Nic nam się nie należy

Do kierownictwa PiS powoli dociera, że w grze z Unią naprawdę można stracić pieniądze i pozycję. Stąd nagły skok myślenia spiskowego, choćby słowa premiera o inwestorach zagranicznych wywożących z Polski zyski.

11.06.2018

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Teorie spiskowe nie powstają z niczego i nie pojawiają się przypadkowo. Podobnie jak stereotypy – sprowadzają skomplikowane zjawiska do prostych tez, dzięki czemu dają swoim zwolennikom złudzenie, że rozumieją, co się wokół nich dzieje. Dlatego teorie spiskowe są tak skonstruowane, że nie można ich zweryfikować. Dowody na spisek potwierdzają teorię, a brak dowodów pokazuje, iż spisek był tak głęboko zakonspirowany, że jego autorzy zdołali usunąć wszelkie dowody. Teorie spiskowe mają więc to do siebie, że poprawiają samopoczucie ich autorów. Przemieniają bowiem ich z zagubionych obywateli, którzy nie znają odpowiedzi na nurtujące pytania, w głosicieli naracji, których inni słuchają ze zdumieniem. To zawsze działa – czy chodzi o spisek firm farmaceutycznych, o którym mówią ruchy antyszczepionkowe, czy o katastrofę w Smoleńsku, czy – i to ostatni wkład w historię teorii spiskowych – o to, że zagraniczni przeciwnicy celowo zachwiali wartością tureckiej waluty, jak twierdzi prezydent Erdoğan.

W Polsce od pewnego czasu mamy już nową-starą teorię spiskową, zgodnie z którą inwestorzy zagraniczni systematycznie osłabiają polską gospodarkę. Teoria ta poprawia samopoczucie jej wyznawców, ale też dodatkowo obnaża tok rozumowania w kierownictwie partii rządzącej. Ostatnio tę teorię przedstawił premier Mateusz Morawiecki, twierdząc, że wobec Unii jesteśmy płatnikiem netto. Polska – brzmiał jego wywód – dostaje z UE 25 mld, a zagraniczny kapitał czerpie od nas ok. 100 mld zł.

Teza, że Polska traci gigantyczne pieniądze z powodu transferu zysku ze strony zagranicznych przedsiębiorstw, nie pojawiła się przypadkiem – premier jest do niej przekonany i, jak twierdzą niektórzy, to go skłoniło do zamiany fotela prezesa zagranicznego banku na fotel ministra. Teza jest ciekawa, nie dlatego, że jest spiskowa, ale dlatego, że premier i jego otoczenie zdają się wierzyć w to, iż można tak różne zjawiska jak transfery z budżetu UE i eksport kapitału z Polski nie tylko sensownie porównać, ale nawet ze sobą rozliczać.

Majątek narodowy za bezcen

O inwestycjach zagranicznych w Polsce zawsze krążyło wiele mitów. W latach 90. ich przeciwnicy twierdzili, że inwestorzy tylko „wykupują majątek narodowy za bezcen”, aby potem zamknąć te zakłady, bo stanowią konkurencję dla zagranicznego biznesu. Nigdy się nie zastanawiali nad tym, dlaczego tak sprawnie funkcjonujące zakłady, będące konkurencją dla bogatszych inwestorów z zagranicy, na otwartych przetargach uzyskały tak niskie ceny. Logika ekonomii tego nie wyjaśnia, teorie spiskowe robiły to o wiele lepiej, twierdząc, że rząd po prostu wszedł w spisek z inwestorami i sztucznie obniżył cenę, aby „zagraniczni” mogli kupić i zamknąć.

Dowodów na tego typu układy nigdy nie było, i wszystkie większe afery prywatyzacyjne kończyły się na niczym – albo nie znaleziono przestępstwa, albo nie znaleziono winnych, albo sądy ich nie skazały. Co dla zwolenników teorii spiskowych jest tylko kolejnym dowodem na spisek – że nawet policja, prokuratorzy i sędziowie byli w zmowie, albo przynajmniej wykazali się nieudolnością.

Teza, że zagraniczne firmy inwestujące w Polsce nie płacą podatków, a do tego wywożą gigantyczne zyski, pochodzi z lat 90. I wtedy miała pewne racjonalne podłoże. Przed wstąpieniem Polski do UE obowiązywała ustawa o inwestycjach zagranicznych, która te inwestycje czasowo zwalniała z podatku od osób prawnych. Jednak większość tych zwolnień już dawno wygasła, a resztę rząd musiał zlikwidować przy wejściu do UE, bo były sprzeczne z jej prawem. Teraz rząd może wspierać inwestycje pośrednio i tylko w takim zakresie, w jakim to nie wpływa na warunki konkurencji na rynku Wspólnoty. Inaczej na takie dotacje (jak ostatnio dla LOT-u) musi zgodzić się Komisja Europejska.

Warto sobie przypomnieć, dlaczego te zwolnienia w ogóle powstały. Od drugiej połowy lat 80. kolejne ekipy rządowe starały się przyciągnąć inwestycje, ale zamiast poważnych inwestorów pojawiły się jedynie podejrzane małe firmy, chcące szybko zarobić i się wycofać. Dlaczego? Bo wszystkie najważniejsze decyzje o gospodarce zapadały nie w przedsiębiorstwach, lecz w gabinetach rządowych i komitetach wojewódzkich rządzącej partii. Był jeszcze drugi powód: inwestorzy nie mogli swobodnie transferować swoich zysków, musieli zarobione pieniądze zamienić na towar, a towar wywozić z Polski i dopiero sprzedać. Mimo to zysk wywozili – w tajnych skrytkach samochodów i za pomocą podrobionych dokumentów.

Potem zliberalizowano przepisy i Polska stała się jednym z największych odbiorców inwestycji zagranicznych w Europie. Dziś inwestorzy mogą na tyle swobodnie wywozić i towary, i zyski, że już całkiem legalnie „optymalizują” podatki, czyli manipulują obrotem towarów w taki sposób, aby podatki płacić tam, gdzie są najniższe. A co najważniejsze – tak mogą robić i inwestorzy zagraniczni, i rodzimi.

Gdyby inwestycji nie było

Ale nawet jeśli zagraniczni to robią, najpierw jednak coś produkują w Polsce albo świadczą usługi, które są opodatkowane VAT-em oraz wymagają zatrudnienia pracowników, którzy z kolei płacą podatek dochodowy, składki na ZUS i ubezpieczenie zdrowotne. A przede wszystkim inwestorzy zagraniczni są konsumentami, za co też siłą rzeczy płacą VAT, czasami również akcyzę i cło. Inaczej mówiąc: kreują dochody dla państwa, których bez ich inwestycji by nie było. Nawet gdyby wszyscy inwestorzy legalnie lub nielegalnie uchylili się od płacenia podatku od przedsiębiorstw, to i tak dla budżetu państwa sytuacja byłaby korzystniejsza niż bez nich.

Przedsiębiorca nie może bowiem unikać płacenia podatków w ogóle. Może przeznaczyć swój zysk albo na inwestycje (wtedy zgodnie z prawem zwolniony jest z podatku, bo zysku po prostu nie wykazuje), albo na konsumpcję (wtedy płaci VAT).

To wszystko od dawna powtarzają ekonomiści, a jednak teorie spiskowe wciąż mają się dobrze. Porównanie transferów unijnych (pochodzących od innych rządów) z transferem zysków zagranicznych inwestorów (które trafiają do prywatnych kieszeni) bez podania okresu, którego dotyczą, jest oczywiście bez sensu. Inwestorzy wywożą zyski od 25 lat (i nie tylko do innych krajów UE, ale też do USA, Rosji, Kanady i krajów azjatyckich), a transfery z UE Polska dostaje od 2004 r. (nie licząc tzw. pomocy przedakcesyjnej, która napłynęła wcześniej).

Ważne jest tu coś innego. Jeśli chcemy ocenić bilans płatniczy Polski od strony moralnej (co samo w sobie jest intelektualnie dość karkołomne), to powinniśmy zestawić obecną sytuację, w której Polska ma bardzo dużo inwestycji zagranicznych, a inwestorzy wywożą zysk, z sytuacją, w której nie miałaby tych inwestycji, a więc nie miałaby również wspomnianych wyżej wpływów. Zakładanie bowiem, że może zaistnieć sytuacja, kiedy inwestorów zagranicznych nie ma, ale budżet mimo to czerpie korzyści z nich wynikające, jest tak samo bez sensu jak zakładanie, że ktokolwiek w Polsce by inwestował, gdyby nie mógł potem wywozić zysku za granicę. Tak było w latach 80. – z wiadomymi skutkami.

W ustach premiera brzmiałoby to co najmniej dziwnie, nawet gdyby nigdy w przeszłości nie był prezesem zagranicznego banku. Gdyby bowiem jeden z filarów jego planu rozwoju – wzmocnienie polskich firm tak, aby mogły kupować duże firmy zagraniczne – się ziścił, to makroekonomiczne skutki byłyby takie same jak przy masowym przenoszeniu zysków zagranicznych inwestorów. Polskie firmy, państwowe i prywatne, musiałyby wywozić swoje zyski za granicę, aby tam kupować udziały w firmach, po czym te inwestycje mogłyby odliczyć od podatku w Polsce.

Mając na uwadze te oczywistości, przypomnijmy, że premier powiedział, co powiedział, i to nie jeden raz, więc raczej nie było to przejęzyczenie.

Opór tanio sprzedam

Aby ten fenomem zrozumieć, znowu trzeba się cofnąć do wczesnych lat 90. oraz ówczesnego zjawiska oporu przeciwko prywatyzacji i inwestycjom zagranicznym. Paradoksalnie (ale tylko pozornie) opór ten pochodził nie od polskich menadżerów i udziałowców, którym kapitał zagraniczny rzekomo groził wykupieniem i zamknięciem ich zakładów. Oni wręcz szukali inwestorów i chętnie zawierali umowy joint venture, a w firmach prywatnych często popierali ich nawet pracownicy, którzy liczyli na podwyżki i bardziej stabilne zatrudnienie albo, w skrajnych przypadkach, na to, że inwestor uratuje ich przed bankructwem.

Opór pochodził od polityków opozycyjnych, zachęcanych zazwyczaj przez pracowników dużych państwowych firm, którym konkurencja nie zagrażała i w których istniały silne związki zawodowe. I to był opór całkowicie racjonalny, tak samo jak poparcie dla prywatyzacji ze strony załóg w mniejszych, wystawionych na konkurencję firmach. Walcząc widowiskowo i głośno przeciwko prywatyzacji hut, kopalń, wielkich zakładów przemysłowych – załogi swoim sprzeciwem podnosiły cenę, jaką państwo musiało zapłacić za przezwyciężenie ich oporu. Ceną były udziały pracownicze. W ten sposób „majątek narodowy” dostał się nie tylko w ręce kapitalistów i inwestorów zagranicznych, ale też w ręce załóg. W odróżnieniu od inwestorów członkowie załóg szybko sprzedawali swoje udziały, kupując dobra konsumpcyjne i tracąc wpływ na firmę, w której pracowali.

Ten scenariusz powtarzał się jeszcze wielokrotnie: dobrze zorganizowana grupa interesu stawia silny, widowiskowy opór, zazwyczaj w imieniu większego dobra, aby uszczknąć dodatkowe co nieco z budżetu (tzn. od pozostałych obywateli nabranych na taką moralizującą retorykę). Przed wejściem Polski do UE bardzo sprawnie robili to rolnicy i mieszkańcy wsi, których niechęć do integracji europejskiej Wspólnota (a więc wszyscy jej podatnicy) odkupiła za cenę tak wielkich transferów, że przeciętne dochody rolników wzrosły po 2004 r. w ciągu kilku lat czterokrotnie. Stawianie oporu opłaca się, jeśli stawiający go jest gotów dać sobie ten opór „odkupić”.

Paniczna reakcja

Jednak w porównaniu z latami 90. nie widać dzisiaj grupy nacisku, która stawiałaby taki opór przeciwko inwestycjom zagranicznym. Na sprzeciwie premiera Morawieckiego wobec „wywożenia gigantycznych zysków” nikt nie zyska, tym bardziej że w warunkach wspólnego rynku i swobody transferu kapitału i tak nie można temu zapobiec. Kto miałby premierowi „odkupić” jego sprzeciw wobec kapitału zagranicznego? On sam przecież każdą większą inwestycję zagraniczną przedstawia jako sukces swojej polityki, choć musi ona prędzej czy później pociągnąć za sobą wywóz zysku.

Rozwiązanie tej zagadki tkwi prawdopodobnie w wizji świata uprawianej przez kierownictwo partii rządzącej. Tam panuje przekonanie, że są rzeczy, które się rządowi polskiemu po prostu należą, i takie, które należą się innym. Wobec tego można tę zależność wzajemnie rozliczyć – bez wdawania się w dywagacje, czy druga strona w ogóle rozumie ten podział i go uznaje.

Zgodnie z taką linią myślenia rząd przegrał sprawę wyboru Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, zakładając, że ta pozycja „należy się” na tej samej zasadzie, jak się należała pozycja komisarza. Potem uznano, że Polsce należą się reparacje wojenne i że można je rozliczyć z sankcjami za reformę sądownictwa.

Teraz najwyraźniej premier uznał, iż określonej wysokości transfery z UE „należą się” i że można je uzyskać, grożąc kapitałowi zagranicznemu. Pomijając, że to mało wiarygodne, bo nikt nie uwierzy, iż polski rząd na złość Unii (albo Niemiec, co dla rządzących oznacza w gruncie rzeczy to samo) odmrozi uszy własnej gospodarce i budżetowi, równocześnie okazuje się – jak przy wyborze Tuska – paniczną reakcją w ostatniej chwili na coś, co się zapowiadało od dawna.

Od 2009 r., czyli od wejścia w życie traktatu lizbońskiego, było wiadomo, że przewodniczącego Rady Europejskiej wybiera sama Rada, a nie rządy państw członkowskich, większością kwalifikowaną i nie w konsensusie. Od ponad dwóch lat stolice państw członkowskich huczą od debat na temat „ukarania” państw nieprzyjmujących uchodźców i przemeblowania budżetu UE tak, aby państwa przyjmujące uchodźców dostały więcej.

Od dwóch lat dyskutuje się o powiązaniu wypłat z funduszy spójności z oceną praworządności danego kraju – w maju te propozycje znalazły konkretny wyraz w dokumencie Komisji Europejskiej, dotyczącym przyszłego wieloletniego budżetu Unii. Mówi się też o tym, aby więcej pieniędzy z puli na rozwój wsi i na rolnictwo przeznaczyć na ochronę środowiska. Od wielu miesięcy wiadomo też, jak można przeprowadzić takie zmiany, omijając procedury, w których Polska (czy Węgry) mogłaby postawić weto. Decyzje miałaby zatwierdzać Rada i Parlament UE, a wymagana większość wynosiłaby 55 proc. krajów. Powstały ku temu już odpowiednie koalicje.

Kilka dni temu pojawiły się konkretne wyliczenia przyszłych transferów z funduszy spójności, z których wynika, że Polska dostałaby o ponad 20 proc. mniej pieniędzy. Po części wynika to z faktu, że zmienią się techniczne parametry stosowane do wyliczeń. Ale w rozpoczynających się właśnie negocjacjach pozycja Polski będzie znacznie słabsza z powodu trwających ponad dwa lata sporów o zmiany w polskim wymiarze sprawiedliwości oraz innych działań, z perspektywy europejskiej sprzecznych z zasadą rządów prawa.

I tu chyba tkwi prawdziwy powód szerzenia teorii spiskowych na temat inwestycji zagranicznych i relacji z Europą. Teraz, za pięć dwunasta, wiadomość o tym wszystkim dotarła też do rządzących w Warszawie. ©

Autor jest profesorem politologii Uniwersytetu SWPS. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor nauk społecznych na SWPS Uniwersytecie Humanistyczno–Społecznym w Warszawie. Bada, wykłada i pisze o demokratyzacji, najnowszej historii Europy, Międzynarodowym Prawie Karnym i kolonializmie. Pracował jako dziennikarz w Europie środkowo–wschodniej, w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 25/2018