Nie umiemy być realistami

Rzeczpospolita nie tylko nie jest mądrzejsza od sumy doświadczeń swoich obywateli, ale wręcz gubi coś, co oni mają.

07.05.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Nowoczesna Polska to oksymoron powiedział w jednym z wywiadów Socjolog Jan Sowa. To mocne stwierdzenie i idące (być może) za daleko. Jest jednak w naszej polskości element, w którym taka teza jest do utrzymania. Nie tyle nowoczesność jako taka, ale nowocześnie rozumiana Realpolitik jest w polskim wykonaniu oksymoronem. Mówiąc ściślej: polskie marzenia o skutecznej Realpolitik prowadzonej przez nasze państwo na arenie międzynarodowej s ą wewnętrznie sprzeczne. Ale dlaczego? I o co w ogóle chodzi?

Realpolitik to – wedle definicji – polityka uprawiana w sposób pragmatyczny, oparta na rzeczowej kalkulacji okoliczności, możliwości, trzeźwej ocenie sytuacji i grach interesów. Podstawową rolę grają w niej fakty, realia i siły, a nie wartości etyczne, ideały czy zobowiązania. Jest przeciwstawiana, oczywiście, polityce, którą się uprawia (albo przynajmniej o której się mówi) w sposób idealistyczny czy moralistyczny. Rozróżnienia są tu jasne: z punktu widzenia polityki „idealistycznej” Realpolitik to wyrachowanie, czy wręcz cynizm, a z punktu widzenia Realpolitik polityka „idealistyczna” będzie nieuchronnie oceniania jako naiwność.

Cynizm prywatny

Realpolitik nie jest i nigdy nie była mocną stroną państwa polskiego.

By się o tym przekonać, warto jednak zacząć „od dołu”. Jako żywo bowiem nie jest prawdą, że my, Polki i Polacy, jako społeczeństwo i ludzie po prostu, nie umiemy oceniać, działać i planować trzeźwo i realistycznie.

Przeciwnie, realizm graniczący z cynizmem, świadomość brutalności gry życiowej – wszystko to jest nam nader dobrze znane.

Widać to szczególnie na styku naszego życia prywatnego i państwa. Od przynajmniej ćwierci tysiąclecia żyjemy w realiach państwa, którego nie lubimy i któremu fundamentalnie nie ufamy (patrz choćby książka Adama Leszczyńskiego „No dno po prostu jest Polska”). Wykształciliśmy w sobie głęboki i organiczny odruch braku zaufania do jego instytucji. Nie ufamy państwu, nie wierzymy, że zrobi ono cokolwiek dobrze, nie wierzymy, że wywiąże się ze swoich obowiązków wobec nas, obywateli.

To jest stały i niezmienny punkt życia w Polsce, tak oczywisty, że aż niezauważalny. I dotyczy wszystkich stron sceny. Przecież nawet najbardziej prawdziwy i najbielszy Polak-nacjonalista nie idzie bynajmniej do urzędu z uśmiechem na twarzy i z wiarą, że go szybko obsłużą.

Jest jednak rzeczą charakterystyczną, że ten absolutnie trzeźwy realizm w ocenie możliwości państwa polskiego, realizm, który każdy uprawia na swój prywatny rachunek, nie przekłada się na „realpolityczność” zewnętrznych działań tegoż państwa. Coś tu się fundamentalnie gubi w tłumaczeniu. Jako społeczeństwo potrafimy być krystalicznie trzeźwi i praktyczni... ale państwo przez to społeczeństwo zbudowane ciągle działa nierealnie i niepraktycznie. Polska nie tylko nie umie być mądrzejsza od sumy doświadczeń swoich obywateli, ale wręcz gubi coś, co oni mają.

Łatwo jest więc podać negatywną, lekko złośliwą, ale niepokojąco trafną definicję: Realpolitik to rozumienie polityki, którego Rzeczpospolita Polska uprawiać nie umie. Narzekanie na deficyt trzeźwej kalkulacji w polskiej polityce, szczególnie zagranicznej, a jednocześnie na nadreprezentację w niej pierwiastka idealistycznego czy wręcz mesjańskiego nie jest niczym nowym. Narzekał na to Stefan Kisielewski w tekście napisanym na drugą rocznicę powstania warszawskiego, narzekamy na to i dziś.

Przechwycona narracja

To narzekanie jest kolejnym charakterystycznym punktem naszego stosunku do Realpolitik. My nie tylko nie umiemy jej prowadzić, ale wciąż za nią tęsknimy. To nie jest bynajmniej tak, że jesteśmy spójnymi, pełnymi wiary idealistami. Przeciwnie: chcielibyśmy, by nasze państwo umiało kalkulować trzeźwiej i działać bardziej pragmatycznie. Ciągle sobie to wyobrażamy. Tyle że ono ciągle nie umie.

Ta tęsknota jest szczególnie wyraźna na prawicy. Jeśli wczytamy się w to, co piszą np. Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Zychowicz, to – poza wszystkim innym – znajdziemy tam wielką, nieukojoną tęsknotę za „siłą” odmienianą przez wszystkie przypadki. Rozkoszują się wyrażeniami takimi jak „gracze polityki”, „koncert mocarstw”, z lubością powtarzają, że „Wielka Brytania nie ma przyjaciół, a tylko interesy”, i niezmiennie dopowiadają, że Polska powinna się prowadzić tak samo. Można wręcz odnieść wrażenie, że prawica w Polsce przeciwstawia się nie tyle wartościom lewicowym, ile wartościom w polityce w ogóle. Ważniejszy jest sen o Realpolitik, nagiej sile i iluzja polityki neutralnej, wyzbytej wartości.

Poniekąd właśnie w kategoriach tego marzenia da się zrozumieć całe to wielkie przechwycenie przez prawicę języka i pojęć bynajmniej nie przez prawicę stworzonych. To właśnie w imię Realpolitik jej autorzy przejmują takie pojęcia jak „narracja”. Dostrzegli, że jest ono skuteczne, że dobrze opisuje medialno-polityczne realia, a skoro tak, to warto po nie sięgnąć i użyć do swoich celów. Trzeba też w tym kontekście pomyśleć o skierowanych do zachodniego odbiorcy kampaniach takich jak #RespectUs, #GermanDeathCamps czy o coraz wyraźniejszych po prawej stronie internetu nawoływaniach, by dyskutować na Twitterze po angielsku i w ten sposób rozpowszechniać polski punkt widzenia. Przekonanie, zgoła niepragmatyczne, a charakterystyczne dla pewnych przynajmniej odmian konserwatyzmu, że „prawda sama się obroni”, zostaje tu porzucone właśnie w imię pragmatyki i obrony interesów.

Trudno jednak uciec od wrażenia, że to marzenie o Realpolitik jest zawsze resentymentalne – szczególnie gdy jest opowiadane przez prawicę. Polski konserwatysta, owszem, chce Realpolitik, ale bynajmniej nie dla niej samej. Chce jej przede wszystkim jako antidotum na nasz niepoprawny idealizm. I m.in. dlatego ta tęsknota staje się przesadzona, nienaturalna, niezdrowa.

Nieudolne kopiowanie

A żeby to pokazać bliżej, zejdźmy do przykładów. Zacznijmy od „Paktu Ribbentrop –Beck” Piotra Zychowicza. Autor snuje w tej książce wizję historii alternatywnej, w której Polska ramię w ramię z III Rzeszą bierze udział w ataku na ZSRR, ocala siebie samą przed apokalipsą, a Żydów przed Holokaustem, potem zaś w odpowiedniej chwili odwraca sojusze i kończy wojnę jako zwycięzca po stronie aliantów. Ten scenariusz jest jednak – poza wszystkim innym – nie tyle realnie możliwą trajektorią historyczno-polityczną, co dziką fantazją o tym, że dobrze by było, gdybyśmy w latach 30. i 40. XX w. umieli być tak diaboliczni i przebiegli jak Niemcy. Zychowicz opowiada coś, o czym mu się wydaje, że to już jest Realpolitik – i do tej wizji stara się wstecznie nagiąć historię. W tym marzeniu o realności abstrahuje jednak od realiów: marzy o innym scenariuszu II wojny, ale nie bierze pod uwagę, że nie było ku niemu politycznych możliwości. Pisze nie tyle scenariusz historii alternatywnej, co marzenie o tym, że Polacy byliby kimś innym, niż są.

Weźmy teraz wojnę już nie światową, ale tę niedawną, dyplomatyczną z Izraelem. Polska umyśliła sobie, że chciałaby zrealizować cel: „niech obcokrajowcy dobrze mówią o polskiej historii”. Postanowiono w tym celu wprowadzić prawo, które miało to wymusić. Co się stało później – wiadomo. Wizerunkowa katastrofa na wielu frontach, w tym szczególnie na tym jednym, na którym autorom ponoć zależało. O polskiej historii zaczęto mówić gorzej, popularność hasła „polskie obozy” poszybowała w górę, a krytyka spadła zewsząd.

Historia ustawy o IPN to niejako Polska w pigułce. Ujawnia się tu wiele naszych problemów, w tym mania naśladowania: polscy politycy skopiowali to, co im się wydaje, że robią ich zachodni koledzy, gdy uprawiają Realpolitik. Wyszło jak wyszło, bo zrobili to nie dość, że nie umiejętnie, to kopiując powierzchownie. Skopiowano to, co z zewnątrz wygląda na ­Realpolitik, abstrahując od tego, czy ta treść ma jakikolwiek sens. Po drugie: ustawa o IPN była polityką quasi-zagraniczną uprawianą na pożytek krajowy – demonstracją (wątpliwej) siły na scenie wewnętrznej. Po trzecie, była z definicji nieskuteczna. Zakładała przecież ściganie zdefiniowanych po polsku „wykroczeń” poza polską jurysdykcją. Ta jej nieskuteczność nie była zarazem przeszkodą dla jej autorów (proszę zwrócić uwagę, że to już antypody wszelkiej ­Realpolitik), bo dla wszystkich było jasne, że nie chodzi w niej o to, żeby naprawdę ścigać argentyńskich dziennikarzy, którzy napiszą coś złego o Polsce. To była typowo polska – to już punkt czwarty – wiara w magiczną moc słów. Ustawa o IPN to nie był akt prawodawstwa, ale raczej magii. Wyprodukujemy pewien dokument, prezydent go podpisze, a świat stanie się od razu bardziej przyjaznym miejscem. Niestety, Realpolitik tak nie działa.

Dialog to zdrada

Czy to wszystko znaczy, że nasze szanse na praktyczną, realną politykę są pogrzebane? Nie są! Trzymając się ostatniego przykładu: istnieje cały szereg organizacji, które na trudnym froncie relacji polsko-żydowskich wykonują wspaniałą, mrówczą robotę. Te organizacje realizują w praktyce dokładnie to, co chcieliby w swych zamierzeniach osiągnąć autorzy ustawy o IPN. Sprawiają, że obcokrajowcy (w tym przypadku Żydzi) zaczynają rozumieć specyfikę polskiej pamięci i odmienność naszego punktu widzenia. Budują płaszczyznę kontaktów i porozumienia, będące warunkiem wszelkiego wspólnego postępu. To, co robią te organizacje, to jest właśnie Realpolitik.

Robią to jednak innymi metodami. Ich drogą jest nie tyle ostre konfrontowanie innych z naszą „jedynie słuszną” polską wersją historii, co konfrontowanie obu stron z tym, że ta druga pamięta wojnę inaczej. Jest jednak oczywiste, że ci, którzy mówią o konieczności wstawania z kolan i dbania o polską pamięć, tych oddolnych wysiłków na rzecz dialogu polsko-żydowskiego nie tylko by nie docenili, ale też nie uznali za Realpolitik. Próba nawiązania dialogu przez uznanie rozbieżności perspektyw zostałaby uznana za „pedagogikę wstydu”, „antypolską narrację na zagranicznych finansach”, albo i za zdradę.

To paradoks: miłośnicy Realpolitik nie umieją jej przeforsować wprost, za to gdy udaje się ona innym – nie akceptują. Nasza polska miłość do skuteczności w polityce jest jednostronna: interesuje nas nie tyle skuteczność, ile skuteczność uzyskana w jeden, wąsko określony sposób. Tego zaś, co nie mieści się w naszym wąskim wyobrażeniu, nie uznajemy... mimo że tego właśnie uznania domagałaby się Realpolitik. Wszczynamy zatem przedsięwzięcie, które nie może się udać z definicji.

Ten paradoks widać też w stosunkach z naszymi sąsiadami na północy i wschodzie. Usłyszymy tu niejednokrotnie argument, w jakiejś wersji „idei jagiellońskiej” czy „Międzymorza”, że Polska powinna lub mogłaby być jakimś przewodnikiem, „liderem regionu”, orędowniczką demokratyzacji na Białorusi czy sojusznikiem Ukrainy, a wręcz jej ambasadorem w UE. To podejście, w punkcie wyjścia niby zgodne z Realpolitik, nie przekłada się jednak na żadne konkretne działania. Jest gorzej: Polska nie tylko niewiele robi dla potencjalnych partnerów, ale systematycznie ich zniechęca. Obudowujemy się na szańcu wyższości, chcielibyśmy, by nasi sąsiedzi i potencjalni partnerzy sami dostrzegli, że jesteśmy dla nich wybawieniem. I nie bierzemy przy tym pod uwagę, że oni mogą tej optyki nie podzielać.

Co ciekawe, widać to też w mediach. Zwróćmy uwagę, jak nieproporcjonalnie mało poświęca się w polskich mediach uwagi temu, co dzieje się w krajach za inną granicą niż ta na Odrze. Najlepszym przykładem sytuacja na Ukrainie: kilka lat temu wybuchła wojna w Europie, na terytorium naszego sąsiada. Jednak ostatnio prawie wszystkie mainstreamowe media właściwie zrezygnowały z jej relacjonowania. Gdyby nie nieliczni reporterzy i źródła zagraniczne, nie mielibyśmy skąd się dowiedzieć, co tam się dzieje. To jest właśnie okopanie się w szańcu wyższości: nie mamy jak budować Realpolitik wobec Ukrainy, bo nie uważamy, że społeczeństwu należy się wiedza na jej temat.

Pragmatycy zostali na dole

Ten sam schemat, tyle że z odwrotnym wektorem, działa w relacji z partnerami silniejszymi, zwłaszcza z USA. Niektórzy z nas w ogóle nie rozumieją, jak silnym graczem są Stany i jak nieznacząca jest z amerykańskiego punktu widzenia Polska. Tych szczególnie łatwo jest kupić kilkoma przeczytanymi z kartki sloganami. Wystarczy, że prezydent Trump wygłosi parę ogólnikowych haseł o przyjaźni i docenieniu, a część polskiej sceny politycznej wpadnie w ekstazę, że oto sojusz z USA jest wieczny i nienaruszalny. Inni rozumieją, że polityka amerykańska skwapliwie korzysta z naszej polskiej miłości do deklaracji i haseł. Niestety, to zrozumienie przekłada się tylko na krytykę postawy poprzedniej, a nie na żaden realny, konkretny zysk.

Sztandarowo smutnym przykładem jest kwestia wiz. Od zarania III RP ich zniesienie było punktem ambicji wszystkich rządów... i nigdy się to nie udało. Temat spadł z czołówki zainteresowania tylko dlatego, że po wejściu do UE i otwarciu brytyjskiego rynku pracy emigracja zarobkowa za ocean przestała być tak istotna jak wcześniej. A wizy jak były, tak są.

I tak jest ze wszystkim. Wojna Rosji z Ukrainą narusza porządek geopolityczny... ale nie udaje nam się wykorzystać tego jako pretekstu do podważenia układu Rosja–NATO sprzed ćwierci stulecia, tego, który wykluczał stałe bazy NATO u nas. Lądujemy w nader wątpliwej moralnie wojnie irackiej – nie bardzo wiadomo po co i za co. Dostajemy od Amerykanów ośrodek przesłuchań na Mazurach – i jedyne, co z tego mamy, to niesławne pudło z kilkoma milionami dolarów w gotówce. Nie uszczęśliwi to ani tych, którzy chcieliby polityki opartej na wartościach („tortury są złe”), ani tych, którzy chcieliby Realpolitik („jeśli się sprzedać, to drogo”). Stracić cnotę, a rubla nie zarobić – to jest niestety standard polskiej polityki zagranicznej.

Trudno oczywiście mówić o szybkich receptach na problem tak głęboki. Jeślibym jednak miał coś podsunąć, to pewnie myśl, że nasza Realpolitik nie może być tak resentymentalna. Chodziłoby o to, by realizm i kalkulacja faktycznie odpowiadały naszym potrzebom, a nie były tylko rozpaczliwymi próbami wyciągnięcia się z wygodnej otchłani naiwnego idealizmu. Słowem, potrzeba nam prawdziwej trzeźwości w myśleniu, a nie tylko obnoszenia się z nią. Zrozumienie tego może być jednak dla naszych polityków dużo trudniejsze niż samo tylko nauczenie się skuteczności. Na szczęście rozumieją to wszystkie „mrówki” obsługujące oddolne inicjatywy, choćby takie, o jakich wspomniałem wcześniej. Tam nic nie płonie na panewkach – tam wre praca. ©

Autor jest filozofem, pisarzem, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof, pisarz, opublikował m.in. „Sztukę życia według stoików”, a ostatnio „21 polskich grzechów głównych”. Prowadzi blog myslnikstankiewicza.pl. Kontakt z autorem: mikolaj.piotr@gmail.com więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2018