Nie ma sprawy

Kościół deklaruje pomoc ofiarom księży-pedofilów. Pod warunkiem, że sprawca żyje.

01.07.2019

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

ON: – Poniedziałek, początek października. Zaczynałaś pracę o trzynastej. Tuż przed dwunastą staliśmy w kuchni, ja przy oknie, ty przy kuchence. Powiedziałaś: „Byłam molestowana przez księdza Dmocha”. Pochodzimy z tej samej miejscowości, od razu skojarzyłem nazwisko.

Ona: – Powiedziałeś: „Musisz to zgłosić. Musisz”.

On: – Poczułaś, że cię zostawiam.

Ona: – Znowu samą. Zareagowałam jak ośmiolatka, bo w tej sprawie zostałam ośmiolatką. Spytałam: „Muszę?”, a ty: „Nie, musimy!”. Tym „Musimy!” wyciągnąłeś mnie z otchłani.

On: – Pojechałaś do pracy, ja wyszedłem z psem. Przeszliśmy może 20 metrów. Pomyślałem: ja tu spaceruję, a on może krzywdzi teraz inną dziewczynkę. Wróciłem, wpisałem w wyszukiwarkę: „ks. Stefan Dmoch”. Okazało się, że nie żyje.

Andrzej zadzwonił do redakcji niedługo po rozmowie z Anną (imiona zmienione). – Żona milczała 40 lat. To się wydarzyło przed pierwszą komunią – mówił głosem drżącym, ale zdecydowanym. – Nie zauważyłem... przez tyle lat... przepraszam, że się unoszę... czy nie powinniśmy działać? Co ja właściwie mogę zrobić?

Od tamtej pory próbował wyjaśnić sprawę. Do przewodniczącego Episkopatu, do biskupów, do księży delegatów ds. ochrony dzieci i młodzieży (zostali oni powołani w każdej diecezji i w każdym zgromadzeniu zakonnym, by przyjmować zgłoszenia ofiar i udzielać im pomocy) – skierował kilka próśb.

Prośba pierwsza

O przyjęcie zawiadomienia: „Zgłaszam fakt wielokrotnego molestowania seksualnego mojej żony jako dziecka (...) przez ks. Dmocha w latach 70. lub na początku lat 80. w Zambrowie, gdzie sprawca pracował w parafii św. Trójcy [ks. Stefan Dmoch w Zambrowie przebywał w latach 1976-80 – red.]” – pisał 11 października 2018 r. delegatom z diecezji warszawskiej (tej, do której dziś należą) i łomżyńskiej (tej, do której należeli, będąc dziećmi), prosząc o spotkanie. Nazajutrz odpowiedział ks. Robert Bączek, łomżyński delegat.

Anna zapamięta ze spotkania kilka szczegółów. Po pierwsze: westchnienie ulgi delegatów (łomżyńskiego i warszawskiego – spotkanie odbyło się w stołecznej kurii), gdy dowiedzieli się, że sprawca nie żyje. Po drugie: napomnienie, że do księdza delegata nie powinna się zwracać „proszę pana”. Po trzecie: że rodzina ks. Dmocha może wytoczyć jej proces. Po czwarte: że opowiadając swoją historię, musiała wytłumaczyć księżom, co to jest stosunek udowy.

MAMA ZAPAMIĘTAŁA PŁACZ

On: – Codziennie myślę, jak przetrwałaś te kilkanaście godzin. Odkąd wszedł do twojego łóżka do momentu, gdy wróciłaś do domu. Obce miejsce, ośmioletnia dziewczynka...

Ona: – Ja tego nie pamiętam, nie potrafię nazwać uczuć.

On: – Rano musiałaś wstać. Musiało być śniadanie. Potem musiał cię wieźć do domu.

Ona: – Nie wiem, jak się tam znalazłam. Nie wiem, jak wróciłam.

Do Pierwszej Komunii rocznik Anny przygotowuje inny duchowny. Ks. Dmoch jest wikarym. Salki katechetyczne znajdują się w budynku plebanii, na dole. Na górze są pokoje księży, do których prowadzą kręte schody.

Anna: – Nie wiem, jak to się stało, że zabrał mnie do siebie. Pamiętam, że było tam biurko i wersalka. Niedawno wrócił też do mnie zapach z jego pokoju. Poczułam go nagle, siedząc w kościele, ale nie potrafię go opisać. Wciskał mi język w usta, całował, kładł mnie na sobie. Nie wiem, ile razy zabierał mnie do siebie, ale nie raz.

Najbardziej zapamiętała jednak inne zdarzenie: z oddalonego od Zambrowa o 40 kilometrów Sulęcina Szlacheckiego. Dziś to dwadzieścia kilka minut jazdy drogą S8. Ile ta trasa – przez zielony, urokliwy, równy jak od linijki krajobraz – zajęła im 40 lat temu?

Anna: – To był dom jego matki. Zapamiętałam starszą kobietę. Nie zdziwiło jej, że przywiózł na noc ośmiolatkę. Ze strychu, na który mnie zaprowadził, pamiętam okrągłe okienko. Widać było przez nie drogę, domy za tą drogą i człowieka, który kręcił się po obejściu. Na tym strychu mnie całował. A potem zostałam w tym domu na noc.

Jak to się stało, że spędziła noc w domu księdza? Bez wiedzy i zgody rodziców? Ks. Dmoch zabrał małą Anię pod pretekstem wręczania biskupowi kwiatów z okazji imienin. Nazajutrz do matki Anny zadzwoniła matka księdza i powiedziała: w Sulęcinie, już po imieninach, księża „trochę popili”, dziewczynki nie miał kto odwieźć.

Anna: – Przyszedł do mojego łóżka. Odbył stosunek udowy, każąc mi zaciskać nogi. Nic więcej nie pamiętam.

Andrzej: – Gdy pojechałaś kilka miesięcy temu do mamy, by o wszystkim jej opowiedzieć, pamiętała, o jaką noc chodziło.

Anna: – Zapamiętała płacz, ale nie wiedziała czyj. Na pewno mój albo jej, po moim powrocie do domu.

Prośba druga

O odczytanie ogłoszenia w parafiach, gdzie działał kapłan: „Ponieważ w stosunku do księdza pracującego w przeszłości w tej parafii wpłynęło oskarżenie o molestowanie seksualne dziecka, zwracamy się z prośbą o kontakt osób wiedzących o podobnych sytuacjach”. Anna i Andrzej chcieli, by dzięki takiemu ogłoszeniu ewentualne inne ofiary dowiedziały się, że nie są same. – Chcieliśmy też wpuścić światło do Kościoła, w którym nadal jesteśmy – mówią. – Bez tego światła, bez stanięcia po stronie ofiar, Kościół nie odzyska wiarygodności.

Zanim poprosili (po raz pierwszy już 22 października, pisząc do diecezji łomżyńskiej i ełckiej) o odczytanie ogłoszenia, domagali się prostej informacji: gdzie i kiedy pracował ks. Dmoch. Łomżyński delegat odpisał: o szczegółowe dane proszę zwracać się do kurii ełckiej, gdzie są akta podejrzanego. „Czy w sprawie dat Ksiądz jako prowadzący naszą sprawę może się zwrócić do diecezji ełckiej?” – nalegało małżeństwo.

Informacja nadeszła. Ks. Dmoch był w ośmiu parafiach: w Dobrzyjałowie, Śniadowie i Rajgrodzie (lata 60.), Wąsoszu i Zambrowie (lata 70.), a także w Suwałkach (lata 1980-84), Berżnikach (dwie kolejne dekady) i Żarnowie (2004-11).

Na odpowiedź w sprawie ogłoszenia Anna i Andrzej czekali pięć miesięcy. W międzyczasie, pod koniec lutego 2019 r., pisali (znowu do obu diecezji): „Szczyt w Watykanie na temat pedofilii w Kościele przyniósł szereg zaleceń (...) M.in. bardzo często podkreślany był postulat jawności i braku aprobaty dla próby ukrywania pedofilii w Kościele. Wnioski ze szczytu utwierdziły nas w słuszności naszego postulatu (...), dlatego też ponownie prosimy, aby w parafiach, w których pracował ks. Stefan Dmoch, ukazało się ogłoszenie o wpłynięciu do diecezji łomżyńskiej oskarżenia (...) Uważamy, że parafianie mają prawo wiedzieć, jakiego »księdza« mieli u siebie. Inne ofiary, o ile istnieją, powinny wyraźnie usłyszeć, że Kościół kategorycznie odcina się od przestępców-pedofili, stoi po stronie pokrzywdzonych i chce im nieść pomoc”.

„Pragnę poinformować, że w dniu 8 marca br. we wszystkich polskich diecezjach (...) obchodzony był Dzień Modlitwy i Pokuty za grzechy wykorzystywania seksualnego małoletnich – informuje 13 marca łomżyńska kuria. – (...) Z tej racji – zgodnie z wolą Biskupa Łomżyńskiego – w parafiach, w których posługiwał śp. ks. Stefan Dmoch (tych, które znajdują się w aktualnych granicach diecezji łomżyńskiej), podano do wiadomości wiernym apel, aby ujawniano wiedzę o ewentualnych czynach osób duchownych, które stanowiły naruszenie szóstego przykazania w relacjach z osobami nieletnimi” – odpisał łomżyński delegat (ełcki milczał).

Gdy jednak ponad dwa miesiące później odwiedzamy proboszcza parafii pw. Świętej Trójcy w Zambrowie – tej samej, w której cztery dekady temu pracował ks. Dmoch – ten nic o sprawie nie wie. Nazwiska nie kojarzy, nie wie o wpłynięciu zgłoszenia. Odsyła nas do kurii.

Z księdzem delegatem Robertem Bączkiem rozmawiamy dwa dni później. Gdy mówimy mu, że zambrowski proboszcz nie wie nic o zgłoszeniu, jest zaskoczony. Zapewnia, że pismo z kurii – wraz z treścią apelu – zostało wysłane, i że sprawę wyjaśni. Nazajutrz informuje, że proboszcz mógł nie znać sprawy, gdyż dostał pismo z zaleceniem odczytania kurialnej informacji, ale bez wiadomości o konkretnym zgłoszeniu na temat molestowania.

– Kościół się swoim zwyczajem wykpił – mówi Anna. – W dodatku byliśmy tydzień temu na mszy w innej zambrowskiej parafii. Tam proboszcz mówił na kazaniu, że może „jeden na iluś księży się czasem potknie”, ale to nie powód, żeby „kąsać Kościół”. Miałam ochotę podejść do mikrofonu. Nie zrobiłam tego, ale czuję, że coś we mnie wzbiera.

Co z pozostałymi parafiami, w których pracował ks. Dmoch? Ks. Bączek stawia sprawę jasno: kuria może wpływać na działania obecnych proboszczów parafii, w których posługiwał ks. Dmoch, ale tylko tych, które są na terenie diecezji łomżyńskiej.

Pozostałe (Rajgród, Suwałki, Berżniki, Żarnowo) to już diecezja ełcka. Tu delegatem jest ks. Marcin Maczan, równocześnie kurialny kanclerz i rzecznik prasowy (to osobne pytanie: czy ktoś dbający z natury swej funkcji o wizerunek kurii powinien równocześnie pełnić funkcję delegata dbającego o dobro ofiar księży). Ksiądz rzecznik na wstępie oświadcza, że nie życzy sobie nagrywania rozmowy. „Mając świadomość, że problem jest globalny, we wszystkich parafiach Diecezji Ełckiej kilkakrotnie wystosowywane były informacje i apele Biskupa Ełckiego oraz Konferencji Episkopatu Polski, aby wszyscy, którzy zostali skrzywdzeni przez jakiegokolwiek kapłana, (...) zgłosili się do delegata diecezjalnego” – pisze w mailu, dopytywany zaś, co stoi na przeszkodzie, by w czterech parafiach poinformowano wiernych o zgłoszeniu, powtarza: zgłoszenie molestowania dotyczyło diecezji łomżyńskiej.


Czytaj także: Anna Goc: Abonent poza zasięgiem: Czy szukając pomocy zadzwonisz do księdza, który przyjmuje zgłoszenia od ofiar molestowania – i równocześnie jest rzecznikiem prasowym kurii?


– Czułam się upokorzona, próbując dobić się do człowieka, którego biskup ełcki powołał do udzielania pomocy ofiarom – Anna powtórzy to wiele razy. – Zainteresowanie nami pojawia się wtedy, gdy w grę wchodzi wizerunek instytucji.

Jak sprawę komentują dzisiejsi proboszczowie parafii, w których pracował ks. Dmoch?

W parafii św. Aleksandra w Suwałkach nie dowiemy się nawet, że ks. Dmoch tu pracował. Nie ma o nim słowa na parafialnej stronie, mimo że są nazwiska innych dotychczasowych proboszczów i wikariuszy. Od proboszcza słyszymy, że nie dotarła do niego żadna informacja o zgłoszeniu.

Proboszcz parafii w Berżnikach tłumaczy, że jest tu od ośmiu miesięcy. Mówi, że o zarzutach nic nie wiedział, że nie wpłynęła do niego żadna informacja z diecezji, ani tym bardziej prośba o odczytanie ogłoszenia. Sam z siebie niczego nie odczyta: „we wsi byłaby afera”, bo parafianie ks. Dmocha szanowali.

Podobną reakcję napotykamy w Żarnowie.

Wniosek? Po dziewięciu miesiącach od zgłoszenia drastycznej historii wykorzystania o fakcie tym nie mają pojęcia ani dzisiejsi proboszczowie parafii, w której pracował sprawca, ani wierni, wśród których mogą się znajdować potencjalne ofiary.

Prośba trzecia

O pomoc psychologiczną. „Proszę wybaczyć, że dotychczasową korespondencją zajmował się mój Mąż. Poruszane w niej sprawy są dla mnie bardzo bolesne. Od czasu naszego spotkania cały czas jestem zagłębiona w przeszłości i dostrzegam coraz więcej zależności między faktem molestowania mnie w dzieciństwie a moim dalszym życiem (...) PROSZĘ O POMOC PSYCHOLOGICZNĄ” – napisała Anna w połowie listopada do delegata diecezji łomżyńskiej, który wszystkim ofiarom księży ma zapewniać pomoc psychologiczną, prawną i duchową.

W odpowiedzi przyszła oferta pomocy („w duchu współczucia” i bez „przesądzania odpowiedzialności prawnej”) – ze strony psychologa, a zarazem... kapłana diecezji łomżyńskiej, w dodatku mieszkającego 200 km od obecnego miejsca zamieszkania Anny.

„Proszę wybaczyć, ale to, co zrobił ksiądz oferując mi – osobie molestowanej przez księdza – terapię u księdza (...) woła o pomstę do nieba i świadczy o wyjątkowym braku wyczucia i wiedzy” – odpisuje kobieta (ostatecznie otrzymała pomoc terapeutyczną za pośrednictwem o. Adama Żaka, koordynatora ds. ochrony dzieci i młodzieży przy Konferencji Episkopatu). A ks. Bączek odpowiada: za propozycję przeprasza, zdaje sobie sprawę z tego, że była ona bardzo niewłaściwa, ale na pomysł tej formy pomocy wpadł inny przedstawiciel kurii.

– Wygląda to jak zabawa w głuchy telefon. Jedynymi osobami, z którymi ofiara może się skontaktować, są delegaci biskupa. Jeśli ofiara trafia na takiego, jak w diecezji ełckiej, jej sprawa się kończy, bo spotyka się z tak dużą niechęcią, że nie ma siły na podejmowanie dalszych prób. Jeśli natrafia na kogoś takiego jak w diecezji łomżyńskiej, musi się liczyć z tym, że mimo dobrej woli delegata, prawdopodobieństwo skrzywdzenia wynikającego z braku wiedzy i doświadczenia jest ogromne. A biskupi pozostają dla ofiary nieosiągalni – mówi Anna.

Andrzej dodaje: – Może zabrzmi to absurdalnie. Ale gdybym był biskupem i miałbym przed sobą osobę skrzywdzoną przez księdza, jeździłbym od parafii do parafii i próbował ustalić prawdę.

SKĄD TA CISZA

Na portalu zambrow.org, pod filmem, w którym Anna opowiedziała o zdarzeniach sprzed czterech dekad (dokument „Pod skorupą milczenia” Elizy Matejkowskiej został wyemitowany 18 maja), pojawiają się komentarze. Wiele wspiera ofiary. Ale są też takie wpisy:

„Śmiech na sali. Jeśli została skrzywdzona, to chyba się o tym od razu mówi, a nie po 40 latach. Co, nagle odwagi nabrała ta Pani?”. „Szkoda, że po 40 latach. Teraz to tylko słowo za słowo (...) Dlaczego nie wcześniej? Hmm”. „Dlaczego o tym nikomu z dorosłych nie mówiłyście?”.

Delegat łomżyńskiej kurii, ks. Bączek, w kolejnych mailach wyraża współczucie. Zapewnia, że rozumie mechanizmy rządzące traumą, wyparciem. Ale i w jego wypowiedziach wątek czasu się przewija.

– Wszystkie osoby, które miały kontakt z tym księdzem, w tej chwili mają ponad 40 lat – to zdanie powtórzy kilka razy (napisze je też w mailach do Anny). A na pytanie, czemu ta informacja ma służyć, odpowie: – Kto potrzebuje najbardziej wsparcia? Dziecko, nastolatek czy nastolatka, bo nie są w stanie same poprosić o pomoc.

Dlaczego ofiara zgłasza molestowanie po 40 latach? „Skąd ta cisza?”. I czy rzeczywiście da się rozstrzygnąć, kto potrzebuje pomocy bardziej?

Anna: – Niczego mamie nie powiedziałam. Może jako dziecko czułam, że to nie ma sensu, bo ona sama potrzebuje wsparcia? W domu był koszmar. Ojciec wracał pijany, wyciągał nóż, ustawiał nas pod ścianą, groził, że zabije. „Ojciec” był tematem zakazanym. Najpierw dlatego, że pił, potem – bo odszedł z inną kobietą. Kiedy Dmoch zabrał mnie do domu swojej matki, rodzice byli przed rozwodem. Byłam sama.

Andrzej: – Psychika twojej mamy zadziałała wyparciem. „Na pewno nic się nie stało” – pomyślała pewnie, i w tę wersję uwierzyła, żeby jakoś wytrzymać.

Anna: – Ośmioletnia dziewczynka nie może żyć z czymś takim sama. Więc, żeby przeżyć, ja też „zapomniałam”.

Pytamy o te 40 lat: jaki wpływ na jej życie miała krzywda? Ofiary bywają przecież przygniecione upokorzeniem do końca. Sypią im się związki. Tkwią w związkach-fikcjach („Nie współżyjemy od czterech lat. W ogóle nie pamiętam, bym kiedykolwiek chciała seksu” – opowiadała w „TP” dawna ofiara pedofila). Krzywdzą innych. Siebie. Popełniają samobójstwa.

– Miałam szczęście, że spotkałam Andrzeja – mówi Anna. – Ale i tak wpływ był kolosalny. O szczegółach nie mam sił jeszcze mówić. Mogę powiedzieć o dwóch rzeczach. Po pierwsze, przekroczenie granicy małego dziecka sprawia, że potem tę granicę bardzo trudno ustalić. Przez lata nie rozumiałam, dlaczego nie potrafię odmawiać...

– Że można zrobić z panią wszystko?

– Że to ja ze sobą mogę zrobić wszystko. Mąż mówił: nie rób tego, zostaw to, zostań w domu. A ja? Pracoholizm, ciągły ruch. Zresztą kto wie: może ten ruch mnie uratował? Dzisiaj to widzę: uciekałam w taniec, sztukę, we wszystko, co odciągało moją uwagę. W efekcie do dziś mam kłopot z odpowiedzią na pytanie: „Co czujesz?”. Kłopot mam też z wyznaczaniem granicy między dobrem a złem. Nad tym też się zawsze zastanawiałam: skąd u mnie to zatarcie, dlaczego wszystko tłumaczę, usprawiedliwiam? Teraz widzę: musiałam sobie kiedyś powiedzieć: „To nic takiego”...

Wielki Piątek, marzec 2018 r. Anna siedzi przy stole z rodziną. Luźna atmosfera, wszyscy uśmiechnięci. Zaczyna płakać.

Anna: – Poczułam potworny ból. I żal. Zobaczyłam tę ośmioletnią dziewczynkę. Jej samotność. Jak w ciemnym lesie, z którego nie ma ucieczki.

Andrzej: – Wyczytałem to w książce na temat traumy: ofiara zaczyna mówić, gdy nie ma już siły wypierać. Choć powiedziałaś mi o wszystkim dopiero po kilku miesiącach od tego płaczu.

Prośba czwarta

O sprawdzenie, czy są inne ofiary ks. Dmo- cha i czy potrzebują pomocy. Szybko, bo już 5 listopada, niecały miesiąc od zgłoszenia przez Annę i Andrzeja faktu molestowania, biskup łomżyński postanowił nie wszczynać postępowania wyjaśniającego. Argumenty? Po pierwsze: podejrzany nie żyje. Po drugie: brak innych zgłoszeń.


Czytaj także: Ks. Jacek Prusak: Sąd idzie: Mamy do czynienia z największym kryzysem w Kościele od czasów Reformacji – i stworzyliśmy go na własne życzenie.


8 listopada Andrzej dopytywał: „Proszę jeszcze raz o wyraźną odpowiedź (TAK lub NIE) na pytanie: Czy będą próby szukania innych, potencjalnych ofiar ks. Dmocha? Jeśli TAK, to proszę o szczegóły, w jaki sposób. Jeśli NIE, to proszę o wyjaśnienie, dlaczego”.

„Wyraźna odpowiedź” nie nadeszła. Mimo że Anna i Andrzej sami – jeżdżąc po parafiach, w których pracował ks. Dmoch i rozmawiając z ludźmi – zebrali poszlakowe dowody o innych ofiarach. I mimo że do portalu zambrow.org zgłosiły się trzy inne kobiety. Jedna odmówiła udziału w filmie, potwierdzając jedynie słuszność zarzutów. Druga nie chciała wystąpić przed kamerą, ale w rozmowie z twórczynią dokumentu powiedziała: „Ks. D. zapraszał dziewczynki do swojego pokoju. Mówił, że ma cukierki (...) Byłam świadkiem, jak (...) włożył jednej rękę pod bluzkę. (...) Wybrał dziewczynkę, która miała już lekko zarysowujące się piersi. Pamiętam nasze osłupienie. Potem ksiądz skwitował, że chciał sprawdzić, czy [dziewczynka – red.] nosi medalik”.

Trzecia z kobiet, występująca w filmie, opowiedziała swoją historię bardziej szczegółowo. Znowu: lekcje religii, salka katechetyczna, mieszkanie kapłana. „To, co mi zapadło w pamięć, mimo wielu lat, to zachowania, które były dla mnie już wtedy – jako dziecka – dziwne, niepokojące, w których nie umiałam się odnaleźć – mówiła. – Dwie, trzy osoby, nigdy w tym gronie nie było chłopców, zawsze same dziewczynki (...) Rzadko znajdowałam się tam na osobności z księdzem (...) Chyba tylko jeden taki moment utkwił mi w pamięci. Pamiętam, że ksiądz zaczął ze mną rozmowę, siedząc przy stole na krześle. Ja stałam naprzeciwko niego. Wziął mnie za rękę, przyciągnął do siebie, i takim jak gdyby uściskiem ręki kierował mnie aż do momentu, gdy usiadłam mu na kolanie (...) Natychmiast uwolniłam się (...) Ksiądz próbował wtedy zaprosić mnie ponownie, ale to już nie nastąpiło”.

Ofiar ks. Dmocha, a także świadków jego nadużyć jest – jak ustaliliśmy – więcej.

DZIECI SIĘ DZIŚ SZYBKO ROZWIJAJĄ

O tym, że ofiarą duchownego padła też jej siostra, Anna nie dowiedziałaby się nigdy, gdyby nie zwierzyła się rodzinie.

Wanda (dziś mieszka za granicą) zapamiętała: stojący w pokoju księdza stół, kredens pełen kryształów; kotarę z białego materiału, która oddzielała kącik z naczyniami i czajnikiem. – Uczył mnie religii, miałam 12-14 lat – opowiada Wanda. – Wziął mnie i trzy inne dziewczynki do wypisania świadectw na koniec roku. „Zaszczyt” – myślałyśmy. Zaprowadził do swojego pokoju, każdej po kolei kazał siadać na swoich kolanach, tłumacząc, że stół jest wysoki i niewygodnie będzie pisać. Kiedy usiadłam, zaczął mnie dziwnie głaskać. Innym razem byłam u niego z mamą. Poprosił, bym pomogła mu przynieść kawę. Za kotarą znowu poczułam to dziwne głaskanie. Gdy wróciłam z filiżanką dla mamy, on usiadł pomiędzy nami i swoją nogą zaczął dotykać mojej nóżki. Ruchami „głaskania” kierował stopę w górę. Kiedy wyszłyśmy, powiedziałam mamie o tym, co zaszło. Odebrała to jako dziecięce imaginacje.

– Dziś nie pamiętam wiele z dzieciństwa, ale Dmoch jest ciągle w mojej podświadomości – kontynuuje Wanda. – Czułam do niego obrzydzenie, ale nie do końca wiedziałam, dlaczego. Nie zrobił mi takiej krzywdy jak Ani, młodsze dzieci były łatwiejszym „łupem”. Kiedy siostra opowiedziała mi o swojej tragedii, zrozumiałam wszystko.

Tropy nadużyć duchownego prowadzą też do innych miejsc.

Dom, do którego ks. Dmoch zabrał Annę, pokazuje nam starszy mieszkaniec Sulęcina Szlacheckiego. Zatrzymujemy się przed bramą. Budynek jest opuszczony, na bramie kłódka, łąka nieskoszona.

W Sulęcinie mieszka 265 osób. Gdy przed którymś z domów zatrzymuje się nieznajomy samochód, chwilę później na ulicy pojawiają się ciekawi mieszkańcy. Po chwili dołącza do nas jedna z sąsiadek. Oglądała film na portalu zambrow.org, mówi, że wierzy w to, o czym mówiły występujące w nim kobiety. – Przychodziła do mnie czasem matka Dmocha. Mówiła, że jest „babiarz i tyle” – przyznaje. Sama widziała, jak po ogrodzie chodził z młodymi kobietami w szlafrokach.

– A dzieci? Też się pojawiały? – pytamy.

Sąsiad: – Dziewczynka? To ktoś tak upieprzył, ja przepraszam, ale nie mogę tego słuchać.

Sąsiadka: – To skąd by ona [Anna – red.] wiedziała, że jego dom był w Sulęcinie? Że matkę tu ma?

Sąsiadka, po chwili: – Moje bratanice, mogły mieć wtedy 13-14 lat, chciały jechać do Zambrowa. Mówię im, żeby poszły do księdza i spytały, czy ich nie zabierze. Zabrał. Ale potem przewrócił na wersalkę i do całowania! Od razu. Dziewczyny uciekły.

Sąsiad (o sąsiadce): – Ta pani za dużo dała informacji.

Sąsiadka: – To o moich bratanicach to święta prawda.

Sąsiad: – Ode mnie byście czegoś takiego nie usłyszeli. Może widziała dużo jako sąsiadka, ale za bardzo się odkryła.

Sąsiadka: – Co ja powiedziałam?

Sąsiad: – Marysiu [imię zmienione – red.], niedobrze to powiedziałaś. Niedobrze.

Sąsiadka: – Że kobiety przywoził? To każdy widział.

Sąsiad: – Za bardzo się ta pani odkryła. Gdyby były dzieci, można mówić.

– Dziewczynki z sąsiedztwa miały 13 lat – zauważamy.

Sąsiad: – Dzieci się dziś szybko rozwijają.

Dopytujemy, jak daleko są Jelonki, miejscowość, w której jest grób ks. Dmocha. Sąsiad rysuje na ziemi plan dojazdu i cmentarza.

Na grobie ks. Dmocha duży, złoty napis: „V-ce dziekan Komendy Głównej SG V-ce dziekan Dekanatu Sejny. Uhonorowany w 2008 r. certyfikatem dobroczynności za ratowanie zdrowia i życia chorych dzieci. Ave Maryja”.

ODPUST ZA POCAŁUNEK

W Żarnowie, gdzie ks. Dmoch spędził siedem lat (2004-11), rozmawiamy z proboszczem parafii pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Tematem jest zaskoczony, nic o zarzutach nie słyszał. – Był zakochany w wojsku. Wiersze pisał, podobno nawet malował – mówi.

I opowiada, że niektórzy ludzie go tu nie lubili, bo Dmoch wolał wojsko, a parafianie chcieli „księdza w sutannie”.

„Śp. ks. płk SG Stefan Dmoch pozostanie w naszej pamięci jako człowiek wielkiego serca, pełniący dzieła miłosierdzia, gościnny i przyjacielski, zapraszający pod swój dach wszystkich mundurowych, którzy pragnęli znaleźć sposobność do zadumy i refleksji nad swoim życiem” – pisał po jego śmierci biskup polowy Józef Guzdek.

Do tej części działalności ks. Dmocha nawiązują też parafianie z Berżnik i Żarnowa, w których spędził łącznie blisko 30 lat. Wspominają, że często odwiedzał go abp Sławoj Leszek Głódź (to on mianował ks. Dmocha kapelanem Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej).

– Jak przylatywał do niego apb Głódź, to i tydzień potrafił zostać. A przylatywał helikopterem, tu, niedaleko, lądował. Moje dzieci go lubiły, nawet przyniosły raz ze szkoły rymowankę „Kto nie kocha księdza Dmocha, tego spotka przykra focha”. Podobno sam ksiądz ją wymyślił – słyszymy od kobiety z Berżnik.

A mieszkanka Żarnowa opowiada nam, że ludzie ze wsi szemrali po kątach (raz ks. Dmoch nazwał ich nawet „hołotą”), bo nie rozumieli jednej rzeczy: takiemu uczonemu, wykształconemu duchownemu należy się szacunek. Taki właśnie szacunek wpajała córkom, które przygotowywał do pierwszej komunii.

Czy we wsi plotkowali o nieobyczajnym zachowaniu proboszcza? Plotkowali, nawet ktoś powiedział mu, żeby trzymał się od jego dzieci z daleka. Nie bała się o córki? Nie bała, bo przecież dziecko, które doznaje czegoś złego od dorosłego, już do niego nie wraca. A jej córki wracały. Tak, oglądała film braci Sekielskich, i uważa, że to nagonka na Kościół. – Nie wiadomo, może Sekielscy zapłacili tym osobom – mówi, ale na odchodne daje nam nazwisko mieszkanki wsi, której córka miała paść ofiarą ks. Dmocha.

Z K. i jej mężem połączyliśmy się telefonicznie.

– Nie chce mi się mówić źle o ludziach, którzy nie żyją – przyznaje kobieta. – Ale ksiądz w trakcie kolędy wysuwał do moich córek sugestie: „Pocałuj księdza w usta, to dostaniesz odpust”. Opowiadał nawet, ile dni odpustu. Mówił: „Usiądź na kolana do księdza”. Według mnie to nie były zachowania normalne dla księdza.

– Powiedzieliście wtedy coś państwo?

– Nie, ja byłam zszokowana, a męża nie było – odpowiada żarnowianka. – Moje córki powiedziały potem: „Całe szczęście, że taty nie było, bo źle by się to mogło skończyć”.

– Na pewno cały by nie wyszedł – włącza się do rozmowy mąż kobiety.

– We wsi krążyły o nim legendy, jeszcze z czasów Berżnik – dodaje żona. – Sam ksiądz podczas tamtej kolędy mówił, że tam przychodziły do niego dziewczyny i dobrze witały, siadały na kolanach. A tutaj czuje się niedoceniony, nikt go nie adoruje.

Pytamy, czy zgłosili gdziekolwiek zachowania ks. Dmocha, i czy ograniczyli z nim kontakty. – Kontaktu wielkiego nie było nigdy – słyszymy. – Nie unikaliśmy go specjalnie, ale też nie dążyliśmy do spotkań. A tamtego zdarzenia nie mogliśmy przetrawić. Opowiadaliśmy innemu księdzu, że jesteśmy w szoku. Zbytnio tego nie komentował, ale widać było, że jest zniesmaczony.

Prośba piąta

O możliwość wzięcia udziału w spotkaniu z ofiarami, które przed watykańskim szczytem o pedofilii miał obowiązek zorganizować każdy przewodniczący Episkopatu. I tym samym: o uznanie przez Kościół, że Anna padła ofiarą księdza.

Anna dowiaduje się, że nie będzie mogła wziąć udziału w spotkaniu, bo jeśli ks. Dmoch nie został uznany przez Kościół sprawcą, to ona nie jest ofiarą. Nie odpuszcza. Przyjeżdża do Warszawy.

„Nie będziemy wracać do tematu molestowania, bo to zostało zgłoszone” – słyszą od abp. Stanisława Gądeckiego, przewodniczącego KEP, po wejściu do sali.

W jednym z maili mąż Anny pyta delegata kurii łomżyńskiej: „Czy Ksiądz tak prywatnie (jako człowiek), nie jako delegat (...) wierzy relacji mojej żony? Czy na pewno Ksiądz chroni pokrzywdzonych, bo z Księdza słów raczej wynika, że Ksiądz broni wizerunku Kościoła instytucjonalnego. Celowo użyłem sformułowania »Kościół instytucjonalny«, a nie Kościół – dla mnie Kościołem teraz są wszyscy pokrzywdzeni”.

Delegat odpisuje. Nie ma powodów, by nie wierzyć pani Annie, ale jeśli podejrzany o wykorzystywanie duchowny żyje, Kościół wie, co robić – i z podejrzanym, i z pokrzywdzonymi. „Wszystko jednak radykalnie się zmienia, gdy podejrzany nie żyje...”.

Nam ks. Bączek mówi: – Państwo używacie pojęcia „ofiara”. No i tu jest właśnie problem. Bo jeśli mówimy o ofiarach, to stwierdzamy, że ten ksiądz jest sprawcą.

Tyle że pod koniec maja już wiadomo, że ofiar mniej lub bardziej drastycznych nadużyć ks. Dmocha było co najmniej sześć. Co zrobił lokalny Kościół, by odkryć prawdę, zanim zrobili to dziennikarze?


Polecamy: Po stronie ofiar - specjalny serwis "TP" o sprawie wykorzystywania seksualnego, zmowie milczenia i innych grzechach polskiego Kościoła


Ks. Bączek wymienia: zadzwonił do kurii ełckiej i poprosił o sprawdzenie akt personalnych księdza – czysto; spytał organistę, który pracuje w Zambrowie i który pamięta ks. Dmocha, czy kiedy- kolwiek widział albo słyszał, by duchowny wykorzystywał dzieci. Nie widział i nie słyszał. Dodatkowo kanclerz kurii potwierdził brak zarzutów w tej kwestii u jego kolegów z seminaryjnego rocznika.

Czy zrobiono wszystko, co możliwe? – Codziennie się zastanawiam, co więcej mógłbym uczynić – powtarza ks. Bączek.

Powtarza też przeprosiny. Za to, że kuria skierowała Annę do psychologa-księdza. Przyznaje też, że do parafii, w których pracował Dmoch, mógł zadzwonić osobiście, ale tego nie zrobił. A ogłoszenia w parafiach mogły zostać odczytane, ale nie były. – Dziś postąpiłbym inaczej – mówi ks. Bączek.

CZY TYLAWA JEST W POLSCE?

– A tak po ludzku: widział ksiądz film Sekielskich? – pytamy.

– Zacząłem o 11, skończyłem o 1 i nie mogłem spać. Byłem wstrząśnięty i zły. Jestem księdzem od 17 lat. Kiedy zaczynałem pełnić posługę kapłańską, to były najpiękniejsze chwile... A kiedy byłem w seminarium, czym my żyliśmy wtedy... Zagadnieniami teologicznymi, liturgią, zdobywaniem wiedzy, braterstwem – to były cudowne lata. Kiedy wchodziłem w kapłaństwo, nigdy nie myślałem, że będę się zajmował takimi sprawami. A kiedy w 2014 r. powoływano delegatów ds. ochrony dzieci i młodzieży, sam zaproponowałem księdzu biskupowi swoją osobę. Byłem przekonany, że to tylko formalny urząd, naprawdę, wierzcie mi. A po kilku miesiącach, może po roku, pierwsze zgłoszenie, dramatyczne dla mnie.

– Ale skąd ten wstrząs? Było wiele podobnych spraw, począwszy od Tylawy...

– Ja nawet nie wiem, o czym państwo mówicie teraz. O Tylawie? Ja kompletnie nie wiem, o czym mówicie.

– To była pierwsza głośna sprawa. Od Tylawy zaczęła się rozmowa o molestowaniu w Kościele.

– Ale chodzi o Polskę?! Gdzie jest ta miejscowość?

Andrzej: – Ks. Bączek popełniał błędy, delegaci nie mają wystarczającej wiedzy. Ale chcielibyśmy podkreślić: łomżyński delegat i o. Żak to jedyne osoby, które wykazały dobrą wolę, by nam pomóc. Za brak wsparcia, blokadę informacji, bezczynność odpowiadają biskupi: łomżyński i ełcki.

DLA DOBRA KOŚCIOŁA

Ks. Bączka pytamy, czy czuje się przygotowany na prowadzenie spraw, w których podejrzany duchowny nie żyje. – Próbuję sobie przypomnieć, czy na spotkaniach delegatów ktokolwiek o podobnych przypadkach mówił. Wydaje mi się, że nie – przyznaje.

O procedury w takich przypadkach pytamy o. Adama Żaka. Zakonnik przywołuje jeden z punktów wytycznych KEP, zgodnie z którym w przypadku oskarżenia pod adresem zmarłego „nie należy wszczynać dochodzenia kanonicznego, chyba że zasadnym wydałoby się wyjaśnienie sprawy dla dobra Kościoła”.

– Chodzi o zdobycie wiedzy historycznej, żeby np. nie doszło do jakiejś formy czczenia zasług tego zmarłego księdza, co wiązałoby się ze zgorszeniem i ranieniem pokrzywdzonych – wyjaśnia o. Żak. – Ale nawet w takim przypadku nie chodzi o dochodzenie zakończone sentencją wyroku, bo ani prawo państwowe, ani kościelne takiej możliwości nie przewiduje. Można jedynie przeprowadzić dochodzenie o wartości historycznej, zbierając świadectwa pokrzywdzonych. Jedno jest pewne: pokrzywdzonym należy się uczciwe potraktowanie ich skargi i pomoc.

Tyle że Anna tej pomocy nie dostała. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2019