Niekończąca się opowieść

Właśnie powinien dobiegać końca projekt umieszczenia biogramów PSB w internecie. Mało tego: ponad 25 tysięcy haseł opatrzonych dźwiękiem i grafiką powinno być tłumaczone na angielski. I co? I nic.

01.04.2008

Czyta się kilka minut

Jak tu wierzyć dziennikarzom? Przed trzema laty - także na łamach "TP" - szumnie zapowiadali wspólny projekt redakcji PSB i TVP. Redaktor naczelny Słownika prof. Andrzej Romanowski cieszył się, bo słownik w internecie oznaczał otwarcie się wydawnictwa na nowe czasy i nowe perspektywy rozwoju. Przedstawiciele TVP błyszczeli i mówili o "wspaniałym narzędziu edukacyjnym" i "ważnym kroku dla telewizji". Operacja, zakładająca także opłacenie praw autorskich do wszystkich biogramów, miała kosztować ok. 2 mln zł. Honorowy patronat nad projektem objął Lech Kaczyński. Na dobry początek umieszczono kilka biogramów, np. Józefa Piłsudskiego, razem z nagraniami jego głosu. Po trzech latach w sieci nie można znaleźć stron, które obsługiwać miała TVP, lub są one nieczynne z "przyczyn technicznych".

Pytany o fiasko przedsięwzięcia Andrzej Romanowski rozkłada ręce. Wie, że wydawany tylko w obecnej formie Słownik traci rację bytu: - Skoro ludzkość wymyśliła internet, musimy go użyć.

Na głowie ma nie tylko porażkę digitalizacji słownika, ale i problemy finansowe - w 2007 r. Fundacja Na Rzecz Nauki Polskiej obcięła mu dotacje o dwie trzecie.

Prof. Henryk Markiewicz, związany z PSB od 50 lat i jego redaktor naczelny w latach 1989-2003, pytany o słowa otuchy dla pracowników Słownika tylko wzdycha.

- Szczęśliwie słownik jeszcze wychodzi regularnie - mówi. - Ale z niepokojem obserwuję zjawisko zamierania wielkich inicjatyw polskiej humanistyki po 1989 r.

Nie wysławia ani zniesławia

Słownik wymyślił w latach 20. XX w.­ prof. Władysław Konopczyński. Długo trwały dyskusje, zanim redakcję udało się ulokować pod Wawelem. Pierwszy zeszyt ukazał się w 1935 r. Całość miała się zamknąć w 1955 r. w 20 tomach (jeden tom to cztery wydawane rocznie zeszyty). Pierwsze numery wychodziły planowo.

Ale wybuchła wojna i przerwała wydawanie Słownika. Potem przyszła komuna i kolejna przerwa - w czasach stalinowskich. Słownik wznowiono w 1958 r. I choć cenzorzy spoglądali na niego mniej rygorystycznie niż na inne wydawnictwa, to i tak wiele biogramów nie mogło się ukazać. Legendarne stały się opowieści, jak próbowano obejść zakaz wspominania zbrodni katyńskiej - a przecież polscy oficerowie zasługiwali na miejsce w Słowniku.

- Była alternatywa: albo piszemy Katyń z datą śmierci 1941 r., albo dobrą datę, ale bez wzmianki o miejscu - opowiada Markiewicz. W końcu wymyślono sformułowanie "zmarł po 1939 r.", a w bibliografii podawano adres londyńskich wydawnictw drukujących listy katyńskie. Kto miał wiedzieć, ten wiedział. W PSB brakło wówczas miejsca dla takich postaci jak Józef Kuraś "Ogień" czy Kazimierz Moczarski.

Jednak mimo ustępstw i kompromisów, ludzie związani ze Słownikiem są pewni - żaden z zeszytów wydanych w PRL wstydu nie przynosi. Przez lata redakcja starała się być wierna słowom z przedmowy I tomu, że Słownik "ma na celu wyłącznie informację, a nie szerzenie jakichkolwiek zasad czy programów. Nie wysławia ani zniesławia, nie jest »Plutarchem« polskim, nie ubiega się za rewelacją".

Tak zostało do dziś.

- Dlatego piszemy "targowiczanin", a nie "zdrajca" - mówi Patrycja Gąsiorowska, przedstawicielka kolejnego już pokolenia redaktorów PSB.

Szaraczkowie zaludniają dzieje

Historia XX w. obrodziła w bohaterów zasługujących na miejsce w Słowniku, a coraz bardziej skrupulatne podejście redakcji sprawiło, że obok królów pojawia się w nim coraz więcej szaraczków - są rzeźnicy, a nawet cyrkowcy. Efekt? W 2008 r. redakcja wciąż próbuje ukończyć literę "S" - a zakończenie serii planuje się na rok 2030 r.

Prof. Markiewicz już przed ponad 40 laty świadomy niekontrolowanego rozrostu słownika proponował ograniczyć go do osób zmarłych przed 1966 - by powstał słownik tysiąclecia. Pomysł odrzucono. Po trzydziestu latach zdecydował się wprowadzić cezurę roku 2000. Tym samym w PSB nie przeczytamy noty o Karolu Wojtyle.

- Niedawno redagowaliśmy zeszyt z nazwiskiem Stomma. I z bólem zdecydowałem, że zmarły w 2005 r. Stanisław Stomma nie będzie miał biogramu - mówi Romanowski, dla którego autor "Trudnych lekcji historii" był intelektualnym mistrzem.

Henryk Markiewicz: - Samokrytycznie powiem, że tak podnieśliśmy poziom, iż lepsze stało się wrogiem dobrego. Redakcja stawia autorom takie wymogi, że jeśli nie ma gotowej biografii o danej postaci, to zebranie materiałów wymaga tyle czasu, ile potrzeba na książkę.

Z tym problemem borykają się już młodsi redaktorzy.

- Biogram to nieraz 2-3 miesiące pracy. Nie płacimy delegacji, a chcielibyśmy, by autor wybrał się do Warszawy, Lwowa i Petersburga - mówi Agnieszka Biedrzycka zajmująca się XVI i XVII w., która boryka się z problemem braku chętnych do pisania o innowiercach z epoki.

- Jeśli mamy wątpliwości, czy dana postać jest dość wybitna, sprawdzamy, czy nie ma gdzieś notki. Bo jeśli nie u nas, to ona się nigdzie nie ukaże - tłumaczy metodę Mariusz Ryńca, specjalizujący się w XX w. PSB to zatem słownik pamięci narodowej.

Błędni rycerze Historii

Przed 1989 r., gdy pieniądze niewiele znaczyły, a możliwości publikacji były małe, autorów nie trzeba było namawiać. Poza wszystkim - być autorem PSB to był prestiż.

- A teraz wprost spotykam się z odmową: za mało płacicie - mówi rozgoryczony Ryńca.

Brak pieniędzy na honoraria to główny problem Słownika. Za nim idą następne - jeśli nie uda się znaleźć autora, biogramem musi zająć się redaktor. Czasem zostaje dramatycznie mało czasu.

- Jako historyk nie zawsze jestem w stanie napisać o wybitnym fizyku - tłumaczy Tomasz Latos (XIX-XX w.) - Nie możemy jeździć do archiwów, bo wykonujemy pracę redaktorską.

Zdarza się, że autorzy przysyłają teksty odbiegające od przyzwoitości - wtedy redaktor pisze biogram niemal od nowa, sprawdza każde zdanie, pielgrzymuje do bibliotek.

Płace PSB są niższe niż na uniwersytetach. Obciążenie tak wielkie, że możliwości dorabiania ograniczone. Bo gromadzi się też materiały o postaciach, które "nie załapały się" - zmarły przed 2000 r., ale już po opublikowaniu tomu na daną literę, jak Anders i Beck.

Podobno humaniści nie mają głowy do pieniędzy, ale sytuacja PSB sprawia, że na tym kończy się każdy wątek rozmowy z jego pracownikami. Boli ich, że duże europejskie państwo nie potrafi zapewnić godnej egzystencji dziełu, które co najmniej dorównuje podobnym wydawnictwom w Niemczech czy Anglii. Co ich więc trzyma w redakcji?

Tomasz Latos: - To wielka szkoła sztuki redaktorskiej. Po drugie, jak coś wychodzi od 1935 r., to nie można tego tak sobie porzucić.

Patrycja Gąsiorowska: - To też przygoda. Niekończąca się opowieść o historii Polski.

Choć więc frustrują ich zarobki, rozklekotane komputery i świadomość, że o istnieniu Słownika nie zawsze wiedzą nawet studenci nauk humanistycznych - to na każdy kolejny zeszyt wychodzący z ich rąk patrzą z dumą. I z ulgą, że znów się udało. Razem tworzą grupę przyjaciół. Może to za sprawą atmosfery gmachu przy Sławkowskiej 17, gdzie pracuje się pod okiem uwiecznionych na ścianach ojców Słownika i w rytm przejeżdżających za oknem dorożek, ale przyznajmy: w Polsce młodych ludzi tak myślących o dziedzictwie narodowym, nie jest dużo.

Oczywista oczywistość

W piątek odbędzie się Rada Naukowa PSB, na której prof. Romanowski zaapeluje o pomoc dla Słownika. Polska Akademia Nauk i Polska Akademia Umiejętności nie mają wystarczających funduszy.

Kto zna publicystyczny temperament Romanowskiego, może spytać, czy jego krytyka IPN, lustracji i idei IV RP choćby pośrednio nie zamknęła przed nim wielu drzwi.

- Historycy IPN są naszymi autorami i współpraca między dwiema instytucjami układa się znakomicie - uprzedza pytania Romanowski. Opowiada też, jak sam wymusił na autorze jednego z biogramów informację, że jego bohater był TW.

- Prawda dziejowa jest jedna i nie będziemy jej cenzurować - mówi szef PSB. - Choć w szczegóły - tak w przypadku współpracy z Ochraną, jak i SB - się nie wdajemy.

Romanowski, próbując organizować pomoc dla PSB, spotkał się jednak kiedyś z pretensją, że Słownik upamiętnia komunistów. Prof. Markiewicz nie wierzy w taki zarzut: - Nawet komuniści pozwalali drukować biogramy endeków. Słowniki biograficzne całego świata umieszczają i bohaterów, i szubrawców. To encyklopedie radzieckie stosowały sito.

Wybitny literaturoznawca nie rozumie, czemu w dobie polityki historycznej i podkreślania wagi dziedzictwa narodowego państwowe instytucje nie ruszają na ratunek Słownikowi.

- Przecież jego znaczenie dla polskiej kultury nie wymaga tłumaczeń. To oczywista oczywistość - uśmiecha się gorzko w fotelu swojej przepastnej biblioteki prof. Henryk Markiewicz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2008