Niedopałki w uszach

Autor symfonii gitarowej i ojciec chrzestny nowojorskiej alternatywy. To tylko niektóre oblicza Glenna Branki, który 17 maja wystąpi na lubelskim festiwalu Kody.

13.05.2013

Czyta się kilka minut

Glenn Branca / Fot. Mat. prasowe Festiwalu KODY
Glenn Branca / Fot. Mat. prasowe Festiwalu KODY

Glenn Branca jest odważnym facetem. Do historii przeszedł już jego występ na festiwalu zorganizowanym z okazji 70. urodzin Johna Cage’a. Podczas gdy kolejni twórcy oddawali hołd słynnemu jubilatowi, młody kompozytor zaprezentował swój nowy utwór skomponowany na jedenastoosobowy ansambl. Być może nie byłoby w tym nic szokującego, gdyby nie skład owego zespołu: perkusista i dziesięciu gitarzystów. Dowodzeni przez Brankę muzycy rozpoczęli od zakorzenionego w gamelanie minimalizmu, by na koniec zmiażdżyć nobliwe audytorium atakiem wściekłej kakofonii. Obecny na sali Cage był tak zaskoczony, że nie wiedział, czy stać, siedzieć, czy opuścić pomieszczenie. Następnego dnia, podsumowując festiwal, nie zostawił na Brance suchej nitki. – Dziennikarze złapali go, kiedy on się jeszcze trząsł i był nieźle wkurzony – tłumaczy „Tygodnikowi” autor wspomnianego „Indeterminate Activity of Resultant Masses”. – Nie spodobało mu się, że na scenie pojawił się młody artysta, który zdecydował się zrobić coś zupełnie innego. Wydaje mi się, że gdyby miał trochę więcej czasu, dostrzegłby w tym ciekawy koncept.

Niestety, Cage nie zamierzał prostować swych słów, a etatowemu outsiderowi z Pensylwanii padła pod nogi kolejna kłoda. Branca jednak konsekwentnie robił swoje. Gdy po latach udało mu się wreszcie wydać album zawierający półgodzinną kompozycję, obok niej znalazł się ów felerny wywiad. Niezależnie od tego, czy powinniśmy potraktować taki zabieg w kategoriach błyskotliwej autoironii, czy skrajnego zuchwalstwa, awangardowy muzyk tę partię wygrał.


EKSTREMIŚCI Z LOFTU


Nigdy nie myślał o karierze kompozytora. W dzieciństwie jego największą pasją był teatr. Jeśli młody Branca słuchał muzyki, to tej towarzyszącej broadway’owskim produkcjom. Nic więc dziwnego, że artystycznie ukierunkowany młodzieniec trafił na Emerson College w Bostonie, gdzie rozwijał swoje zainteresowania w eksperymentalnym Bastard Theatre. Początkowo Amerykanin próbował sił jako aktor, ale bardzo szybko porzucił występowanie na scenie dla pisania i reżyserowania sztuk. Wówczas żywo zainteresował się muzyką, a swoje spektakle zaczął ubogacać autorskimi ścieżkami dźwiękowymi.

Nie mogąc pochwalić się dyplomem akademii, Branca swoją edukację opierał na konsekwentnie uzupełnianej kolekcji płyt. Słuchał awangardowej rockowej sceny Canterbury, minimalistów, przebojów The Kinks i symfonii Pendereckiego. Słuchał ich bardzo głośno. Choć w pomalowanym na czarno lofcie wciąż przygotowywał sztuki w stylu Richarda Foremana, coraz częściej marzył o założeniu zespołu. Tym bardziej że Nowym Jorkiem zawładnął już punk-rock, który nie tylko sankcjonował dźwiękowy ekstremizm, lecz również dodawał otuchy muzycznym samoukom. Jeśli na basie mógł grać Sid Vicious, to mógł grać każdy. Nawet klasycznie kształcony kompozytor, z którym Branca dzielił wspomniany loft w dzielnicy SoHo.

– Jeff Lohn był akademikiem: kompozytorem oraz świetnym pianistą, a ja nie miałem żadnego merytorycznego przygotowania – wspomina artysta. – Z drugiej strony ja wiedziałem wszystko o muzyce rockowej i eksperymentalnej, natomiast on nie miał o tym zielonego pojęcia. Chociaż długo szukałem instrumentalistów, nic mu nie powiedziałem, bo nie sądziłem, że go to zainteresuje. Gdy się dowiedział, zrobił mi straszną awanturę. Poszedł do domu i w ciągu jednej nocy napisał trzy utwory.

Powstały w takich okolicznościach zespół Theoretical Girls to jeden z tych tworów, które z dala od szerokiej publiczności i masowych mediów zmieniały bieg historii. Choć grupa istniała zaledwie cztery lata, nie wydając w tym czasie żadnego albumu, jej agresywna, oparta na repetycji i dysonansach muzyka otworzyła nowy rozdział w dziejach rocka. Przekładając na dźwięki fascynacje ze świata teatru i sztuk wizualnych (m.in. Richard Foreman, Martin Kippenberger), artyści z SoHo prędko stali się kuszącą alternatywą dla przebrzmiewających już haseł punkowego zrywu. Wystarczyło ich tylko określić i sprzedać. Aby oswoić wyrosłą pod koniec lat 70. scenę, dziennikarze określili ją mianem „no wave” i... polegli, bo to nie było takie proste.


AFERA SKŁADANKOWA


Oprócz trudno uchwytnych cech formalnych (atonalność, przedkładanie brzmienia nad melodię, repetycja), artystów reprezentujących „no wave” łączyły konkretne miejsca i proweniencja. W przeciwieństwie do zespołów punk-rockowych nie występowali oni w ciasnych klubach, tylko w galeriach. – Zdobyliśmy rozgłos, bo wywodziliśmy się ze świata sztuk wizualnych – przyznaje Branca. – Ściągaliśmy tłumy, grając w takich przestrzeniach jak The Kitchen czy Artists Space. Ludzi intrygowało, co artyści o naszym rodowodzie mogą zrobić z muzyką rockową. Tym bardziej że ich ciekawość została rozbudzona przez głośne nagrania Laurie Anderson.

Wśród najzagorzalszych fanów rodzącego się ruchu był Brian Eno – słynny brytyjski producent, instrumentalista, członek Roxy Music, dobry duch Talking Heads i współtwórca berlińskiej trylogii Davida Bowiego. To właśnie on miał rozsławić nową, bezkompromisową twarz nowojorskiego rocka, wydając kultową składankę „No New York”. Udało się połowicznie. – Problem w tym, że nasza scena była wyraźnie podzielona – tłumaczy Branca. – Po pierwsze były zespoły z East Village, w których muzyce dało się wychwycić ducha The Velvet Underground. No i było SoHo, czyli my. Oni nas nie znosili, bo uważali, że jesteśmy artystowscy. Oni ćpali, chlali i ubierali się jak Sex Pistols, a my byliśmy tymi pretensjonalnymi chłopaczkami po dobrych uczelniach. Gówno prawda! Byliśmy równie nawaleni, naćpani i napaleni jak oni!

Choć od tamtych wydarzeń minęło trzy i pół dekady, kompozytorowi trudno ukryć rozgoryczenie. Eno nigdy nie wytłumaczył im, dlaczego zmienił koncepcję, lecz artyści z SoHo i tak wiedzą swoje. Jak zwykle w takich wypadkach górę miały wziąć względy prywatne, a nie artystyczne. Mówiąc dokładniej, zabieganie o takowe względy. Według gitarzysty Theoretical Girls, Lydia Lunch – nieformalna przywódczyni frakcji z East Village – owinęła sobie Brytyjczyka wokół palca i namówiła go do znaczącego okrojenia oryginalnej koncepcji. Stronniczość to nie jedyny zarzut, który można postawić tej kompilacji. Branca twierdzi, że „No New York” daje fałszywy obraz sceny, gdyż ujednolica brzmienie prezentowanych zespołów. Eno wiedział jednak, co robi. Tylko uwypuklając wspólne elementy, mógł skutecznie wypromować teorię o nowym, muzycznym fenomenie. Fakt, że James Chance brzmiał jak rozhisteryzowany James Brown, a Mars byli rasową post--punkową kapelą, nie ułatwiał sprawy. Różnorodność sprzedaje się słabo.


SYMFONIA NA DRUTACH


Niewykluczone jednak, że brytyjski producent wyświadczył Brance przysługę. Zniechęcony zamieszaniem wokół „No New York” i coraz gorzej dogadujący się z Jeffem Lohnem muzyk opuścił Theoretical Girls, porzucając przy tym całkowicie ideę rockowego zespołu. Odtąd zamierzał pracować na własną rękę i na własne nazwisko. – Miałem mnóstwo pomysłów i wiedziałem, że wielu z nich nie uda mi się zrealizować w tradycyjnym zespole – tłumaczy. – Weźmy takie „Instrumental for Six Guitars” – nie moglibyśmy tego zagrać, bo nie posiadaliśmy tylu instrumentów. Chciałem robić to, na co mam ochotę, a to nie jest marzenie, które można zrealizować w zespole.

Zanim zdążył się zorientować, siedział zamknięty w swoim mieszkaniu z gitarą i papierem nutowym, a dziennikarze zaczęli się do niego zwracać per „kompozytorze”. Nie oznacza to bynajmniej, że muzyk porzucił swój radykalny język – wręcz przeciwnie. Wyzwalając się z okowów pracy grupowej, awangardzista wreszcie uzyskał wyśnioną niezależność, która objawiała się m.in. alternatywnym strojeniem instrumentów. W poszukiwaniu nowych brzmień „I Symfonię” oparto na dźwięku gitar, których struny podmieniono na druty z siatki ogrodzeniowej.

Do realizacji swoich planów Branca zapraszał młodych, niepokornych rockmanów. Za ich pośrednictwem odcisnął przemożny wpływ na amerykańską alternatywę następnych dekad. Pod jego okiem pierwsze kroki stawiali muzycy Sonic Youth, Swans i Helmet. Ci pierwsi nie tylko poznali się dzięki próbom u awangardowego guru, lecz także wydali u niego swój pierwszy album. – Wiedziałem już, że sam nie będę grał takiej muzyki – tłumaczy Branca. – Żegnałem się z rockiem i występami na scenie przed dużą publicznością. Wydając Sonic Youth, mogłem sprawić, że brzmienie, które tak bardzo mnie pociągało, będzie wciąż obecne.

Instalując na scenie genialnych spadkobierców i nagrywając „The Ascension” – prawdziwy hołd dla gitarowego przesteru, rockman zszedł ze sceny, by zapukać do wrót akademii.


OUTSIDER U BRAM


Już jako młody kolekcjoner Branca zbierał nie tylko nagrania swoich rówieśników, lecz także kolejne wykonania symfonii Mahlera czy Messiäna. Uwielbiał ich siłę, która wyzwalała się podczas odtwarzania tych kompozycji maksymalnie głośno, na granicy bólu. Wówczas miał wrażenie, że genialny Austriak chce zdmuchnąć mu głowę. Stąd każda obecność w filharmonii kończyła się dla Branki zawodem – było cicho, spokojnie i z dystansem. Brakowało tego świętego hałasu, który dla Amerykanina stał się nadrzędnym środkiem wyrazu. – Lubię grać bardzo głośno – przyznaje Branca. – Wydaje mi się, że większość z nas tak ma. Problem w tym, że zaczęły pojawiać się regulacje ograniczające ilość decybeli. Kiedyś, gdy szedłem na koncert, musiałem wkładać niedopałki do uszu. Ludzie mówią, że moja muzyka jest głośna. Być może, ale nie chodzi o poziom dźwięku, tylko o jego esencję, która wyzwala się dopiero w określonych warunkach.

Z taką filozofią autor gitarowych symfonii próbował dobić się do filharmonicznego repertuaru. Artystę, który dał się poznać jako twórca gęstych, powtarzających się, dysonansowych struktur, pochłonęła nagle złożoność, jaką dawało pisanie na orkiestrę. Branca jak dziecko w sklepie ze słodyczami zachwycał się kolejnymi wyzwaniami, które oferowało takie bogactwo środków wyrazu. Chciał zestawiać ze sobą brzmienia kolejnych instrumentów, ścierać ze sobą całe sekcje, odkrywając przy tym nieznane dotąd krainy. Z zapałem kołatał więc do bram tego świata. – Tak naprawdę to przez 20 lat biłem głową w mur – przyznaje. – Nie jestem klasycznie wykształcony, nie wyrosłem w tym środowisku, więc nie miałem do niego wstępu. To zamknięty świat. Świat nauczycieli i ich uczniów, mentorów i protegowanych. Nie ma innej drogi. A ja zawsze byłem outsiderem.

Po długich latach rozczarowań gitarzysta dał sobie spokój. Nie stara się już o zamówienia na utwory orkiestralne, rzadko składa też własne zespoły, za pomocą których realizował dotychczas ambitne pomysły. Oddał inicjatywę w ręce kuratorów, którym do podjęcia współpracy wystarczy jego muzyczny dorobek. W przeciwieństwie do wielu innych przybyszów ze świata muzyki rockowej Branca nie mógł nawet zagwarantować publiczności. Frank Zappa nagrywał utwory na orkiestrę, ale w zamian dawał nazwisko, sprzedawał bilety. Outsiderzy nie mają takiego przywileju.


SIŁA STU GITAR


Jako zdeklarowany awangardzista Branca musiał się liczyć z niecodziennymi propozycjami. Najdziwniejsza przyszła z Paryża. W 2000 r. jego agentka podjęła rozmowy z francuskim rządem o skomponowaniu utworu na 2 tysiące gitar. – Od razu powiedziałem jej, że to jakaś bzdura, której przygotowanie kosztowałoby fortunę – mówi kompozytor. – Tyle, że ona już mnie nie słuchała. No i była sprytna. Niedługo później dostałem pieniądze na napisanie takiej kompozycji. Niestety cała sprawa weszła też w biurokratyczny wir. Pojawili się pośrednicy, konsultanci i inni ludzie niewiadomego pochodzenia, a budżet przekroczył milion dolarów. Oczywiście sprawa upadła, ale ja miałem już pieniądze i zacząłem pisać.

Ostatecznie utwór został skomponowany z myślą o setce gitar i został wykonany w Nowym Jorku. Branca wspomina, że śmiertelnie bał się dźwiękowego bałaganu. Obawiał się, że nawet mozolne upraszczanie kolejnych partii nie uratuje go przed soniczną magmą. Ku jego zdumieniu okazało się, że utwór na stuosobowy zespół był bardziej transparentny niż jego dotychczasowe kompozycje. Po premierze, która odbyła się w 2001 r. w budynku World Trade Center, Branca wyrzucił partytury do kosza i zaczął pisać kolejny utwór na sto gitar. Tym razem jednak od początku pracował nad nim tak, jakby tworzył na orkiestrę symfoniczną. W ten sposób powstało „Hallucination City”, znane także jako „13 Symfonia”. – Każde wykonanie tej kompozycji wiąże się z miesiącami przygotowań – mówi artysta. – Głównie dlatego, że zawsze pracujemy nad nim z lokalnymi muzykami. To ciężka praca, jednak, kiedy ktoś oferuje pieniądze i dość czasu, aby to zorganizować, nie odmawiam. Z czegoś trzeba opłacić czynsz. Ten majowy zapłacimy z opóźnieniem, gdy już wrócimy z Polski.

Branca przyleci do naszego kraju nie po raz pierwszy. W połowie lat 90. wraz z Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia pracował nad swoją „9 Symfonią”. Przyznaje, że zadecydowały koszty. Kompozytor bardzo ciepło wspomina jednak tamten wyjazd. – To były te stare, dobre czasy, kiedy nienawiść do Ameryki nie była jeszcze w modzie. Wspomnienie Sowietów było na tyle świeże, że wszyscy bardzo przyjaźnie odnosili się do obcokrajowców z Zachodu. Jako Amerykanin mogłem wejść do robotniczego baru w Katowicach i zanim zdążyłem zamówić piwo, miałem tam już samych przyjaciół.

Podczas lubelskiego festiwalu Kody Glenn Branca zaprezentuje swoją nową kompozycję „Twisting in Space”. Wykona ją amerykański ansambl składający się z sześciu gitar i perkusji. Zapewne będzie głośno, więc lepiej nie wyrzucać niedopałków.  


Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej Kody odbywa się w Lublinie w dniach 10-18 maja. Więcej: www.kody-festiwal.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2013