Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdyby naukowcy sklonowali dinozaury, ziewnięcia byłoby słychać jeszcze przed końcem pierwszej konferencji prasowej.
To też powód, dla którego łatwo było przeoczyć wydarzenie, które może okazać się historycznym przełomem. 30 marca gdzieś na Atlantyku, 300 km na wschód od przylądka Canaveral, 40-metrowy pierwszy stopień rakiety nośnej Falcon 9 (na zdjęciu) przycupnął na swoich pająkowatych nogach na pokładzie zakotwiczonej na oceanie barki. SpaceX, firma, która stworzyła Falcona, powtórzyła ten manewr już tyle razy, że łatwo zapomnieć, iż jeszcze dwa lata temu wizja rakiety automatycznie lądującej na maleńkim stateczku po powrocie z kosmosu wydawała się fantastycznym snem szaleńca. W 2017 r. zdaje się rutyną.
Tymczasem zeszłotygodniowe lądowanie było czymś wyjątkowym nawet jak na standardy SpaceX. Po raz pierwszy w historii w kosmos poleciał – i wrócił! – pierwszy człon rakiety, który był już raz w kosmosie. Ta sama rakieta, która pod koniec marca wyniosła w kosmos satelitę telekomunikacyjnego SES-10, 8 kwietnia 2016 r. wystrzeliła na orbitę lecącą na Międzynarodową Stację Kosmiczną kapsułę Dragon.
To ważne, bo potencjalnie otwiera drogę do o wiele tańszych lotów w kosmos. Dziś wyniesienie kilograma ładunku na orbitę kosztuje, według różnych cenników, od tysiąca do dziesięciu tysięcy dolarów. Nawet 80 proc. tej ceny to koszty pierwszego stopnia rakiety, z jego drogimi, precyzyjnymi silnikami. Dotąd te części rakiety po prostu się rozbijały – w oceanie czy gdzieś na stepach Kazachstanu. Twórca SpaceX, Elon Musk, lubi powtarzać, że to tak, jakbyśmy po każdym locie przez Atlantyk wyrzucali samolot pasażerski i budowali nowy na podróż powrotną. Tak nie stworzy się linii lotniczej dla każdego.
Koniec z marnotrawstwem. Falcon zwiastuje czas kosmicznego Ryanaira. ©