Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Apele o danie mu szansy aby udowodnił, że na nią zasłużył, że Nobel doda mu kurażu i zdopinguje do wypełnienia swoich (licznych) obietnic, zderzały się z wyliczeniami poczynań nowego prezydenta mającymi stać w sprzeczności nie tylko z duchem Nagrody, ale i samym jej uzasadnieniem.
Po stronie nadziei wskazywano zwłaszcza na osobę samego Laureata, zmianę tonu (przemówienie w Egipcie skierowane do świata islamu) i zaprowadzenie nowego klimatu w stosunkach międzynarodowych. To prawda, że Obama posiada miłą zaletę różnienia się od George’a W. Busha: na tej różnicy, nowy lokator Białego Domu jest zresztą w stanie wygrać wszystko w cuglach. Czy jednak w praktyce nie prowadzi on dalej konserwatywnej polityki zagranicznej swojego poprzednika? Czy powrotu do multilateralizmu - kolejne z osiągnięć Laureata - nie traktuje on w istocie wybiórczo, o czym świadczyć może np. bojkot Przeglądowej Konferencji ONZ w Genewie, tzw. Durban II?
Po stronie wątpliwości wyliczano dodatkowo jego politykę na Bliskim i Środkowym Wschodzie: czy intensyfikacja wojny w Afganistanie i wysyłanie nowych kontyngentów żołnierzy przybliża nas do upragnionego pokoju, do konsolidacji panowania USA, czy też może do podzielania losów wszystkich poprzednich najeźdźców? Czy wycofanie wojsk z Iraku do 2011 r. to spełnienie marzenia o wygaszeniu pod piecem wojny, czy tylko upragnione dorzucenie drwa do innego kotła (afgańskiego)? Co z kwestią nowego etapu rozbrojenia nuklearnego? Czy ostrze tej propozycji - która miała być m.in. warta Nobla - nie jest instrumentalnie wymierzone przeciwko Iranowi?
Gdzie szukać odpowiedzi na te pytania?
Co jest horyzontem tych działań?
Jeśli można pokusić się o szukanie gdzieś odpowiedzi na pytanie o prawdziwy charakter amerykańskiej polityki, to najlepiej w Ameryce Łacińskiej, "tradycyjnej" sferze wpływów USA. Rzut oka na niespełna roczne działania Obamy w regionie jest w tym względzie bardzo pouczający; zdecydowanie budzi więcej wątpliwości niż nadziei.
Z jednej strony znów różnica wględem Busha wydaje się ledwie kosmetyczna. Z drugiej, przebiega zupełnie gdzie indziej: zamiarem nowej administracji nie jest robić rzeczy "inaczej", lecz "lepiej".
Podczas gdy prezydenturę Busha zapamiętano jako okres w którym Waszyngton utracił wiele ze swej kontroli na rzecz regionalnych procesów emancypacyjnych i integracyjnych (w poszczególnych krajach nie tylko zwyciężała lewica, ale i powstawały i umacniały się gospodarcze i wojskowe organizacje bez udziału USA), prezydentura Obamy szykuje się jako okres jej odzyskiwania. Po okresie, gdy pochłonięty bez reszty "wojną z terroryzmem" i kwestią Bliskiego Wschodu, Bush popuścił Latynosom, teraz przyszedł czas na ponowne chwycenie za lejce. Niestety oznacza to działania dalekie od ideałów Nagrody i walki o pokój na świecie: dyplomatyczne bombardowanie niezależnych procesów politycznych, dzielenie regionu i stawianie na siłę zamiast szukania porozumienia.
Obama nie tylko kontynuuje bushowskie wojenne projekty w regionie, takie jak Czwarta Flota (rozwiązana w 1950 r. i reaktywowana w 2008 r. armada z siedzibą na Florydzie operująca w zachodniej hemisferze), ale buduje nowe bazy wojskowe w Kolumbii i Panamie oraz powiela zakończony porażką w Kolumbii wojskowy schemat walki z narkotykami (Plan Colombia) u swojego południowego sąsiada (Plan Mexico). Ani o jotę nie zmienił też postawy wobec Kuby: zdecydował się na kontynuację polityki embarga (za zniesieniem blokady opowiedziało się niedawno ponownie 187 państw członków ONZ; przeciw były tylko USA, Izrael i Palau) i - mimo obietnic - odmówił zamknięcia obozu koncentracyjnego w Guantánamo.
Symptomatyczna była także jego postawa względem czerwcowego zamachu stanu w Hondurasie: mimo potępienia i poparcia obalonego lewicującego prezydenta, Obama konsekwentnie odmawiał - wbrew nawoływaniom społeczności międzynarodowej - podjęcia zdecydowanych kroków, doprowadzając do skonsumowania puczu. Bardzo niepokojący precedens.
W drodze po prezydenturę Barack Obama obiecywał wielką zmianę w stosunkach z regionem i nawiązanie do polityki "dobrego sąsiedztwa" Franklina Delano Roosevelta. Tak wtedy, jak i dziś, hasło brzmi dobrze; w praktyce był to jednak ciemny okres, w którym USA popierały zamachy stanu i siepaczy pokroju Ubico w Gwatemali czy Somozy w Nikaragui, którzy być może nie byli sympatyczni, ale ulegli.
Podczas gdy sięgnięcie do ekonomicznego repertuaru Roosevelta może budzić uznanie, powtarzanie mocarstwowych wzorców jego regionalnej polityki - jak pokazuje casus Hondurasu - z całą pewnością już nie.
Jak podkreślał Henry Kissinger, inny - o wiele bardziej kontrowersyjny Lauretat Pokojowej Nagrody Nobla z 1973r. - "jeśli USA nie są w stanie kontrolować Ameryki Łacińskiej, nie będą w stanie kontrolować reszty świata". Czy w tym zdaniu nie leży ziarno prawdy o charakterze i ogólnych celach światowej polityki Baracka Obamy?
Jeśli tak, to widać, że w przeciwieństwie do George’a W. Busha odrobił on lekcje z klasyki amerykańskiej Realpolitik. Tylko dlaczego od razu dawać mu za to Nobla?