Najwyższe prawo, najwyższa niesprawiedliwość

Antysądowy populizm wyrasta na niezrozumieniu zasad, którymi kierują się sądy. Jeśli one same nie zabiorą się za skuteczną komunikację, takie akcje jak ostatnia rządowa kampania oczerniająca mogą być coraz skuteczniejsze.

25.09.2017

Czyta się kilka minut

 / PIOTR KAMIONKA / REPORTER
/ PIOTR KAMIONKA / REPORTER

Ostatnie decyzje Sądu Najwyższego, dotyczące Mariusza Kamińskiego i Julii Przyłębskiej, zdenerwowały wiele osób, zwłaszcza tych, które odważnie protestowały w obronie niezależności sądów. Oczekiwano, że postępowanie koordynatora służb specjalnych będzie się toczyło dalej, aż do skazania, a ono zostało zawieszone. Oczekiwano, że sąd zbada legalność powołania prezes TK, a ten stwierdził, że sprawa jest bezprzedmiotowa. W internecie pojawiły się emocjonalne wpisy, oskarżające sędziów o zdradę, tajemny układ z rządzącą partią, a w najlepszym przypadku o tchórzostwo.

Nie jest moim zamiarem oceniać decyzje Sądu Najwyższego. Były one uzasadnione literą prawa, a frustracja społeczeństwa była związana albo z rozczarowaniem, że sędziowie nie sięgnęli poza literę prawa, po jego ducha (sprawa Kamińskiego), albo z pęknięciem medialnie nadmuchanej bańki, w której sprawa sędzi Przyłębskiej jawiła się jako decyzja co do jej być albo nie być w Trybunale (a taką nie była, bo nawet zgodna z publicznym oczekiwaniem decyzja sądu nie pozbawiłaby Przyłębskiej funkcji prezesa TK). Chcę raczej odpowiedzieć na pytanie, skąd bierze się rozbieżność pomiędzy potocznym a sędziowskim poczuciem sprawiedliwości, której przykładem jest reakcja na ostatnie decyzje Sądu Najwyższego.

Człowiek czy system?

Aby unaocznić tę rozbieżność, wystarczy przeanalizować prosty kazus: niewinny człowiek zostaje skazany przez sąd pierwszej instancji za ciężkie przestępstwo na karę wieloletniego więzienia. Adwokat odwołuje się do sądu drugiej instancji, wykazując ponad wszelką wątpliwość, że jego klient jest niewinny. Sędzia drugiej instancji jest przekonany przez argumentację zawartą w apelacji i chce uniewinnić oskarżonego. W ostatniej chwili zauważa jednak, że apelacja została wniesiona dzień po terminie, co zgodnie z procedurą powoduje, że nie może apelacji uwzględnić. Orzeczenie skazujące stanie się więc ostateczne i niewinny człowiek pójdzie do więzienia. Co w tej sprawie powinien zrobić sędzia?

Potoczne poczucie sprawiedliwości wskazuje, że powinien mimo wszystko apelację rozpatrzyć i niewinnie oskarżonego wybawić – w końcu najważniejszy jest człowiek i bezduszne procedury nie powinny być przeszkodą dla sprawiedliwości. Problem w tym, że jeśli sędzia zrobi wyjątek od zasady, że apelacje składa się w terminie, stworzy precedens. Kolejna osoba spóźniona z apelacją będzie oczekiwać, że także w jej sprawie uczyni się wyjątek. Tego przecież wymaga zasada równości wobec prawa.

Co więcej, skoro ze względu na konieczność czynienia sprawiedliwości można nie respektować sądowego terminu, to właściwie nie ma znaczenia, czy apelację złoży się dzień czy rok po terminie. Przecież najważniejszy jest człowiek, prawda? Tym sposobem, dzięki mechanizmowi równi pochyłej, instytucja terminu na wniesienie apelacji przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. Nikt nie będzie przestrzegał terminu, ponieważ wszyscy będą chcieli być traktowani tak samo, nawet ci, którzy nie są w sposób oczywisty niewinni. Nieprzestrzeganie terminu rozmontuje cały system – zgodnie z konstytucją każda sprawa musi być rozpatrzona w dwóch instancjach. Normalnie niewniesienie apelacji w terminie kończy postępowanie, bo oznacza, że strona nie chce drugiej instancji i godzi się z wyrokiem instancji pierwszej. Ale właśnie odeszliśmy od wymogu składania apelacji w terminie, bo najważniejszy jest człowiek. A ponieważ nie wiemy, czy ktoś kiedyś w przyszłości nie złoży apelacji od wyroku pierwszej instancji, nie da się postępowania definitywnie zakończyć. W efekcie nie wiadomo, czy człowiek jest ostatecznie winny czy niewinny, i czy ma zostać ukarany czy nie. Wyjątek prowadzi zatem do absurdu – nikogo nie można ostatecznie skazać, a więc nikogo nie można ukarać.

Sędzia, świadomy ryzyka opisanego powyżej, odmawia zatem rozpatrzenia spóźnionej apelacji, posługując się najbardziej okrutną prawniczą maksymą: „Dura lex sed lex”. I od razu spada na niego krytyka, wyrażona już przez Cycerona inną prawniczą maksymą: „Summum ius, summa iniuria” – najwyższe prawo prowadzi do najwyższej sprawiedliwości. Najwyższe prawo to bezduszny proceduralny wymóg składania apelacji w terminie. Najwyższa niesprawiedliwość to dopuszczenie do tego, żeby niewinny człowiek został surowo ukarany. Sędzia jest wierny prawu, społeczeństwo uważa, że zdradził sprawiedliwość.

Zasada proporcjonalności

Rozbieżność pomiędzy potocznym i sędziowskim poczuciem sprawiedliwości bierze się z tego, że zwykły człowiek myśli o sprawiedliwości w kategoriach jednostki, a sędzia myśli o sprawiedliwości w kategoriach systemu. Bardziej naturalne jest to jednostkowe podejście – łatwiej jest nam się utożsamić psychologicznie z konkretnym człowiekiem niż z abstrakcyjnym systemem. Myślenie sędziego musi być jednak systemowe i uniwersalne, bo tylko wtedy ma szansę zapewnić sprawiedliwość ogółowi, nie jednostce. Różnice w myśleniu sędziowskim i niesędziowskim najlepiej ujmuje znana konstrukcja imperatywu kategorycznego Immanuela Kanta: postępuj tylko według takiej indywidualnej reguły, co do której jednocześnie byś chciał, aby stała się powszechnie obowiązującą zasadą. Innymi słowy: oceniając słuszność czyjegoś postępowania w konkretnej sprawie, oderwij się od niej i spróbuj pomyśleć bardziej uniwersalnie. Wyobraź sobie świat, w którym ta indywidualna reguła jest stosowana do wszystkich.

Istotą wykształcenia prawniczego jest uczenie myślenia uniwersalnego, nie jednostkowego. Stąd w prawie, choć brzmi to zaskakująco, potrzebna jest wyobraźnia – co się stanie, jeśli zrobię wyjątek? Żeby właściwie ocenić skutki jednostkowej decyzji, trzeba zdobyć dość szeroką wiedzę o systemowych powiązaniach pomiędzy przepisami. Dlatego porządne prawnicze wykształcenie trwa prawie dziesięć lat, a sędzią Sądu Najwyższego zostaje się zazwyczaj po kolejnych dwudziestu. Zwyczajny obywatel jest wolny od tego balastu wiedzy o powiązaniach systemowych, dlatego łatwiej mu podjąć intuicyjną, po ludzku sprawiedliwą decyzję. I łatwiej oskarżyć sędziego o bezduszność.

Tę wynikającą z różnic w myśleniu rozbieżność, a czasem przepaść między sędziowskim a społecznym poczuciem sprawiedliwości, można skutecznie zmniejszyć. Jednym ze sposobów jest częstsze korzystanie przez sędziów z ogólnych zasad prawa, które stanowią zawory bezpieczeństwa przed nadmierną surowością szczegółowych przepisów. Taką zasadą jest kluczowa dla każdego systemu prawa zasada proporcjonalności, nazywana czasami zasadą niewylewania dziecka z kąpielą albo zasadą niestrzelania do komarów z armat. Istotą proporcjonalności jest działanie, które jest konieczne w danej sytuacji, jest skuteczne i przynosi więcej korzyści niż kosztów. W niektórych sytuacjach, gdy ich decyzja prowadzi do nieproporcjonalnych skutków, sędziowie mogliby zniwelować jej zbyt surowe skutki, stosując przepisy prawne wraz z zasadą proporcjonalności.

Co ciekawe, nie da się zasadą proporcjonalności zniwelować surowego skutku niedotrzymania terminu w omawianym przez nas kazusie. Nierozpatrzenie apelacji po terminie jest konieczne, ponieważ w przeciwnym razie, jak widzieliśmy, wali się misternie budowany gmach prawa. Jest ono także skuteczne, ponieważ z jednej strony mobilizuje strony do dbania o swoje sprawy, z drugiej – jest narzędziem zapewniającym możliwość ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy. Wreszcie nie przynosi więcej szkody niż pożytku, oczywiście jeśli rozpatrywane jest w kategoriach systemowych, nie jednostkowych. To decyzja o uwzględnieniu spóźnionej apelacji jest nieproporcjonalna – daje korzyść jednostkową konkretnemu człowiekowi, a przynosi ogromne straty w perspektywie całego systemu i społeczeństwa.

Mówić po ludzku

Co więc robić w sprawach, w których decyzje sędziów odbiegają od potocznego poczucia sprawiedliwości, a jednocześnie są prawidłowe i ważne dla społeczeństwa, mimo że społeczeństwo nie do końca to rozumie? Jedyną szansą na zmniejszenie rozbieżności pomiędzy sędziowskim a potocznym rozumieniem sprawiedliwości jest skuteczne komunikowanie się sędziów ze społeczeństwem. Takiej komunikacji zabrakło w obu sprawach rozpatrywanych ostatnio przez Sąd Najwyższy. Powodem rozstrzygnięcia w obu była podobna jak w naszym kazusie dbałość o spójność systemu, nie o osiągnięcie jednostkowego efektu, który ludziom wydaje się sprawiedliwy.

Jeśli chcemy, by obywatele ufali sądom, sądy muszą pokazać społeczeństwu, dlaczego zdecydowały tak, jak zdecydowały, szczególnie wtedy, kiedy jasne jest, że decyzja sądu może budzić niezrozumienie. I nie rozwiązuje problemu prawnicze uzasadnienie wyroku, które dla większości ludzi jest całkowicie niezrozumiałe. Należy przy tym pamiętać, że wyjaśnienie sensu wyroku może być dla sędziego problemem. W sprawie Przyłębskiej trudno sobie np. wyobrazić, że sędzia SN po rozstrzygnięciu sprawy wskazuje – zresztą zgodnie z prawdą – że jego decyzja nie zamyka drogi do badania prawidłowości powołania prezes TK, i informuje, w jakich innych procedurach można to zrobić. Po takiej wypowiedzi sędzia zostałby natychmiast oskarżony o wyjście poza swoją rolę niezależnego arbitra. Dlatego rola tłumaczenia sensu trudnych sądowych spraw powinna przypaść profesjonalnym rzecznikom i biurom prasowym sądów. Rzecznicy sądów nie powinni być przy tym sędziami – tylko wtedy będą mogli swobodnie komunikować się ze społeczeństwem, zarówno pod względem używanego języka, jak i przekazywanych treści.

Jeśli skutecznej komunikacji pomiędzy sądami a społeczeństwem zabraknie, rozbieżność między sędziowskim i potocznym poczuciem sprawiedliwości będzie się powiększać. Jej efektem może być brak chętnych do obrony niezależności sądów, kiedy znowu zostaną one zaatakowane. Ta powiększająca się rozbieżność jest przecież najlepszą pożywką dla antysądowego populizmu, który narasta od dwóch lat, a obecnie trafił na billboardy w rządowej kampanii dyskredytującej sędziów. Antidotum na to propagandowe kłamstwo jest oczywiście mówienie prawdy, ale trzeba ją mówić w sposób, który ma szansę dotrzeć do rozmówcy. Niestety, zbyt wiele sędziowskiego mówienia i wyjaśniania wymaga doktoratu z prawa, by je zrozumieć. ©

Autor jest prawnikiem, profesorem UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Prawnik, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i praktykujący radca prawny. Zajmuje się filozofią prawa i teorią interpretacji, a także prawem administracyjnym i konstytucyjnym. Prowadzi blog UR (marcinmatczak.pl), jest autorem książki „Summa iniuria. O błędzie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2017