Berliński gabinet luster

Stolica Niemiec jest stawiana za przykład „otwartego miasta”, stolicy artystów, przychylnej dla niespokojnych duchów. Nie zawsze tak było.

28.11.2016

Czyta się kilka minut

Berlin, budynek Reichstagu.  / Fot. Grażyna Makara
Berlin, budynek Reichstagu. / Fot. Grażyna Makara

Monumentalną pracę Alexandry Richie (autorki wydanej rok temu bestsellerowej „Warszawy 1944”) o Berlinie dzieli przepaść od drażniących pretensjonalnością stylu, wtórnych publikacji prezentujących obraz stolicy Niemiec, którymi obrodziło w ostatnich latach na fali jej popularności wśród turystów. Mamy do czynienia z biografią miasta, którą można czytać jako podręcznik historii Europy od średniowiecza do lat 30. ubiegłego wieku; podręcznik ukazujący, czym może skończyć się umiejętnie podsycane poczucie krzywdy w połączeniu z niezaspokojonym pragnieniem narodowej wielkości. Przestroga wpisana w „Berlin. Metropolię Fausta” brzmi nader aktualnie – także dla polskiego czytelnika.


Mit odbrązowiony


Rozsławione „berlińskie powietrze” ma tę właściwość, że łatwo upaja, a tym samym łagodzi spojrzenie. W tę pułapkę trafiają niemal wszyscy zakochani w Berlinie emigranci i skwapliwie korzystający z jego uroków reporterzy, ale doświadczona badaczka, jaką jest Richie, nie daje się wywieść w pole. Studiuje archiwa i przygląda się metropolii nad Szprewą trzeźwo, ignorując snującą się nad jej ulicami mgiełkę idealizmu.

Bez pardonu rozmontowuje rozliczne mity stworzone przez berlińczyków o mieście oraz sobie samych, jak choćby ten, że od zawsze byli niepokorni. Nie omieszka im przypomnieć, iż mit Berliner Unwille, czyli „berlińskiego nieposłuszeństwa”, którego archetypem jest człowiek o niewyparzonej gębie, niekłaniający się żadnej władzy, narodził się dopiero w XIX w. na kartach powieści lokalnego autora Willibalda Alexisa, przywołującego w tym kontekście jednorazową konfrontację mieszkańców z Fryderykiem II Żelaznym – bunt zresztą szybko stłumiony i niebędący niczym szczególnym na tle licznych konfliktów mieszczan z władzą w średniowiecznych Niemczech.

„’W dziejach miasta dominowały raczej okresy przesadnego szacunku względem władzy, a gdy jej brakło, wkrótce pojawiała się tęsknota za czasami silnej ręki, dowodzi autorka, przywołując stosowne przykłady z poszczególnych epok. Nawet bunt robotniczy, wbrew wysiłkom radzieckich towarzyszy, tlił się wyjątkowo anemicznie jak na Czerwony Berlin, zaś zamiłowanie miejscowej ludności do mundurów, pozostałość po czasach Fryderyka Wilhelma I, dało asumpt powiedzeniu, że „w Berlinie powietrze śmierdzi prochem”. Tak, to jest właśnie sprzedawane we współczesnych sklepach z pamiątkami, upajające niczym szampan Berliner Luft. Richie przywołuje też znacznie bardziej kontrowersyjne próby fałszowania historii miasta – jak wymazywanie z niej Słowian, choć o ich obecności nader dobitnie świadczyły choćby nazwy dzisiejszych berlińskich dzielnic: Köpenick, Spandau, Marzahn czy Pankow. To oporowi tych zawziętych osadników tereny, które później stały się wielkim Berlinem, zawdzięczają swój status jednego z najpóźniej poddanych chrystianizacji obszarów środkowej Europy.

Równie niezgodne z rzeczywistością jest odżegnywanie się od bliższych związków Berlina z romantyzmem, by uniknąć skojarzeń z nacjonalistycznym i nazistowskim dziedzictwem w sztuce, podczas gdy właśnie tam, a nie w Bawarii, urósł on w siłę i długo miał swoje centrum.

Każdy, kto próbował pisać o Berlinie, prędzej czy później dzieli się z czytelnikami spostrzeżeniem, że ma do czynienia z miastem paradoksów. Ten najważniejszy – dojście do potęgi ośrodka, który rozwinął się w wyjątkowo niesprzyjającym osadnictwu „ponurym pustkowiu” Marchii Brandenburskiej, nigdy nie został podbity przez Rzymian i bardzo długo pozostawał w tyle za innymi europejskimi miastami, których dokonania próbował naśladować (ze średnim zresztą powodzeniem), a przy tym spotykało go tyle nieszczęść, że można się dziwić, jakim cudem w ogóle przetrwał – był przedmiotem niejednej analizy, ale Richie daleka jest od sentymentalnych zachwytów. By pokazać wyjątkowo burzliwą drogę swojego bohatera do świetności, nie musi sięgać po fabularne fantazje. Wystarczają jej fakty.


Niechciane dziedzictwo


W stereotypowym polskim obrazie zachodniego sąsiada – nie tyle berlińczyka nawet, co Niemca – odbijają się wciąż wojenne resentymenty. Choć Polak spogląda w stronę Berlina z mieszaniną niechęci i obaw, to jednego nie może Niemcom odmówić: poczucia wartości. Nawet „chemia z Niemiec” uchodzi u Polaków za lepszą od krajowej. Autorka „Metropolii Fausta” odwraca perspektywę, pokazując narastającą frustrację wciąż branych pod but mieszkańców, borykających się z kompleksami od czasów wojny trzydziestoletniej, zwłaszcza względem Francuzów. Poczucie krzywdy i zazdrość wobec cudzych osiągnięć, pod wpływem której powstaje niczym nieuzasadnione przekonanie o byciu gorszym, nie tak wyrafinowanym, mniej zaawansowanym cywilizacyjnie. Zaciekła rywalizacja, a następnie odrzucanie obcych wpływów przy widomym braku szans dorównania sąsiadom, szukanie inspiracji w chwale i sławie minionych wieków, stawianie na „konserwatywne wartości” na przekór „dekadenckim, obcym wpływom”.

Czy nie mamy poczucia, jakby ktoś i nam podsuwał tu lustro? Ta mieszanka złych emocji, odpowiednio wzmacniana przez rządzących, w połączeniu z rzekomą odtrutką w postaci krzewienia „narodowej dumy” i jednoczesnym tolerowaniu coraz bardziej ksenofobicznych poglądów niewielkich z początku i mało znaczących w społeczeństwie grupek, stopniowo, krok po kroku, budowała grunt sprzyjający temu, co podobno nie ma prawa się powtórzyć w żadnym kraju, a na pewno nie w Europie.

Buzujące w berlińczykach emocje nie pozostały bez wpływu na architektoniczne dziedzictwo, obecnie postrzegane wybiórczo – również głównie przez pryzmat II wojny światowej i podziału murem. Długo zmuszeni byli zerkać z zazdrością na potęgę Wiednia, urodę Paryża czy nowoczesność Londynu, przełykając wciąż niepochlebne opinie przybyszów. Gdy wreszcie nadarzyła się sposobność wyrównania dystansu, przystąpili do dzieła równie ochoczo, jak próbujący zakląć w architekturze potęgę niemieckiego ducha Wilhelm II, który ufundował swoim poddanym największą czytelnię na świecie, lepszą niż British Library, lecz ze względu na przeskalowanie wiecznie niedogrzaną. Postawił też „aleję kukieł” – mierzącą siedemset metrów Siegesallee, ozdobioną 32 pomnikami Hohenzollernów z kararyjskiego marmuru.

„Wszystko w cesarskim Berlinie było budowane na pokaz – pisze Ritchie. – Ogromne nowe kamienice mieszkalne i niby-pałace wyrastały w Charlottenburgu i w nowych »osiedlach willowych«. Wielkie budowle wyglądały imponująco, ale były stawiane z tanich cegieł pokrytych tynkiem i stiukami (...) przypominały raczej te z Beverly Hills, Reno w stanie Nevada niż Knightsbridge w Londynie, naśladując wzorce skopiowane z innych epok i kultur”.

W przeciwieństwie do innych miast, kształtowanych wedle wyobrażeń rządzących, próby odgórnego doprowadzenia go do wielkości kończyły się zwykle katastrofą, na zgliszczach której kiełkowały dopiero zjawiska godne uwagi. To, co miało być największe, najwspanialsze i na pokaz, nie budzi dziś zachwytów, raczej przytłacza, razi wtórnością i budzi kontrowersje (jak odbudowywany Zamek). Najbardziej cenne zaś okazują się drugorzędne, nawet pogardzane obiekty, powstałe bez państwowych subsydiów, wśród których znaczące miejsce zajmują architektura przemysłowa i budownictwo socjalne. Dzisiejszy obraz międzynarodowej wyspy pośrodku nudnej reszty Niemiec, zaludnianej niemal wyłącznie przez twórcze jednostki (przyciągane tu jakoby szczególnymi właściwościami kwarcu, na którym wznosi się miasto), trwa niewiele ponad dwie dekady i może karmić się jedynie odniesieniami do złotych lat 20., sportretowanych w powieściach Isherwooda.

Najwybitniejsi przedstawiciele oświecenia, zniechęceni pruskim porządkiem, umykali stąd do innych stolic. W późniejszych latach rozczarowywał przybyszów, jak Hectora Berlioza czy Richarda Wagnera. Nawet Humboldt z rozgoryczeniem nazywał go „intelektualną pustynią”. Niektórych przedstawicieli artystycznej elity wyganiano, innym blokowano rozwój, bo ich dokonania nie odpowiadały oczekiwaniom formułowanym przez rządzących. Apogeum tego zjawiska, obserwowanego od czasów Fryderyka Wielkiego, nastąpiło za Wilhelma II. Sztuka, którą chlubi się współczesny Berlin, powstawała wbrew, a nie dzięki sprzyjającym jej warunkom.

„Władca czuł głęboką niechęć do awangardy i miejsca takie jak Freie Bühne, gdzie wystawiano wyłącznie wielkie sztuki Ibsena, Strindberga, Hauptmanna i Wedekinda, były oficjalnie ignorowane. W zamian za to berlińczykom serwowano mdłą papkę narodowych dramatów”. „Malarstwo historyczne było najwłaściwsze dla nowoczesnych artystów, a tematy zaczerpnięte z historii narodu były najważniejsze ze wszystkich”. „Od historyków oczekiwano pomocy w stworzeniu nowej tożsamości narodowej”. „Edykt królewski nakazał kontrolowanie wszystkich podręczników, a w razie wątpliwości napisanie ich na nowo – wszystko to, by upewnić się, że pomoce naukowe głoszą teorie zgodne z interesem państwa”... Brzmi to dziwnie znajomo, ale przecież niejednemu warszawiakowi nie tak dawno marzyło się, by jego stolica, kiedyś „Paryż innej Europy”, nazywana była teraz „drugim Berlinem”.


Zatrute owoce


Zwykle skłonni jesteśmy patrzeć na historyczne wypadki przez pryzmat dekad je poprzedzających. Przyjmując ten tok rozumowania, dojście do władzy nazistów tłumaczy się zwykle w kontekście niezaspokojonych ambicji z Wielkiej Wojny, hiperinflacji i kryzysu. Cytaty z książki Richie dotyczą zdarzeń rozgrywających się przed 1890 r. i przypominają, że grunt powstawał na długo wcześniej. Krach na giełdzie z października 1873 r., który wydobył na jaw niechęć do Żydów, budujących przez dekady gospodarczą siłę miasta. Nawrót tęsknot za idyllicznym, germańskim krajobrazem. Samoorganizowanie się i marzenia o spełnieniu na polu bitwy.

Ruchy korporacyjne (Burschenschaften) propagujące nową narodową kulturę powstawały w XIX w., a profesorowie lansujący właściwą wersję historii spoglądali w ich kierunku z aprobatą. W niewinnych z pozoru rozrywkach członków grup takich jak Wandervogel młodzieży odrzucającej zepsute, nowoczesne miasto na rzecz wędrówek po wsiach, zwiedzania zabytków i miejsc ważnych dla niemieckiej kultury, połączonych ze wspólnym śpiewaniem starych pieśni ludowych, można dostrzec cienie bezwzględnych towarzyszy podróży z opowiadania Nabokova „Obłok, jezioro, zamek”, niby uniwersalnej apoteozy nonkonformizmu, wpisanej jednak w konkretne realia „roku 1936 albo 1937”, kiedy „berlińskie lato rozlało się szeroko”.

Oczywiście dalszy bieg rzeczywistych wydarzeń w Berlinie i Europie, mimo wszystkich tych symptomów i znaków ostrzegawczych, nie musiał być aż tak fatalny – o wyniku wyborów 1933 r. i o tym, co stało się później, zadecydował, jak zwykle, splot różnych okoliczności. Tyle że lont był podpalony już dawno.

Na tle dzisiejszego Waszyngtonu, Londynu po Brexicie, Budapesztu i przedwyborczego Paryża, o innych miastach nie wspominając, dzisiejszy Berlin może się wydać ostoją porządku. Różnokolorowy, rozbrzmiewający różnymi językami, zszywany z mozołem po operacji, jakiej poddano go 70 lat temu. Z Angelą Merkel przypominającą amerykańskiemu prezydentowi elektowi w depeszy gratulacyjnej o wspólnych wartościach w rodzaju wolności, demokracji i ochrony godności każdego człowieka.

Tyle że zwycięstwo nad Cieniem – jak poucza Gandalf rozradowanych czytelników po kulminacyjnej scenie Tolkienowskiej trylogii – nie oznacza bynajmniej, że kolejne podobne lub inne upiory nie zalęgną się gdzieś, być może w zupełnie innej części świata, może w innej erze.

Pierwsza część książki Alexandry Richie kończy się króciutkim okresem Republiki Weimarskiej, tej nadzwyczajnej kumulacji twórczych sił, przypominającej euforię obserwowaną u wielu organizmów tuż przed śmiercią. Część druga w przygotowaniu. To, co już dobrze znamy, ma dopiero nadejść. ©


ALEXANDRA RICHIE, BERLIN. METROPOLIA FAUSTA, przeł. Zofia Kunert, W.A.B. 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2016