Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kątem ucha słyszę, że słowo „koronawirus” pojawia się w paru konwersacjach sąsiadów: ten wrócił z nart w Dolomitach, tamten z kolei ma brata, który z wywczasów leciał w ubiegłym tygodniu przez Bergamo i brat wrócił z katarem, ale już mu przeszło. Może i w innych okolicznościach uległabym ogólnym nastrojom i odsunęłabym się nieco dalej od sąsiedniego stolika, osłaniając dyskretnie wierzchem umytej dokładnie dłoni moją kawę, gdyby nie to, że i ja przecież byłam dwa tygodnie temu na nartach przy szwajcarskiej granicy. Jako że wróciłam zdrowa jak koń, podobnie jak cała moja rodzina, z zaniepokojeniem przyjęłam badawcze spojrzenia znajomych, którzy widząc mnie jakby włączali termometry w oczach, wypatrując na mojej twarzy objawów. I jeśli naprawdę się czymś dzisiaj martwię, to tym, że wirus atakuje nie tylko górne drogi oddechowe, ale także to coś w mózgach, co odpowiada za zdrowy rozsądek. Cieszę się, że nigdy nie miałam żadnych oszczędności, które mogłabym zainwestować w cokolwiek, np. w giełdę.
Jako że lubię absorbującym mnie sprawom przyglądać się z różnych perspektyw, to korzystając wciąż z tego, że nikt jak dotąd nie zamknął Warszawy, siedziałam w tej kawiarni i czytałam książkę idealną na ten czas. „Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości” Jennifer Wright to popularnonaukowa pozycja, napisana lekko i niestroniąca od specyficznego humoru. Autorka przygląda się licznym potężnym epidemiom, które nie tylko dziesiątkowały ludność świata, ale i – jak się potem nieraz okazywało – wpływały znacznie na jego dzieje.
Ot, choćby pierwsza z brzegu epidemia zwaną plagą Antoninów. Oczywiście badacze po dziś dzień spierają się ponoć o to, czy aby na pewno można dowieść, iż owa zaraza dziesiątkująca ludność Cesarstwa w czasach Marka Aureliusza faktycznie była tym kamieniem, który rozpoczął lawinę, pierwszym gwoździem do trumny imperium. Ale – jak pisze autorka „Największych plag” – nadeszła ona, gdy Rzym był u szczytu swej potęgi, sięgając od Syrii po Szkocję. Tu właśnie Rzymianie doszli do ściany – bo od tej pory było już tylko gorzej. Potęgi Rzymu strzegły w owym czasie liczne oddziały legionistów, które przywlokły zarazę z terenów Mezopotamii, zatem rozmiary państwa okazały się dlań ostatecznie jednak niekorzystne.
I choć Rzymem rządził wówczas stoik Marek Aureliusz, którego „Rozmyślania” zaleca się do dziś wszystkim w celu ukojenia nerwów i odnalezienia spokoju, po wybuchu zarazy ludność daleka była od stoickiej postawy. Wielu spryciarzy wzbogaciło się wówczas na sprzedaży amuletów i innych magicznych środków zaradczych. Na szczęście cesarz do ratowania sytuacji zabrał się jak na stoika przystało – wprowadził prawa mające uporządkować choćby kluczowe kwestie higieniczne dotyczące pochówku ofiar epidemii, znalazł też szybko sensownego kozła ofiarnego – czyli coraz bardziej panoszącą się sektę chrześcijan – co na pewno psychicznie odciążyło zmęczonych chorobą Rzymian. Wreszcie, by poprawić coraz bardziej kulejącą sytuację ekonomiczną, posunął się do wyprzedaży osobistego cesarskiego dobytku na Forum Trajana. I choć dzięki tym wszystkim zabiegom tchnął nieco życia w coraz bardziej zacinającą się maszynerię Imperium, to – co za pech – zmarł, najpewniej z powodu zarazy, którą tak dzielnie zwalczał.
Równia pochyła stała się wówczas jeszcze bardziej pochyła i lepsze czasy już nie nadeszły, bo drugiego Marka Aureliusza niestety rzymska ziemia wydać już nie chciała. Cesarza Kommodusa, który go zastąpił, możecie państwo sobie przypomnieć, włączając film „Gladiator” – to ten władca grany przez Joaquina Phoenixa, który zmienił nazwę Rzymu na Colonia Commodiana, a po mieście chodził w stroju Herkulesa, za którego się w głębi serca uważał. Z analizy kolejnych plag opisywanych przez Jennifer Wright – czy to dżumy w średniowiecznej Europie, czy to pląsawicy w Alzacji doby wojen religijnych, czy ospy przywleczonej do Ameryki przez konkwistadorów, czy polio w zeszłym stuleciu – wynika wniosek, który warto sobie przyswoić także w pierwszej ćwierci wieku XXI. Otóż kluczowe dla zwalczenia choroby okazuje się sensowne i mądre przywództwo. Jak w przypadku wzmiankowanego polio – rozsądek prezydentów Roosevelta i Eisenhowera uchronił całe generacje dzieci przed chorobą. Wright pisze: „Zdali sobie sprawę z powagi sytuacji i odważnie poprowadzili społeczeństwo do walki z chorobą. Nie zignorowali epidemii, nie gloryfikowali jej, nie obwiniali ludzi, którzy na nią zapadli”.
Czyli zupełnie inaczej, niż zachował się Ronald Reagan słysząc w 1982 r. o AIDS. Efekty znamy. Co w wigilię przybycia koronawirusa do Polski warto sobie przemyśleć. ©