Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Żeby mieć za co utrzymywać założony przez siebie w Ursusie pensjonat socjalny dla bezdomnych mężczyzn "Św. Łazarz", brał gitarę, śpiewał religijne pieśni, nagrywał i sprzedawał płyty. Szczupły, w okularach, o twarzy urzędnika bankowego, pewnie niełatwo zdobywał zaufanie "popaprańców". Jeszcze jako kleryk wojskowym uazem z demobilu zawoził na Centralny zupę. Jako ksiądz zorganizował punkt pomocy medycznej, gdzie bezdomni mogą za darmo leczyć rany i zęby, bo jak wzywał do nich pogotowie, to lekarze często nie chcieli interweniować. Żeby nie chodzili głodni, założył bar charytatywny "Św. Marta". Kiedyś przyznał: "Człowiek może wyjść z bezdomności, ale bezdomność z niego już nie wychodzi do końca życia". Do przenikania do świata domów przygotowywał ich w "Łazarzu"; to było jego oczko w głowie: czyściutko, w każdym pokoju telewizor, na podłogach wykładzina. Jest internet i jacuzzi. Dziesiątkom tych ludzi załatwił pracę. Był z tego dumny. Wymyślił, że popłynie z bezdomnymi w rejs dookoła świata. Pieczołowicie remontowali stary jacht. Zabierał głos w sprawach dzielących opinię publiczną: krytykował posłów opowiadających się za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, występował przeciw integracji Polski z Unią Europejską. Radykalny, jak zawsze.
W maju skończył 50 lat. We wtorek, 2 czerwca, był w domu prowincjalnym w Tarnowskich Górach, gdzie przygotowywał się do nagrania kolejnej płyty. Rano umył się, ubrał, wypił herbatę. Zmarł nagle.