Niedosyt na granicy światów

Rusałka" Antoniego Dworzaka to wyzwanie. Nie tyle nawet muzyczne, bo dzieło broni się doskonale, co inscenizacyjne. Bo jak przekonująco pokazać na scenie baśń o nieszczęśliwie zakochanej nimfie, nie narażając się na śmieszność dosłowności lub niekonsekwencję metaforycznego przekazu? Niestety, w Łodzi się nie udało.

08.03.2010

Czyta się kilka minut

Trzy nimfy - Patrycja Krzeszowska, Sylwia Połońska, Małgorzata Kustosik. / fot. Chwalisław Zieliński/Teatr Wielki w Łodzi /
Trzy nimfy - Patrycja Krzeszowska, Sylwia Połońska, Małgorzata Kustosik. / fot. Chwalisław Zieliński/Teatr Wielki w Łodzi /

Choć trudno w to uwierzyć, ostatni raz w Polsce dźwięki “Rusałki" zabrzmiały ponad pół wieku temu. To o tyle niezrozumiałe, że od lat, obok arcydzieł Janaczka, jest to najchętniej wystawiana czeska opera na świecie. Tym razem zaległości postanowił odrobić Teatr Wielki w Łodzi i do realizacji marcowej premiery zaprosił Łukasza Borowicza, dyrygenta z entuzjazmem podejmującego się przygotowywania rzadko grywanych partytur, oraz Tomasza Cyza, debiutującego na wielkiej scenie operowej w roli reżysera. Jesienią wprawdzie stojący do tej pory po drugiej stronie rampy krytyk muzyczny przygotował w Poznaniu półkoncertowe wykonanie kameralnej opery "Luci mie traditrici" Salvatore Sciarrina, lecz była to ledwie reżyserska etiuda, ćwiczebna próba zmierzenia się z trudną teatralno-muzyczną materią.

I trzeba od razu powiedzieć, że pod względem muzycznym powrót "Rusałki" na polską scenę był triumfalny. Po intonacyjnym wahaniu się orkiestry w uwerturze, szukaniu wspólnego pulsu dźwiękowej narracji, odnajdywania brzmieniowej spójności, w początkowych taktach pierwszego aktu zespół już porozumiał się z dyrygentem, wszedł w odpowiednie interpretacyjne tory i stopniowo nabierał muzycznej szlachetności. Muzycy nie popadali więc zbyt często w ryzykowny patos neoromantycznego wyrazu, oddając jednocześnie bogatą paletę emocjonalnych stanów; odpowiednio cieniowali na szerokiej skali rozpisaną dynamikę, bawili się kolorystycznymi smaczkami impresjonistycznej już prawie harmonii, pod ręką Borowicza sprawnie uwypuklali motywy istotne, ciekawie barwiąc je gęstym fakturalnym tłem.

Nic zatem dziwnego, że głosy protagonistów, wplecione w misternie przez młodego kapelmistrza utkaną dźwiękową strukturę, zabrzmiały tak pięknie. Szczególnie wrażenie wywarła Wioletta Chodowicz w tytułowej partii. Jej aksamitny sopran, ciepły, a zarazem tak ekspresyjnie wyrazisty, niósł doskonale ogrom tragedii nieszczęśliwej wodnicy. Popisowe arie Rusałki - "Měsičku na nebi hlubokém" i "Necitelná vodní mocí" - śpiewaczka wykonała wyjątkowo wzruszająco, wydobywając z fraz czeskiego mistrza głębokie pokłady lirycznego smutku. Godnym partnerem Chodowicz był w roli Księcia słowacki tenor Peter Berger. Głosem delikatnym, barwą łagodną, bez cienia agresji i z dużą swobodą realizował partię niewiernego kochanka przekonująco. Równie dobrze jako Obca Księżna wypadła coraz jaśniej na polskich scenach świecąca Katarzyna Hołysz - sopranistka o mocnym tembrze głosu, potrafiąca jednak i w momentach kantylenowych oczarować subtelną barwą.

Gorzej natomiast w premierowym przedstawieniu zaśpiewał Grzegorz Szostak. Jego Wodnik wprawdzie miał kilka ciekawych muzycznie fragmentów, ale łódzki bas często brzmiał ciężko, a w wysokim rejestrze chropowato. Niezadowolenie mogła również wywołać Jolanta Bibel jako Ježibaba - zbyt niestabilna wokalnie z jednej strony, nieprzyzwoicie chwilami rozwibrowana, z drugiej emocjonalnie jednowymiarowa.

Słabe punkty muzycznej interpretacji nie wzbudziły wszelako tylu wątpliwości co inscenizacja. Bo właśnie wizualna strona przedstawienia pozostawiła największy niedosyt, wywołała percepcyjną bezradność pomieszaną ze smutkiem i złością, słowem: okazała się najsłabszym ogniwem premiery. I choć ogólny zamysł reżysera broni się skutecznie, realizacja koncepcji w szczegółach była chybiona.

Trudno bowiem nie uznać pomysłu przeniesienia akcji opery z wodnej aury do psychiatrycznego szpitala, przestrzeni surowej, odpychającej, zamkniętej dla większości, przez to nawet tajemniczej, za rozwiązanie interesujące. Fakt, zabieg to w operze dziś nienowy, ale odwołanie się do miejsca, w którym normą jest balansowanie na granicy świata realnego i urojonego, jawy i snu, uciekanie w sferę marzeń i majaków, obcowanie z chorymi wykwitami wyobraźni, ale przecież także dojmująca samotność pacjentów, poddawanie się zakładowym rytuałom i niemożność wyrwania się z zaklętego kręgu, może być trafioną transpozycją tej akurat baśniowej metafory. Tyle tylko, że potrzeba tu żelaznej konsekwencji, wyrazistego interpretacyjnego klucza, jasnego komunikatu, gdzie cudzysłów został otwarty, a gdzie zamknięty.

Tomasz Cyz jest operowym koneserem. Historię scenicznych arcydzieł zna dobrze, przewertował tysiące stron fachowej literatury, obejrzał wiele inscenizacji. Napisał dwa zbiory szkiców o operze. I być może dlatego potknął się przy przekraczaniu progu między obiema stronami teatralnego świata. Chciał udowodnić własną erudycję, zaproponować widzowi intelektualną zabawę w identyfikowanie filmowych i teatralnych cytatów, odczytywanie kulturowych symboli. Nie udało się. Powstał spektakl eklektyczny, z wielką ilością zainicjowanych i porzuconych wątków, narracją, w której zbyt wiele elementów na drugim planie przykryło nieznośnie miejscami statyczny plan pierwszy. I co smutniejsze - wydaje się, że konstruując opowieść, reżyser nie tylko nie potrafił odsiać z wyobraźni tego, co mało ważne, czyli popełnił grzech debiutanta, ale również zatracił zdolność rozróżnienia, co jest jego autorskim pomysłem, a co zapożyczeniem.

Dlatego tak łatwo zarzucić łódzkiej “Rusałce" mało finezyjne kopiowanie języka teatralnego Krzysztofa Warlikowskiego. Już sama przestrzeń (scenografię przygotował Boris Kudlička), obskurna, z metalowymi atrybutami i brudnymi kaflami, nasuwa skojarzenia z jego paryskimi realizacjami. Dom dla psychicznie chorych pojawił się w "Ifigenii na Taurydzie", tam też, ale również w "Królu Rogerze", odnajdziemy już to tańczące, już to powłóczące nogami postaci starych kobiet. Ze "Sprawy Makropulos" wyjęto Marylin Monroe, w którą Rusałka zamieniła się pod wpływem eliksiru Ježibaby. Hotelowy apartament przywodzi na myśl "Orfeusza i Eurydykę" Trelińskiego, a metalowe łóżko w centrum (kolejny fetysz operowych reżyserów?) to z kolei atrybut pożyczony z wrocławskiego "Króla Rogera" tegoż, ale i londyńskiej inscenizacji "Rusałki" Davida Pountneya. W brytyjskiej realizacji odnajdziemy ponadto inwalidzki wózek, choć tu chyba bliżej Cyzowi do filmu "Motyl i Skafander".

Ciekawa więc koncepcja została pogrzebana pod stertą ogranych pomysłów, a reżyser zatrzymał się w pół drogi, nie łącząc kolejnych elementów w całość. To musiało wywołać estetyczny dysonans. I choć kilka rozwiązań było naprawdę atrakcyjnych i wizualnie pięknych, nie miały czasu w tym dość chaotycznym strumieniu dramaturgicznym należycie wybrzmieć. Co więcej, najpewniej umknęły nawet uważnemu odbiorcy.

Przykładem powiązanie świetlnych motywów ze światem konkretnych postaci i ich emocjami, użyte w obu częściach niemal repryzowo. Mogły wzruszyć usilne starania Rusałki, by pokonać cielesną słabość, beznadziejne wstawanie z inwalidzkiego wózka, ów niezaspokojony apetyt na chodzenie. Ciekawie reżyser skonstruował postać Obcej Księżnej, seksownej dominy z pejczem w ręku. Symboliczne okazało się powtórzenie ruchu i gestów Księcia, który przy pierwszym spotkaniu z Rusałką zrazu pojawia się z kwiatami, siatką mandarynek i słoikiem kompotu, a w finale, tęskniąc za ukochaną, z pustką w dłoniach i sercu. Dobrze też wypadła scena z "wołającą" o miłość w języku migowym Rusałką, której Książę nie zauważa, bo kocha się z Księżną. Zabawny był wątek z trzema nimfami-pielęgniarkami, których czas między zawodowymi czynnościami upływa na oglądaniu seriali, strojeniu się i kokietowaniu sanitariuszy.

Ale obok udanych obrazów pojawiło się sporo scen i elementów niezrozumiałych. Jak chociażby słynny polonez, w którym mim uprawiał zbiorową arteterapię. Kim był Wodnik? Sanitariuszem? Kochankiem? Bo ojcem, jak stoi w libretcie, na pewno nie. Nieczytelnie została także naszkicowana Ježibaba - ni to szpitalna sprzątaczka, ni to znachorka alkoholiczka, uprawiająca nocami w gabinecie kosmetycznym szarlatanerię. A skądinąd efektowny, lecz nic niewyjaśniający finał? Do kogo śpiewała ostatnią arię Rusałka? Do umarłego Księcia czy Wodnika? Albo co miało oznaczać oddalenie się Rusałki i Księcia starą tatrą w strugach deszczu? Koniec baśni? Powrót do rzeczywistości i szczęśliwe zakończenie?

***

W recenzji z niedawnej praskiej inscenizacji “Rusałki" Tomasz Cyz na łamach “Dwutygodnika" pisał: "Niełatwo opowiadać dziś piękną baśń o miłości, nie popadając w banał. Coś o tym wiem".

My też, Tomku. My też...

Antoni Dworzak Rusałka, dyr. Łukasz Borowicz, reż. Tomasz Cyz, Teatr Wielki w Łodzi, premiera: 6 marca 2010.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Muzykolog, publicysta muzyczny, wykładowca akademicki. Od 2013 roku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, w 2017 roku objął stanowisko dyrektora - redaktora naczelnego tej oficyny. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.