W kowbojskich butach Busha

Co naprawdę zmieniło się na antyterrorystycznym froncie w pierwszym roku urzędowania Baracka Obamy? Czy przeniesienie jeńców z Guantanamo do więzienia w Stanach to tylko zmiana adresu? Czy nowa rzekomo polityka Obamy sprowadza się do retoryki?

12.01.2010

Czyta się kilka minut

Prezydent Barack Obama w „Zielonym Pokoju”. Biały Dom, marzec, 2009 r. / fot. Pete Souza / White House / Corbis /
Prezydent Barack Obama w „Zielonym Pokoju”. Biały Dom, marzec, 2009 r. / fot. Pete Souza / White House / Corbis /

To była pierwsza jego decyzja podjęta w Białym Domu. Rok temu Barack Obama obiecał zlikwidować więzienie w Guantanamo i wyznaczył termin: w ciągu roku. "Odrzucamy fałszywy wybór między naszym bezpieczeństwem a ideałami" - mówił Obama, składając prezydencką przysięgę. Przypominał, że Ameryka pokonała faszyzm i komunizm nie tylko dzięki czołgom, ale także dzięki szlachetnym ideałom. "Nie porzucimy ich dlatego, że tak nam w danej chwili wygodnie" - podkreślał. Rozporządzenie o zamknięciu więzienia, które podpisał nazajutrz po inauguracji, miało symboliczne znaczenie: nowa administracja chciała jak najwyraźniej odciąć się od polityki poprzednika.

Dość szybko okazało się jednak, że zrealizowanie tej obietnicy będzie trudniejsze niż wygłoszenie pełnych idealizmu zdań u stóp Kapitolu.

Zapowiedzi

Mija właśnie rok, a w Guantanamo nadal przebywa 198 więźniów. Część z nich ma wkrótce stanąć przed trybunałami wojskowymi bądź - jak w przypadku organizatora zamachów z 11 września 2001 r., Khaleda Szejka Mohammeda - przed sądami federalnymi. Kilkudziesięciu oczekuje na zwolnienie lub deportację. W grudniu 2009 r. administracja Obamy zapowiedziała, że pozostali będą przeniesieni do więzienia na terenie Stanów.

Już wtedy było jednak jasne, że przystosowanie zakładu karnego Thompson koło Chicago, który rząd federalny zamierza nabyć od stanu Illinois, potrwa co najmniej kilka miesięcy i że nie ma szans na likwidację Guantanamo przed końcem 2010 r. Tym bardziej że związane z tą operacją wydatki - ocenia się, iż utrzymanie takiego nowego więzienia w ciągu najbliższych czterech lat pochłonie około miliarda dolarów - musi zatwierdzić Kongres. Zważywszy, że znaczna część jego członków zaczyna właśnie kampanię przed listopadowymi wyborami (do obsadzenia są wszystkie miejsca w Izbie Reprezentantów i jedna trzecia w Senacie) i że duża część wyborców do inicjatywy nastawiona jest sceptycznie (64 proc. w niedawnym sondażu Gallupa), nie jest wcale pewne, czy sprawa dojdzie do skutku.

Nieudany zamach bombowy w samolocie lecącym z Amsterdamu do Detroit, do którego przeprowadzenia w dzień Bożego Narodzenia przyznała się jemeńska Al-Kaida, dodatkowo skomplikował sprawę. Prawie połowa przebywających dziś w Guantanamo więźniów (92 osoby) to obywatele Jemenu. Po naradzie z szefami agend i departamentów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Obama zapowiedział, że w świetle "niepewnej sytuacji" w Jemenie zmuszony jest wstrzymać transfer więźniów do tego kraju. Nadal jednak nie wycofał się z decyzji o likwidacji Guantanamo. Dlaczego?

Rozterki

Był 20 stycznia 2009 r., wieczór poprzedzający uroczystość zaprzysiężenia Obamy, gdy John Brennan - były współpracownik George’a Busha, któremu prezydent-elekt powierzył stanowisko głównego doradcy ds. terroryzmu - poinformował go o grożącym mu niebezpieczeństwie.

Grupa terrorystów z Somalii miała planować zamach terrorystyczny podczas inauguracji. Agenci wywiadu, którzy od kilku tygodni analizowali informacje, byli przekonani, że groźba jest realna. Podjęto decyzję, że Robert Gates - sekretarz obrony w administracji Busha, który to samo stanowisko miał objąć w nowej administracji Obamy - nie weźmie udziału w uroczystości zaprzysiężenia, lecz uda się w utajnione miejsce. Tak aby w razie konieczności mógł przejąć funkcję głowy państwa.

O tych wydarzeniach dopiero dziś, w przededniu rocznicy inauguracji Obamy, donosi dziennik "New York Times", opisując rozterki i dylematy, z jakimi Obama musiał mierzyć się podczas pierwszego roku urzędowania.

Obszerny artykuł zbiegł się w czasie z ożywioną dyskusją, jaka rozgorzała w Stanach po nieudanym zamachu w Detroit.

Na ile uzasadnione są zarzuty byłego wiceprezydenta Dicka Cheneya, który oskarżył Obamę o chowanie głowy w piasek i udawanie, że kraj nie jest w stanie wojny? Czy rację mają ci z Demokratów, którzy zarzucają prezydentowi, że włożył kowbojskie buty swego poprzednika i kontynuuje jego antyterrorystyczną politykę?

Szukanie równowagi

Wtedy, rok temu, otrzymawszy informacje o możliwym zamachu zaledwie na kilkanaście godzin przed objęciem urzędu, Obama wyraźnie przygasł - choć niewiele mógł zrobić, odwołał zaplanowane wcześniej spotkania (nie przećwiczył ponoć inauguracyjnego przemówienia).

"New York Times" cytuje jego najbliższego doradcę Davida Axelroda, który zauważył, jak trudno było przyszłemu prezydentowi skonfrontować się z zupełnie nową sytuacją. Choć już od kilku miesięcy każdego ranka na jego biurko trafiały tajne raporty i briefingi agencji wywiadowczych, choć miał świadomość, jak poważne są zagrożenia, to w tym momencie po raz pierwszy doświadczył ich osobiście: jako naczelny dowódca sił zbrojnych, człowiek odpowiedzialny nie tylko za swoją żonę i córki, ale za bezpieczeństwo 300 mln Amerykanów.

Alarm okazał się fałszywy. Ale podobne wyzwania miały się odtąd stać częścią codzienności Obamy. "Walka z groźnymi ekstremistami nie polega bynajmniej na polowaniu na złych facetów - zauważa Peter Baker, autor artykułu w "NYT". - Prawdziwym wyzwaniem jest umiejętność rozróżnienia między tym, co jest a co nie jest prawdą, i ustalenie, skąd pochodzą zagrożenia, (...) wypracowanie równowagi między poważnym ich traktowaniem a okazywaniem pewności siebie".

Sygnał dla świata

Rozpoczynając swą kampanię wyborczą, Obama odcinał się od panującej wówczas w Waszyngtonie atmosfery antyterrorystycznej propagandy. Wygłaszanie zapewnień o tym, że Stany nie prowadzą wojny z islamem - co senator Obama czynił wielokrotnie - w stolicy raczej nie było na porządku dziennym. Obama w ogóle unikał wszechobecnego w politycznym dyskursie wyrażenia "wojna z terroryzmem". Był przekonany, że nie powinna być ona najważniejszym elementem, w oparciu o który kształtowana jest polityka zagraniczna supermocarstwa. Depcząc swoje ideały, Ameryka strzela do własnej bramki, mówił podczas kampanii Obama, tłumacząc, że więzienie w Guantanamo stało się symbolem i zarazem użytecznym narzędziem, ułatwiającym Al-Kaidzie rekrutację nowych bojowników.

Choć część współpracowników miała mu jakoby odradzać pośpiech czy ogłaszanie konkretnych terminów, pierwsza dyrektywa, którą Obama podpisał w swym nowym gabinecie 22 stycznia 2009 r. - zaledwie kilkanaście godzin po tym, gdy Gates zamiast na uroczystość inauguracji udał się do swej kryjówki - miała stanowić wyraźny sygnał dla całego świata: w Waszyngtonie zapanował nowy porządek.

Obama miał świadomość, że zamknięcie Guantanamo będzie wymagać międzynarodowej współpracy. Nie przez przypadek zadanie to powierzył byłemu dyplomacie Danielowi Friedowi (w latach 1997-2000 ambasadorowi w Polsce). Międzynarodowe kontakty Frieda miały pomóc w przeprowadzeniu ekstradycji niektórych więźniów.

Papierkiem lakmusowym okazała się grupa 17 więźniów ujgurskich, pojmanych w 2001 r. w Afganistanie, którzy teraz uznani zostali za niegroźnych dla USA. Deportowanie ich do Chin, gdzie ta grupa etniczna walczy o autonomię, byłoby równoznaczne z wyrokiem śmierci lub tortur. Jednak żaden z krajów Europy nie kwapił się, aby przyjąć Ujgurów.

Ambiwalencje

W maju 2009 r. wyszło na jaw, że co najmniej kilkudziesięciu spośród ponad 500 uwolnionych jeszcze przez poprzednią administrację więźniów Guantanamo wznowiło działalność terrorystyczną - m.in. Said Ali al-Shihri, który objął funkcję wiceszefa Al-Kaidy w Jemenie, czy mułła Zakir, dowódca talibów w afgańskiej prowincji Helmand.

Wkrótce Obama miał się przekonać, że w wielu przypadkach postawienie domniemanych terrorystów przed sądami cywilnymi w USA lub nawet trybunałami wojskowymi jest niemożliwe, bo naraziłoby na szwank amerykańskie agencje wywiadowcze. Ogromne kontrowersje wywołała decyzja prezydenta, który polecił wprawdzie odtajnić instrukcje administracji Busha dla CIA (sankcjonujące m.in. tortury podczas przesłuchań), ale nie zgodził się na pociąganie do odpowiedzialności osób, które w tym procederze uczestniczyły. Tłumaczył, że priorytetem jest zachowanie tajemnic państwowych i ochrona informacji wywiadowczych. "CIA ma dostać wszystko, czego jej trzeba" - miał powiedzieć podczas jednej z pierwszych narad dotyczących bezpieczeństwa.

Wkrótce potem CIA znacznie rozszerzyła - rozpoczęty za Busha - program tajnych lotów bezzałogowych, których celem jest zabijanie groźnych terrorystów m.in. w Iraku i Afganistanie. Według New America Foundation, w pierwszym roku urzędowania Obamy miały miejsce 53 takie operacje - więcej niż w ciągu dwóch kadencji Busha. Obama miał ponoć polecić, aby zwiększyć ich liczbę w Pakistanie oraz aby objąć nimi Jemen i Somalię. "New York Times" pisze, że w ostatnim czasie w taki sposób zabito kilku terrorystów - w tym syna Osamy bin Ladena, Saasa, przywódcę talibów w Pakistanie Baitullaha Mehsuda i współpracownika Al-Kaidy w Uzbekistanie, Tahira Juldaszewa. W grudniu 2009 r., tuż przed bożonarodzeniowym zamachem, CIA miała zabić sześciu terrorystów w Jemenie.

Metamorfoza?

Co się zatem naprawdę zmieniło na antyterrorystycznym froncie w pierwszym roku urzędowania Baracka Obamy? Gdy prokurator generalny ogłosił przeniesienie Guantanamo do stanu Illinois, organizacja Amnesty International zawyrokowała, że jest to tylko zmiana kodu pocztowego. Także przeciwnicy Obamy przyznają, często z satysfakcją, że większość wprowadzonych przez niego "zmian" sprowadza się tak naprawdę do retoryki czy innego rozłożenia akcentów.

Przyjmując Pokojową Nagrodę Nobla, Obama mówił, że użycie siły bywa konieczne: "W świecie istnieje zło. Pokojowy ruch nie byłby w stanie zatrzymać armii Hitlera". Wspominając swoich bohaterów: Gandhiego i Martina Luthera Kinga, podkreślił, że stosowane przez nich metody nie zawsze może naśladować prezydent odpowiedzialny za bezpieczeństwo państwa. "Negocjacje nie skłonią przywódców Al-Kaidy do złożenia broni. Uznanie, że użycie siły jest czasem koniecznością, nie jest przejawem cynizmu - wynika ze znajomości historii, słabości ludzkich i tego, że ludzki umysł jest ograniczony" - mówił.

Ci, którzy przysłuchiwali się temu przemówieniu, mówili potem o dojrzewaniu Obamy: metamorfozie, jakiej uległ sposób jego myślenia w ciągu roku urzędowania.

Ale, być może, to nie sposób myślenia Obamy uległ zmianie, lecz jego rola.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2010