Nadwiślańska apokalipsa

Choć wojna skończyła się dla nich w styczniu 1945 r., mieszkańcy kilkuset polskich wsi wciąż przeżywali gehennę. 75 lat temu ich los poruszył kraj.

10.05.2021

Czyta się kilka minut

Rodzina chłopska z jednej z ponad 630 wsi, które zostały zniszczone podczas walk na przyczółkach nadwiślańskich. Zdjęcie wykonał wojskowy fotograf w roku 1949 (w opisie nie podano nazwy wioski), gdy zbudowano już przynajmniej prowizoryczne schronienia. / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE
Rodzina chłopska z jednej z ponad 630 wsi, które zostały zniszczone podczas walk na przyczółkach nadwiślańskich. Zdjęcie wykonał wojskowy fotograf w roku 1949 (w opisie nie podano nazwy wioski), gdy zbudowano już przynajmniej prowizoryczne schronienia. / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Jest sierpień 1946 r., gdy Fiorello La Guardia – dyrektor generalny UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration; to międzynarodowa organizacja pomagająca państwom Azji i Europy zniszczonym podczas II wojny światowej) – odwiedza Polskę. Wraz z synem Erikiem objeżdżają to, co pozostało z kilkuset wsi nad Wisłą, gdzie front niemiecko-sowiecki stał prawie pół roku, od lata 1944 do stycznia 1945 r.

W jednej z nich La Guardia wchodzi do wykopanej jamy, która jej mieszkańcom zastępuje zniszczony dom. Wstrząśnięty, pokazuje synowi leżące na słomie dzieci i mówi: „Zapamiętaj sobie ten widok na całe życie. Jeśli ci się będzie kiedykolwiek wydawało, że jest ci źle, przypomnij sobie, jak te dzieci tu żyły”.

Na terenie niedawnych frontowych przyczółków nad Wisłą taki widok nie był wówczas czymś nadzwyczajnym.

Zatrzymana ofensywa

Jak do tego doszło? Zacznijmy tę historię od początku.

Na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. Armia Czerwona dochodzi do Wisły i forsuje ją w okolicach Magnuszewa i Sandomierza. Toczy z Wehrmachtem krwawe walki o utrzymanie przyczółków, z których największy – pod Sandomierzem – wżyna się kilkadziesiąt kilometrów na zachód. W krótkim czasie po obu stronach ginie kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy (wśród nich także Polacy walczący u boku Sowietów).

Ale pod koniec sierpnia zaczyna się tu „dziwna wojna”. Z rozkazu Stalina ofensywa, która ruszyła latem 1944 r. i zniszczyła niemiecką Grupę Armii „Środek”, zamiera. Pozwala to Niemcom złapać oddech: mają na tym odcinku frontu wolne ręce, dzięki czemu mogą utopić we krwi powstanie w Warszawie. Dopiero w styczniu 1945 r. Armia Czerwona znów ruszy z ofensywą na zachód, szybko przełamując front.

W sierpniu 1944 r., podczas walk o przyczółki, Niemcy wysiedlają cywilów ze strefy frontowej. Część trafia do obozów lub zostaje wywieziona do niewolniczej pracy w Rzeszy. Wracając później do domów, na terenach przyczółkowych (jak je wtedy nazywano) – obejmujących powiaty iłżecki, kielecki, kozienicki, opatowski, sandomierski i stopnicki – zastają spaloną ziemię.

W sensie dosłownym: według szacunków na skutek działań wojennych zniszczeniu uległo tu ponad 630 wsi, a w nich ćwierć miliona budynków gospodarskich. Dominują zgliszcza, tu i tam sterczą kikuty kominów. Pola straszą minami, są usiane wojennym złomem. Brakuje wszystkiego: dachu nad głową, żywności, inwentarza, narzędzi, zboża na siew, leków.

O własnych siłach

Mimo tej apokaliptycznej sytuacji ludzie wracają „na swoje”. Ma to często wymiar heroiczny, żyją w prowizorycznych pomieszczeniach – bunkrach, piwnicach, ziemiankach, okopach, szałasach. Wielu ginie od wybuchów min. Egzystencja urąga wymogom sanitarnym i przynosi okrutne żniwo w postaci chorób (także psychicznych) i zgonów. Jest ono tym większe, że brakuje opieki medycznej, a zaopatrzenie szwankuje. Szczególnie tragiczny jest los dzieci – marzną, głodują, chorują: na anemię, świerzb, a zwłaszcza gruźlicę.

Mieszkańcy wsi przyczółkowych są początkowo zdani na własne siły. Radzą sobie, jak mogą, ale to droga przez mękę. Posiadanie zwierzęcia gospodarskiego – konia, krowy – jest na wagę złota, graniczy z cudem. Uprawa roli na pobojowiskach jest ryzykowna, jeszcze długo z pól wyorywane są „wybuchowe pamiątki”. Niewybuchy są też przedmiotem nieostrożnych zabaw dzieci, które w ich wyniku giną lub zostają kalekami.

Pozbawieni zwierząt roboczych, chłopi zaprzęgają do bron członków swych rodzin, kopią rolę łopatami i odbudowują domy, z czego się da. Liczą na pierwsze zbiory, które pozwolą na polepszenie ich doli – kupno pożywienia, skromnego ubrania, może pary butów na jedną rodzinę. Fakt, że w 1945 r. tereny przyczółkowe obejmuje zarządzony przez władze komunistyczne przymusowy kontyngent wojenny, pogłębia tragiczną sytuację mieszkańców. Czasem na bok schodzą opory moralne – dochodzi do rozbojów i grabieży lasów (drewno pozwala się ogrzać i zbudować prowizoryczne schronienie).

Wielu nie wytrzymuje i porzuca rodzinne strony. Gdy kończy się wojna, ruszają np. na ziemie poniemieckie. To droga w nieznane i kolejna – która już z kolei? – poniewierka.

Cierpienie wyjątkowe

Los przyczółków monitorują nowe władze, które w pierwszych miesiącach 1945 r. walczą tam z klęską głodu; ziarno jest dostarczane głównie z Lubelszczyzny. Jesienią Ministerstwo Aprowizacji i Handlu udziela specjalnej jednorazowej pomocy powiatom iłżeckiemu, kozienickiemu, opatowskiemu, sandomierskiemu i stopnickiemu. Otrzymuje ją łącznie 145 tys. ludzi – to m.in. ziemniaki, mąka, groch, cukier, kawa i sól. Dzieci dostają mleko w proszku. Produkty rozdziela się na podstawie list imiennych sporządzonych przez urzędy gminne lub zarządy miejskie, przy udziale tzw. czynnika społecznego.

Zniszczone powiaty otrzymują ponadto od państwa materiały na ubrania, buty, mydło i zapałki. Mimo trudności w 1945 r. Ministerstwo Odbudowy dotuje zrujnowane kieleckie wsie kwotą ponad 45 mln ówczesnych złotych (podobną pomoc otrzymują też inne województwa). Ale to wciąż kropla w morzu potrzeb. Tony produktów, dzielone między dziesiątki tysięcy ludzi, zamieniają się w kilogramy, a nawet dekagramy.

Pomaga też Kościół katolicki. W zwią- zku z nadchodzącą zimą w listopadzie 1945 r. biskup kielecki Czesław Kaczmarek apeluje o pomoc dla ludności swojej diecezji u ministra pracy i opieki społecznej Jana Stańczyka. Ten obiecuje wsparcie, ale na miarę ograniczonych możliwości. W pierwszej kolejności trafia ono do wsi najbardziej zniszczonych.

O położeniu ludzi żyjących na terenach przyczółkowych początkowo mało kto wie. Obieg informacji w powojennej Polsce kuleje, zresztą ludzie mają zwykle własne problemy z zapewnieniem sobie nawet podstawowych warunków do życia. Ale to się zmienia. Głównie dzięki pracy dziennikarzy Polacy poznają rozmiar tragedii wsi przyczółkowych. Staje się jasne, że nawet jak na ogrom powojennego cierpienia jest ona wyjątkowa.

Nie ma słów

Na los mieszkańców wsi przyczółkowych, zwłaszcza dzieci, zwraca uwagę opozycyjne wobec komunistów Polskie Stronnictwo Ludowe. 2 grudnia 1945 r. na łamach „Gazety Ludowej”, dziennika PSL, ukazuje się apel o pomoc dla dzieci Kielecczyzny.

Autor tekstu Czesław Poniecki – działacz Stronnictwa, wywodzący się z chłopskiej rodziny – dzieli się wrażeniami: „Nie ma słów, by ludzkim językiem opisać cały ogrom cierpień i nędzy, jaką tam widziałem. Większość ziemianek nie zabezpiecza od mrozów i deszczów. We wszystkich panuje powszechny głód. Brak żywności, opału, odzieży i środków leczniczych. Wśród ludzi starszych, a zwłaszcza wśród dzieci śmierć święci triumfy. Prawie że w każdej ziemiance widziałem na barłogu siedzącą gromadkę na pół nagich dzieci, w wynędzniałych ich ciałach świerzb wygryzł głębokie rany”.

Poniecki ocenia, że jeśli te warunki się nie zmienią, większość spośród 35 tys. najmłodszych mieszkańców Kielecczyzny może nie przeżyć nadchodzącej zimy. Apeluje o wywiezienie dzieci do powiatów mniej dotkniętych wojną. Starania w tym kierunku podejmuje już Zarząd Wojewódzki PSL w Kielcach, pod kierownictwem Wiktorii Kotnis. A członkinie PSL z Łodzi i Poznania przygotowują u chłopskich rodzin pomieszczenia, wyżywienie i opiekę dla dzieci z terenu przyczółków.

Poniecki kończy swój apel: „Każda zwłoka może zakończyć się katastrofą. Wysyłamy rozpaczliwe SOS! Ratujcie 35 tysięcy dzieci chłopskich z Kielecczyzny przed zagładą”.

Wdowa z Roztylic

Zarówno ten tekst, jak i inne – m.in. 14 grudnia 1945 r. ukazuje się artykuł Kotnis o gehennie wsi na przyczółku sandomierskim – wywołuje duży rezonans. Teofil Orzechowski z Warszawy jako pierwszy przeznacza dla cierpiących dzieci Kielecczyzny tysiąc złotych (za taką kwotę można było wtedy kupić w Kielcach ok. 60 bochenków chleba). Dołączają inni, fundusz pomocy rośnie, przybywa też darów rzeczowych.

Pomaga, kto może, bez względu na płeć, wiek, wykształcenie. Wzruszająca może być pomoc od dzieci dla rówieśników, np. uczniowie z Wyszkowa urządzają w grudniu 1945 r. „dzień bez drugiego śniadania”, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczają dla potrzebujących. Wsparcia udzielają szkoły, zakłady pracy, terenowe struktury PSL, różne komitety (np. Komitet „Dni radości dziecka” z Radomia), spółdzielnie, mleczarnie itd.

Pomoc zostaje rozszerzona na dorosłych. Przynosi efekty. Przykładowo, do redakcji „Gazety Ludowej” i Zarządu Wojewódzkiego PSL w Kielcach wpływa od grudnia 1945 do października 1946 r. łączna kwota 876 tys. zł, a do tego żywność, odzież i książki. Ktoś przekazuje złoty zegarek. Pieniądze i dary są rozprowadzane wśród najbardziej potrzebujących. Komitety, które ją rozdzielają, uwzględniają najpierw sieroty, wdowy z małymi dziećmi, rodziny żyjące w trudnych warunkach, inwalidów.

Odbiorcy tej pomocy czasem nie mogą uwierzyć w jej bezinteresowność. W listopadzie 1946 r. „Gazeta Ludowa” pisze o wdowie z Roztylic koło Opatowa, która z pięciorgiem dzieci żyje w piwnicy. Otrzymawszy dary „złożyła ręce jak do modlitwy, zalała się łzami, ból ścisnął jej gardło, cichutko wyszeptała tylko »Bóg zapłać wszystkim«. Wierzyć nie chciała, że otrzymuje coś darmo, że nie trzeba tego odrabiać, że są ludzie, którzy bezinteresownie przesyłają jej dary, aby przyczynić się choć w drobnej części do polepszenia jej doli”.

Ale wielu ma mniej szczęścia i nie otrzymuje żadnej pomocy. Zbierane dzięki ofiarności Polaków sumy są wciąż nieadekwatne do skali zniszczeń i do potrzeb.

Którzy nie cierpimy głodu

Dopiero z końcem roku 1946 sytuacja na terenach przyczółkowych pomału się poprawia, choć do stabilizacji jest daleko. Przykłady można mnożyć. Ludzie nadal żyją w spartańskich warunkach. Reporterka „Gazety Ludowej” tak opisuje w sierpniu 1946 r. życie mieszkańców wsi Piórków Górny (między Opatowem a Łagowem): „Mała, ciemna, głęboka piwniczka, przekształcona na mieszkanie. Dorobiono maleńkie, jedyne okienko, wstawiono jakiś piecyk, jedno łóżko i pozostaje już tylko skraweczek wolnej przestrzeni. Ciemno tu i czuć stęchliznę. Mimo że czysto, przy wejściu wzlatują roje much”.


Czytaj także: Bartłomiej Noszczak: Ludowcy na szaniec


Szkoły funkcjonują z problemami albo nie działają wcale. A nawet jeśli, nie oznacza to końca problemów. W połowie 1946 r. mieszkanka Piórkowa Górnego mówi: „Szkoła na szczęście została, tylko nic w niej nie ma i nauczyciela nie ma, ale pani sekretarka uczy. A zimą [dzieci] znowu nie pójdą [do szkoły], bo butów nie mają, nie kupimy. Mówili o ochronce, ale lato się kończy i niczego nie widać”. W niektórych szkołach nie ma ławek – dzieci piszą (o ile mają czym), opierając zeszyty o ściany lub leżąc na podłodze.

Powszechnie brakuje tak podstawowych dóbr, jak odzież i pościel. Peeselowcy apelują więc o produkcję drewniaków i ubrań kroju wojskowego, bazujących na mundurach.

Ilustracją położenia wsi przyczółkowych jest seria poruszających reportaży, które na początku 1947 r. publikuje w „Tygodniku Powszechnym” Paweł Jasienica. To pseudonim, który po wojnie przybrał Leon Lech Beynar, oficer AK z Wileńszczyzny (później poczytny historyk). W jednym z nich zauważa, że choć teren ten został objęty pomocą, „chłonie wszystko jak gąbka”. I apeluje: „Myślę też, że powinniśmy pomóc my wszyscy, którzy nie mieszkamy w piwnicach i nie cierpimy głodu. Powinniśmy pomóc: ja, ty, on i tamten. (…) Odpowiedzialność za wydobycie dzieci z zatęchłych piwnic obarcza każdego z nas”.

Z czasem los mieszkańców nadwiślańskich wsi schodzi z nagłówków. Oddolna pomoc słabnie w pierwszych miesiącach 1947 r. Wpływa na to nie tylko dość bezwzględna logika tego typu akcji, które prędzej czy później tracą swoją dynamikę, lecz także coraz skuteczniejsze wsparcie państwa i instytucji charytatywnych. Dodatkowo tematem numer jeden staje się wtedy katastrofalna powódź, która pustoszy Polskę wiosną 1947 r.

Od państwa i oddolnie

Wsiom przyczółkowym pomagają władze centralne i terenowe. Ich sytuacja jest omawiana podczas obrad Krajowej Rady Narodowej, czyli uzurpatorskiego parlamentu, istniejącego w latach 1943/44- -1947, którego komisje pomocowe działają w terenie. Akcję charytatywną prowadzi Ministerstwo Opieki Społecznej. Przy Ministerstwie Odbudowy funkcjonuje Naczelny Komisariat Odbudowy Wsi. Z czasem ministerstwo to ceduje sprawę podniesienia z ruin nadwiślańskich wsi także na Samopomoc Chłopską.

Przeprowadzona w 1946 r. przez państwo akcja ma objąć wsparciem 50 tys. gospodarstw; ma to być pomoc kredytowa w materiałach budowlanych i częściowo w pieniądzach. Plan na odbudowę w 1947 r. przewiduje kredyt w wysokości 1,2 mld zł.

Wiosną 1946 r. Ministerstwo Zdrowia apeluje do personelu medycznego o zgłaszanie się do pracy w szpitalach, ośrodkach zdrowia i placówkach Czerwonego Krzyża, które powstają na terenach przyczółkowych. Zapewnia atrakcyjne warunki: poza pensją także całkowite utrzymanie, mieszkanie, kartki żywnościowe. Możliwa jest praktyka prywatna.

Pomaga też wiele instytucji społecznych, jak kielecka i sandomierska Caritas (jeszcze istniejąca; za kilka lat komuniści przejmą kościelne instytucje charytatywne), wojewódzkie i powiatowe komitety opieki społecznej, powiatowe komisje odbudowy, Komitet Niesienia Pomocy Powiatom Nadwiślańskim, Chłopskie Towarzystwo Pomocy Dzieciom. Na ratunek idą instytucje polonijne i zagraniczne, głównie z USA, jak Rada Polonii Amerykańskiej, War Relief Service czy wspomniana na początku UNRRA.

Wszystkie te starania są ważne, ale nie zawsze efektywne. „Niechże pomoc terenom zniszczonym będzie jakoś zorganizowana i rozumna. Niechże to nie będzie tylko jałmużna, rzucona dla pozbycia się natręta” – apeluje w sierpniu 1946 r. „Gazeta Ludowa”. Bo w wielu przypadkach państwo i instytucje pomocowe zawodzą, a ich działania są prowizoryczne i doraźne. Choć zważywszy na uwarunkowania – w powojennej Polsce brakuje wszystkiego – nie można ich o to wyłącznie obwiniać.

Gorzej z ludźmi

Od wiosny 1947 r. poprawia się sytuacja żywnościowa i sanitarna. Z czasem wsie podniosą się z ruin, odbudują.

Tu i tam pozostaną materialne ślady wojny, dostrzegalne dopiero po rozmowie z miejscowymi. Jak resztki pocisków artyleryjskich tkwiące wciąż w ścianach barokowego kościoła św. Jakuba Starszego Apostoła w Kotuszowie. Wieś, położona w dolinie rzeki Czarnej Staszowskiej, wtedy na linii frontu, została zniszczona, z kościoła pozostały wypalone mury. W jednym z gospodarstw do dziś stoi drewniany barak składak, jakiego używali wtedy Niemcy: skądś pozyskany po 1945 r., był wtedy skarbem i długo domem dla tej rodziny (dziś służy jako budynek gospodarczy).

Gorzej było z ludźmi. Wielu mieszkańców – także tych, którzy wtedy byli dziećmi – nigdy nie odzyskało straconego zdrowia. Opowieści o beztroskich latach dzieciństwa i młodości będą słuchać jak bajki o żelaznym wilku.

Pozostają niezaleczone traumy i piętno pamięci o (po)wojennej gehennie, do dziś żywe na tych terenach. ©

 

Autor jest historykiem, pracuje w IPN w Warszawie. Ostatnio wydał: „Antymilenium. Konflikt państwa z Kościołem na tle obchodów tysiąclecia chrztu Polski (1956–1966/1967)”, „Za klasztorną furtą. Migawki z życia i działalności jezuitów w Warszawie (1945–1956)”, „Międzynarodówka antykościelna. Współpraca polskiego Urzędu do spraw Wyznań z jego odpowiednikami w państwach komunistycznych (1954–1989)” i „Epistolografia w Polsce Ludowej” (współredaktor tomu).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2021