Żar

Bez głosu Arethy Franklin, jej piosenek, jej obecności, świat muzyczny nie byłby taki sam. I jeśli to nie jest zwycięstwo zza grobu, to zaiste nie wiem, co nim jest.

27.08.2018

Czyta się kilka minut

Aretha Franklin pozuje do zdjęcia na okładkę albumu „Let Me in Your Life”, luty 1974 r. / MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES
Aretha Franklin pozuje do zdjęcia na okładkę albumu „Let Me in Your Life”, luty 1974 r. / MICHAEL OCHS ARCHIVES / GETTY IMAGES

Królową soulu obwołano ją już w pierwszej połowie lat 60., jednak dopiero w 1979 r., kiedy wybierała tytuł dla swego kolejnego albumu, udało jej się zdefiniować, kim jest naprawdę. Nie sezonową królową, desygnowaną przez grono zblazowanych krytyków muzycznych – lecz Divą, Boginią, boskim wcieleniem Czarnej Muzyki.

Podobnej czci, jeśli nie boskiej, to przynajmniej tej, którą przypisuje się zwykle prorokom, zażywał zresztą jej ojciec, Clarence LaVaughn Franklin, duchowny Kościoła baptystów, kaznodzieja, przyjaciel Martina Luthera Kinga, prawdziwy celebryta z Bożej Łaski. Z pomroki dziejów, która okrywa zwykle wszelkie mitologie, wyłania się wizerunek bojownika o prawa czarnych, tytana słowa i ducha, retora i poety.

Piekło w niebie

Aretha Louise Franklin urodziła się 25 marca 1942 r. w Memphis jako trzecie dziecko C.L. i Barbary, de domo Siggers, utalentowanej wokalistki i pianistki. Przed Arethą mieli dwoje dzieci – córkę Ermę oraz syna Cecila, po niej zaś na świat przyszła Carolyn. Częścią rodziny był także Vaughn, syn Barbary z poprzedniego małżeństwa.

Legendy opiewające dzieciństwo Arethy mówią o jej rzekomo wyrodnej matce, która opuściła męża i czworo dzieci po to, by zniknąć na zawsze. Po części to prawda – Barbara wyjechała z Detroit, jednak ponieważ do Buffalo miała zaledwie trzysta kilometrów, podtrzymywała więź, odwiedzając dzieci u ojca bądź zapraszając je do siebie. Nadzieja na to, że państwo Franklin mogą się pogodzić, prysła cztery lata później, kiedy w marcu 1952 r., tuż przed dziesiątymi urodzinami Arethy, jej matka umarła nagle na atak serca. Choć wokół przystojnego i charyzmatycznego pastora zawsze pełno było kobiet pragnących jej matkować (m.in. dlatego Barbara opuściła Detroit), prawdziwą opoką będzie dla Arethy babka Rachel, zwana „Big Mamą”. Dziewczynka wpatrzona jest również w nową partnerkę ojca – członkinię jego świty oraz znakomitą wokalistkę Clarę Ward.

Aretha, zwana w domu Ree, debiutuje jako dziecko, śpiewając w prowadzonym przez ojca New Bethel Church stary hymn „Jesus Be a Fence Around Me”. Równie wcześnie okazuje się, że z łatwością przychodzi jej gra na fortepianie. Potrafi zagrać i zaśpiewać wszystko, jej głos brzmi niezwykle dojrzale, jej interpretacje poruszają wiernych do głębi.

Nic zatem dziwnego, że w wieku zaledwie 12 lat, jako wokalistka i pianistka, rusza z ojcem w tzw. gospel caravan, objazdowe show połączone z kazaniami i wykładami prowadzonymi w różnych kościołach. Gorąca atmosfera trasy, zażyłe relacje między muzykami, splatanie się uniesień religijnych i zmysłowych sprawiają, że Ree zachodzi w pierwszą ciążę mając lat zaledwie 12, w drugą, gdy ma 14 – obaj synowie trafiają zaś pod skrzydła „Big Mamy”.

Kiedy po latach, z pomocą Davida Ritza, wyda autobiograficzne „Aretha. From These Roots”, ukazujące wyidealizowany obraz własnej przeszłości, więcej w tej książce będzie zakryte niż odkryte. Gdzieś znikną sześcioletnia dziewczynka porzucona przez matkę, patriarcha, kaznodzieja i seksoholik ze skłonnością do przemocy, gdzieś zniknie 15-letnia dziewczyna, matka dwóch synów, rzucona na pożarcie molochowi show-biznesu.

Na pierwszym planie stanie niesamowity talent, który przychodzi „skądś”, mroczne je ne sais quoi, tajemniczy dar, za który trzeba będzie zapłacić osobnością, samotnością, wyobcowaniem, paranoją, w której zagrożeniem staną się nawet własne siostry (zarówno Erma, jak Carol były co najmniej interesującymi wokalistkami, Carol zaś zdolną autorką, napisała m.in. „Piece of My Heart”, śpiewane przez samą Janis Joplin). W swej samotności Aretha tworzyć będzie alternatywny świat, szukając zapomnienia w alkoholu, narkotykach, kompulsywnym jedzeniu i traceniu wagi, w skrzętnym ukrywaniu nieprzepracowanych traum.

Pociąg ku sławie

Jesteśmy jednak u zarania jej kariery. Ojciec, pełniący funkcję menedżera, pomaga nagrać pierwszy album – „Songs of Faith”. Jest to jednak zaledwie przedśpiew – skoro Bóg obdarzył Arethę ogromnym talentem, nie należy go chować pod korzec. W odróżnieniu od wielu przedstawicieli konserwatywnego Kościoła Afroamerykanów, był C.L. zwolennikiem tezy, iż między muzyką gospel a bluesem nie ma w istocie różnicy. I jak to ujęła Aretha podczas jednej z prób swego zespołu: cała ta muzyka to po prostu Kościół. Stamtąd płyną wszystkie źródła, a spór o to, co było pierwsze, jest bez znaczenia – być może to wzniosły negro spiritual zainspirował bluesa, śpiewanego na polu bawełny niczym żeglarska szanta, być może to metafora roboczego trudu przeniesiona została w obręb duchowy.

Zdaniem wielebnego „Franka” blues i gospel były częścią dziedzictwa, z którego należy być dumnym, oba sprawiały, że ich wykonawca nie czuł się dłużej rabem, przygiętym do ziemi ciężarem grzechów, z których najcięższy polegał na tym, że do Ameryki przybył pod pokładem brygu, a nie na statku „Mayflower”. Swym głębokim głosem wielebny przynosił pobratymcom Dobrą Nowinę, ucząc szacunku dla własnej rasy, sprawiając, że czułeś się dumny z bycia czarnym, że przez chwilę byłeś czymś więcej niż kłaczkiem bawełny zaplątanym w siwą brodę Boga Białych Ludzi.

Aretha, szukając syntezy obu nurtów, trafi początkowo do Columbia ­Records, jej mentorem zaś stanie się John H. Hammond, ten sam Hammond, którego znamy jako akuszera sukcesu Dylana, Cohena czy Springsteena.

Niestety, lata spędzone w Columbii będą dla Arethy okresem nie tylko owocnej pracy, ale także studziennych depresji: zdobywanie kolejnych przyczółków sławy okupi dwubiegunowym kołysaniem pomiędzy poczuciem spełnienia a psychicznymi zapaściami. Jednak to nakładem Columbia Records ukazał się jej pierwszy „świecki” album.

„Aretha: With the Ray Bryant Combo”, a za nim kolejne albumy, na których talent, wręcz przepalający ebonitowy krążek, zmagał się z poszukiwaniem stylu, a przede wszystkim – sukcesu.

Koncerty sprzedawały się dobrze, zarobki bywały na niezłym poziomie, krytycy z aprobatą odnosili się do jej twórczości, coś jednak nie grało na linii artystka– –listy przebojów. Aretha widziała, jak jej młodsze konkurentki odjeżdżają pociągiem ku sławie; ona na masową popularność musiała zaczekać.

Do hymnu!

Spod opieki Columbii, a przy okazji spod kurateli ojca, wyrwie ją Ted White – mąż, promotor, agent, człowiek z przeszłością alfonsa, co zresztą przydaje mu się w śliskim świecie show-biznesu. Ogłada White’a, jego klasa i dobry wpływ na Arethę w kwestiach artystycznych nie ograniczały jego „latających” rączek – zresztą jak pisze w swej świetnej książce „Respekt. Życie Arethy Franklin” biograf artystki John Ritz, damscy bokserzy stanowili w tamtym środowisku, zdominowanym przez alfonsów, naganiaczy, naciągaczy, szemranych fotografów, didżejów niegardzących payolą, pedo- i nimfofilów, całkiem spore grono, przemoc traktowana zaś była, również przez bite partnerki, na zasadzie: „kto bije, ten kocha”. Jak się zdaje, również Aretha tkwiła w podobnym związku, i wiedziała, od kogo żądać odrobiny szacunku.

Po sześciu latach w Columbii, która zdaniem Arethy wiecznie szczędziła na promocję, nadszedł czas na bardziej agresywną kampanię prowadzoną przez Atlantic Records. Dzięki współpracy z producentem Jerrym Wexlerem udaje się nagrać przełomowy album „I Never Loved a Man (The Way I Love You)”, a zwłaszcza „Respect”, cover piosenki Otisa Reddinga, który okaże się prawdziwą bombą: nie dość, że podbije listy przebojów i na całe lata będzie wizytówką Arethy, to stanie się hymnem feministek i bojowników o prawa człowieka. Także kolejne płyty nagrywane dla Atlantic z Wexlerem pokrywały się złotem, hitem zaś stał się multi­platynowy krążek „Amazing Grace”, będący triumfalnym powrotem do gospelowych korzeni.

Nieprzypadkowo jednak to „Respect” Reddinga oraz autorskie „Think” trafiły w swój czas i po dziś dzień tworzą aurę oświetlającą całą twórczość Arethy: jest w ich prostych tekstach mnóstwo wieloznaczności, można je zatem czytać jako metaforę relacji biali–czarni, ­kobiety–mężczyźni czy społeczeństwo–władza, jednak jak się zdaje, decydującym elementem pozostaje żar, z jakim je zaśpiewano. W książce Ritza i w piosence Otisa „respect”, prócz rzeczownikowego znaczenia „szacunek”, oznacza bowiem także imperatyw: „Szanuj mnie!”, co sprawia, że z miękkiej formy opisu staje się bojowym zawołaniem i żądaniem zmian.

W autobiografii „Aretha. From These Roots” kluczowe wydaje się słowo ­„roots” (korzenie), naprowadzające nas na książkę Alexa Haleya oraz miniserial z 1977 r., który do polskiej telewizji zawitał pod koniec lat 70. Zapewne część z nas pamięta losy Kunta Kinte, młodego Murzyna z plemienia Mandinka, porwanego, sprzedanego, zniewolonego, złamanego i okaleczonego. Wizja ukazanego tam niewolnictwa była tam tak skrajnie odmienna od tego, co serwowały nam „Chata wuja Toma”, „Przygody Tomka Sawyera” czy „Przeminęło z wiatrem”, że znacznie głębiej mogliśmy rozumieć siłę czarnej muzyki. Zniewolenie, upokorzenie, brak poszanowania nie były bajką o żelaznym wilku – to wszystko działo się blisko i niedawno. Być może to od „Roots” – książki i serialu – zaczęło się rewelowanie dla świata białych swoistej theirstory, „ich-historii”, mrocznej niczym pisarstwo Marlona Jamesa.

Historia amerykańskiego show-biznesu jawi się niekiedy jako przedłużenie tamtego procederu. Aretha miała szczęście – wpływowy ojciec czuwał nad miękkim wejściem w ten świat i zadbał o psychiczny komfort. Tego szczęścia nie mieli przedstawiciele rodów, których status celebryty nie chronił. Wiedząc, że nie mają nic więcej poza talentami swoich dzieci, zmuszali je do morderczej pracy ponad siły – kazus rodziny Jacksonów czy ­Houstonów wydaje się tu memento. Cały wysiłek rodziny skupiał się na skłonieniu Michaela bądź Whitney do orki, jakby byli wołami roboczymi ciągnącymi pług przez wyschnięte pole.

W przebraniu

Dla Arethy ostatnim etapem poszukiwań wydawcy doskonałego była Arista Records, w której niestrudzenie i skutecznie walczyła o uwagę publiczności. Współpracowała z wielkimi, znakomitymi i młodymi producentami, którzy potrafili dać jej blask i modny szlif. By od nowa zachwycać kolejne pokolenia, nagrywała duety międzypokoleniowe – od Eltona Johna, przez Annie Lennox, Luthera Vandrossa, Roda Stewarta, George’a Michaela, po Whitney Houston (która była jej córką chrzestną).

Z biografii Ritza przebija nie tylko jej psychiczne skomplikowanie i dążność do maskowania rzeczy niewygodnych, lecz także niespożyta ambicja, żywiołowość oraz instynktowna świadomość, że liczy się tylko ten, kto jest na górze, że zawsze trzeba zwyciężać, żeby, jak to ujął Ray Charles, nie być „pieprzonym eksponatem z muzeum”. Sister Ree miała w sobie ten sam ogień i ambicję co Brother Ray – była niezależna, niespożyta, niezłomna: świadczy o tym nie tylko chłodna statystyka, ale także dynamika i ciężar gatunkowy jej kariery. Stoją za nią dziesiątki płyt, ponad setka piosenek umieszczonych na listach „Billboardu”, uznanie jej za najwybitniejszą wokalistkę wszech czasów przez magazyn „Rolling Stone”.

Franklin była pierwszą kobietą, która weszła do Rock and Roll Hall of Fame – wprowadzana przez Keitha Richardsa. Zdobyła 18 nagród Grammy, sprzedała ponad 75 milionów płyt, kolekcjonowała honorowe doktoraty prestiżowych uniwersytetów, uświetniała swoimi występami zaprzysiężenia prezydenckie. Jak na córkę C.L. przystało, ­sympatyzowała oczywiście z Demokratami.

Nic zatem nie zabrzmiało mniej zabawnie i gorzko niż masowe enuncjacje, jakoby wraz ze śmiercią Arethy Franklin soul umarł – jeśli ów soul potraktować jako całość muzyki wynikłej z gospel, bluesa i rhytm and bluesa, w świetle tego wszystkiego, co dała nam Franklin, chyba nigdy dominacja jej muzyki nie była tak powszechna, i nie mówię tylko o artystkach odwołujących się bezpośrednio do statusu diw (Whitney Houston, Céline Dion, Mariah Carey, Christina Aguilera, Adele czy Lady Gaga), lecz również o ludziach, którzy wyrośli na jej muzyce (Kanye West, Jay-Z i Beyoncé). Nie wspomnę już o nieprzebranej rzeszy producentów funku, soulu, popu, bluesa, hip-hopu, o tysiącach wokalistów uprawiających ten gatunek, a mających Franklin do zawdzięczenia więcej, niż podejrzewają. Bez jej głosu, jej piosenek, jej obecności świat muzyczny w dziesiątkach jego odcieni nie byłby taki sam. I jeśli to nie jest zwycięstwo zza grobu, to zaiste nie wiem, co nim jest.

W legendarnym „Blues Brothers” z 1980 r. zagrała rolę Mrs. Murphy, żony gitarzysty bluesowego, którego koledzy wyciągają na ostatnią trasę. Stała za kontuarem, przyjmując od Elwooda Bluesa zamówienie na cztery smażone kurczaki i grzanki z dżemem, odziana w czerwoną kamizelkę, łososiowy fartuszek upaprany niezidentyfikowanym tłuszczem oraz różowe laczki z takimiż farafuszkami. Nijak nie przypominała królowej, a już najmniej boską diwę czy inną Godivę. Także przyklepana, ruda fryzura, gestykulacja i genialne oddanie charakteru pyskatej żony, której mąż chce się zerwać z łańcucha, doskonale oddawały stereotyp banału, przyziemności i „babskiego” myślenia o konsekwencjach. Dopiero kiedy zaczęła śpiewać, zaczęły się czary, magia i fajerwerki.

Jak przecież wiemy z mitologii, bogowie i boginie często przechadzali się po świecie w przebraniu. ©

Czytaj także: Wilczyca prowadzi - Robert Kasprzycki po śmierci Kory

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018