Czy słusznie?

22.07.2008

Czyta się kilka minut

Irak /fot. KNA-Bild /
Irak /fot. KNA-Bild /

Decyzja o całkowitym zamknięciu rozdziału pod tytułem "polskie zaangażowanie w Iraku" wpisuje się w tzw. politykę sondaży, która cechuje różne działania (lub brak działań) rządu Donalda Tuska: odpowiada nastrojom zarówno większości opinii publicznej, jak i większości opinii publikowanej, a także większości polityków z PO, PSL i SLD.

Wpisuje się też w inne zjawisko, narastające od paru lat (spór rząd-prezydent wokół tarczy antyrakietowej jest jego chwilową kulminacją): polityka zagraniczna jest coraz silniej pochodną, jeśli nie zakładnikiem polityki wewnętrznej, jej interesów i emocji.

Żadna dyskusja nie poprzedziła decyzji Tuska o odwrocie z Iraku, podjętej podczas kampanii wyborczej 2007 r. Nie debatowano nad tym, co się dzieje w tym kraju, nad polskimi interesami ani nad uwarunkowaniami polityki międzynarodowej. Tusk wkroczył na antywojenną ścieżkę, którą w 2002 r. biegli po wyborczy sukces Gerhard Schröder, a w 2004 r. José Zapatero.

W Polsce "Irak" nie był tematem wyborów, ale Platforma dostrzegła, że może zbić tu kilka dodatkowych i łatwych punktów. Bo PiS nie tylko obstawał przy trwaniu w Iraku, uznając to za status quo polskiej polityki, podobnie jak rząd SLD (2003-05), ale nie potrafił też argumentować za takim trwaniem - poza retorycznymi stwierdzeniami, że "Polacy nie dezerterują". Co dla wyborców brzmiało archaicznie (polskie społeczeństwo jest silnie pacyfistyczne, podobnie jak większość społeczeństw Europy) bądź nieprzekonująco (skoro amerykański sojusznik nie spełnił oczekiwań i nie odpłacił za wierność strumieniem dolarów). A skoro polska obecność w Iraku stawała się coraz mniej popularna, Platforma rzuciła proste hasło: wycofujemy się.

Wykorzystując - choć nie tak nachalnie jak Schröder czy Zapatero - nastroje, PO sięgnęła jednak po taktykę ryzykowną. Dziś decyzja o wycofaniu się z Iraku stała się tak samo "oczywistą oczywistością", jak pięć lat temu decyzja o udziale w tej wojnie - poparta wtedy przez niemal całą klasę polityczną i uznawana za zgodną z racją stanu. "Oczywistą oczywistością" wśród polityków jest ciągle jeszcze polska obecność w Afganistanie - ale jak długo jeszcze, skoro opinia publiczna i temu jest coraz mniej przychylna?

Taki sposób podejmowania decyzji kiepsko wróży na przyszłość w polityce zagranicznej, cokolwiek by dziś nie powiedzieć o kwestiach zasadniczych - czy do wojny w Iraku powinno dojść i co z niej wyniknie.

Dla przyszłości Afganistanu i Iraku nie ma dziś znaczenia, czy zaangażowanie w jedną i drugą wojnę miało oparcie w prawie międzynarodowym, czy Bush kłamał, czy Husajn miał związki z Al-Kaidą itd. To kwestie godne dyskusji, bo dotykające spraw fundamentalnych dla polityki międzynarodowej - ale dla obecnej sytuacji w obu krajach trzeciorzędne. Jest jak jest - i pytanie, co dalej z tym zrobić. A także: jaki Polska może mieć w tym udział?

Dziś różnica między Irakiem a Afganistanem jest głównie taka, że w pierwszym przypadku Polska uczestniczyła (od kilku dni czas przeszły jest właściwy) w "koalicji chętnych" pod wodzą USA, a w drugim jako członek NATO. Dla polskiego społeczeństwa to jednak rozróżnienie bez większego znaczenia. Jeśli wydarzenia w Afganistanie potoczą się w złym kierunku, a polskie wojsko poniesie tam straty, kolejny rząd prędzej czy później stanie przed dylematem: narażać się opinii publicznej czy zarządzić odwrót?

Skoro liderzy PO byli przekonani, że pobyt polskich żołnierzy w Iraku nie ma dalej sensu, mogli wycofać kontyngent, nie czyniąc jednak z tego tematu wyborczego. Podejmując decyzję w taki sposób, rząd Tuska (i każdy inny po nim) może mieć w przyszłości kłopot, by uzasadnić społeczeństwu, dlaczego polscy żołnierze mają zostawać w Afganistanie.

Czy w kwestii Iraku można dziś było postąpić inaczej? Owszem - na przykład tak jak Australijczycy. Podobnie jak Polska, w marcu 2003 r. Australia wystawiła niewielkie siły wojskowe do ataku na Husajna (głównie w imię anglosaskiej solidarności), a potem utrzymywała w Iraku przez pięć lat swój kontyngent, stopniowo go zmniejszając. Podobnie jak w Polsce, australijskie społeczeństwo było w większości przeciwne obecności w Iraku. I podobnie jak w Polsce, przed wyborami w 2007 r. opozycja (Partia Pracy) obiecała, że jeśli wygra, wycofa wojsko z tego kraju (premier John Howard, urzędujący od 12 lat, chciał je tam zostawić). Podobnie jak Polska, Australia utrzymuje nadal swój kontyngent w Afganistanie (1,1 tys. żołnierzy) - z tą wszelako różnicą, że, nie będąc członkiem NATO, nie musi tego robić.

Po wygranych wyborach premier Kevin Rudd obietnicę zrealizował - ale inaczej niż Tusk. Wycofując jednostki bojowe (550 ludzi), Australijczycy postanowili skierować do Iraku niewiele mniej liczny, bo 450-osobowy kontyngent złożony z instruktorów, mających szkolić rządowe siły irackie. Rudd uzasadnił to w sposób prosty: 2 czerwca, podczas debaty w parlamencie, chwalił żołnierzy i dziękował im za minione pięć lat, podkreślając zarazem, że Australia chce dalej uczestniczyć w odbudowie Iraku, ale innymi już metodami.

Niezależnie od tego, jak by nie oceniać wojny irackiej, Rudd okazał tutaj więcej odpowiedzialności i odwagi niż polski premier.

Przyszłość Iraku jest niewiadomą. Specjaliści od Bliskiego Wschodu rysują różne scenariusze. Który z nich się spełni, o tym będzie można coś powiedzieć za kilka lat, gdy tzw. procesy długiego trwania nabiorą trwałości. Polska nie miałaby na to większego wpływu. A jednak warto było zostać w Iraku - np. w takiej formie jak Australijczycy.

Powodów jest kilka. Pierwszy - to kwestia konsekwencji. Skoro w 2003 r. ówcześni rządzący uznali, przy wsparciu ówczesnej opozycji, że udział w wojnie z Husajnem jest uzasadniony, to nawet jeśli w ciągu minionych lat pogląd ten uległ zmianie, także Polska zaciągnęła zobowiązanie - wobec Irakijczyków (podobnie jak np. Zachód zaciągnął zobowiązanie wobec narodów Bałkanów; krytycy zapominają, że atak na Husajna miał równie słabe oparcie formalne jak ataki NATO na Jugosławię w 1995 i 1999 r.).

Drugi - to kwestia politycznej inwestycji. Obecność Polski w Iraku można postrzegać także jako inwestycję: w związanie się z USA, gdy NATO nie jest tym, czym było w roku 1949 czy nawet 1999, a Unia Europejska długo nie będzie sojuszem militarnym. Takie "inwestowanie" to nic nowego. W imię sojuszu z USA w 1950 r. Turcy posłali żołnierzy do Korei (z rezultatem

3,5 tys. zabitych i rannych), a Gruzja do Iraku (dziś to najliczniejszy tam kontyngent po Amerykanach i Brytyjczykach). Relacje polsko-amerykańskie ewoluują w kierunku "szorstkiej przyjaźni", ale kwestia zasadnicza pozostaje bez zmian.

Powód trzeci - to kwestia politycznej kalkulacji. Nowy prezydent USA, nawet jeśli zostanie nim Barack Obama, nie wycofa się z Afganistanu i Iraku. W minionym tygodniu Susan Rice, główna doradczyni Obamy w sprawach międzynarodowych, wezwała Europejczyków do większego zaangażowania w Afganistanie, nawet jeśli trzeba będzie "zapłacić za to cenę". Czy Tusk jest na to gotów? Jeśli nie, pozostanie w Iraku - choćby, jak Australijczycy, w misji szkoleniowej - byłoby pewnym argumentem: inaczej prędzej czy później także polski rząd usłyszy, że powinien zwiększyć kontyngent w Afganistanie. Dziś Polska ma tam tylko półtora tysiąca ludzi. Tylko, bo Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi czy Włosi - z którymi w innych okolicznościach się porównujemy - mają po kilka tysięcy.

***

"Do wojny w Iraku nie powinno było dojść i Polska nie powinna była w niej wziąć udziału" - pisze np. Mirosław Czech w "Gazecie Wyborczej" (z 12-13 lipca). Wygłaszanie takich sądów stało się w Polsce modne, jak kiedyś w USA nawoływanie do opuszczenia Wietnamczyków. Co się potem stało w Wietnamie, wiadomo. Co może stać się w Iraku, gdyby wojska USA się ewakuowały, można sobie wyobrazić.

Amerykanie popełnili wiele błędów. Ale błędem nie było jedno: obalenie dyktatora. Dziś Irak jest najbardziej wolnym ze wszystkich krajów arabskich - ale równocześnie jednym z najniebezpieczniejszych do życia. Polscy żołnierze pracowali, by to zmienić. Jest ktoś, kto mógłby odpowiedzieć na pytanie, czy ich obecność była sensowna: to Irakijczycy z terenu, gdzie służyli Polacy. Teraz taki sondaż jest niewykonalny. Może kiedyś?

"Błogosławieni pokój czyniący" - takimi słowami polscy kapelani żegnali 23 trumny wracające do kraju. Nie było w tym zakłamania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2008