Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie było już PRL-u, tylko Rzeczpospolita Polska z orłem w koronie, nie było PZPR ani cenzury, ani urzędu do spraw wyznań, ani służby bezpieczeństwa. Była za to religia w szkole. Gorąca chęć, by zastąpić jak najszybciej wybranego przez kontraktowy parlament na mocy umów okrągłostołowych prezydenta Jaruzelskiego, autora stanu wojennego, człowiekiem najlepiej symbolizującym nową epokę, zdawała się przemożna.
W listopadzie w pierwszej turze wyborów nie zapadło rozstrzygnięcie. Do drugiej tury przeszedł przewodniczący Solidarności Lech Wałęsa i... Stanisław Tymiński. Zagłosowało na niego dwadzieścia kilka procent wyborców, więcej niż na premiera Mazowieckiego. Polacy, pierwszy raz od wojny obdarowani prawem wolnego wyboru głowy nareszcie wolnego własnego państwa, stanęli przed perspektywą, że może to najważniejsze stanowisko i godność objąć - z ich własnej woli - nikomu nieznany przybysz z dalekiego kontynentu, o którego biografii i zasługach nie było wiadome nic a nic, a największym jego walorem zdawała się być czarna teczka, którą chętnie stawiał na stole, ale nigdy jej nie otworzył.
W drugiej turze zwyciężył Lech Wałęsa. To było bardzo gorzkie zwycięstwo. Do dzisiaj, wracając myślą do tamtej historii, nie jesteśmy w stanie zmierzyć jej absurdu. I nikt chyba nie potrafi przekonująco odpowiedzieć, co kierowało tak wielkim procentem rodaków, którzy zgadzali się, żeby nimi i Polską władał nieznajomy. Nikt chyba również do dziś dnia nie spróbował wysnuć stąd jakichkolwiek wniosków, które mogłyby się nam przydać na przyszłość.