Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W kolejnych dniach żałobnego tygodnia uderza błyskawiczna eskalacja znaków współczucia: jedna za drugą instytucje meldują o swoich decyzjach opiekuńczych. Padają sumy, szczodre, dyktowane najlepszą wolą, padają deklaracje na przyszłość. Coraz większej wagi nabiera konkret materialny, on też jest najłatwiejszy i najbardziej dostępny: wyślę bodaj esemesa wartego parę złotych, wrzucę pieniądz do puszki w kościele. Bo przecież moja obecność tam, choćby najmocniej przeżywana, pozostaje jednak umowna: nie mogę dać tamtym ludziom tego, co w nieszczęściu liczy się najmocniej, a często nawet jedynie: obecności prawdziwej. Wyrażającej się przede wszystkim wiernością w czasie. To czas jest darem najważniejszym: pozostanie przy dotkniętych tragedią tyle i tak długo, jak to będzie im potrzebne. Pozostanie realne, dotykalne, dyspozycyjność, gotowość do każdej odpowiedzi, jaka będzie oczekiwana.
Tutaj dopiero rozmija się cała skuteczność medialnego przekazu i medialnego uczestnictwa z wymiarem realnej rzeczywistości: tkwienie przy radiu czy telewizorze choćby i dwadzieścia cztery godziny na dobę w żaden sposób nie zamieni się w dar czasu rzeczywistego, oddanego potrzebującemu.
Dlatego dobrze, że telewizja towarzysząca dniom tragedii, pokazała w pewnej chwili migawkę ze starą Ślązaczką opłakującą swoją dawną żałobę po synu, który też zginął w kopalni, ale niezauważenie przez kogokolwiek. "Nikt nawet nie przyszedł mi o tym powiedzieć" - płakała. Było to jak przypomnienie, że nie wszystkie nieszczęścia stają się tematem medialnym, a dołączanie się do wspólnych przeżyć dalece nie wyczerpuje nakazu obecności pomocnej. Może być nawet przeciwnie: może odwrócić naszą uwagę od brata, który cierpi dosłownie na wyciągnięcie ręki, tyle że mało dostrzegalnie. Za cicho...