Nadał numerom imiona

Jaki Gantz od kilku lat przeszukuje cmentarze na trasie Marszów Śmierci. Chce oddać hołd pochowanym tam Żydom. Polakom dziękuje za okazane serce.

19.01.2015

Czyta się kilka minut

Jaki Gantz, 2015 r. / Fot. Karolina Przewrocka
Jaki Gantz, 2015 r. / Fot. Karolina Przewrocka

Na początek kilka ustaleń. Nie zrobię mu zdjęcia, bo – jak mówi – nie on jest najważniejszy w tej historii, lecz maleńkie cmentarze na południu Polski. A także katoliccy księża i kilkadziesiąt zidentyfikowanych numerów obozowych. Nie napiszę w nagłówku, gdzie wcześniej pracował, bo choć to brzmi sensacyjnie, nie ma wpływu na powodzenie jego projektów. Nie będę też w związku z tym dociekała, dlaczego w wielokrotnie złożonych zdaniach w miejsce „wyjazdów do Polski” używa zwrotu „operacje w terenie”, a słowo „poszukiwanie” zastępuje „śledztwem”. Pogodzę się z jego czujnym, głębokim spojrzeniem. A także z tym, że choć zadaję pytania, to on ostatecznie zdecyduje, co zapisze się w nagraniu naszej rozmowy w głośnej kawiarni w sercu Tel Awiwu.
On, Izraelczyk Jaki Gantz. Przewodnik grup wyjeżdżających do Polski śladami miejsc pamięci, który nigdy nie kończy swych wizyt na obozach zagłady. I którego odkrycia na małych polskich cmentarzach trafiły na łamy izraelskiej prasy.


Zdumienie o świcie


Na emeryturę przeszedł wcześnie, w wieku 47 lat – jak to bywa w przypadku pracowników instytucji odpowiadających za bezpieczeństwo kraju. Dotychczasową pracę, o której za żadne skarby nie opowie, odciął grubą kreską w 1998 r., choć na myśl mu wówczas nie przyszło, że mógłby wyjechać w podróż dookoła świata lub zająć się jakimś hobby. Zawsze chciał uczyć, ale rytm dnia szkolnego nauczyciela zupełnie mu nie pasował. Postanowił zostać przewodnikiem i połączyć to jakoś z zainteresowaniem historią Holokaustu.
Po raz pierwszy poleciał do Polski z grupą młodzieży w 1999 r. Z czasem zaczął też wyjeżdżać z dorosłymi: emerytowanymi pracownikami izraelskich banków, wojska, wywiadu (Szin Betu i Mossadu). Dziesięć razy do roku, jesienią, zimą, wiosną.
Obrazy tamtej wiosny, a dokładnie kwietnia 2004 r., wyryły mu się w pamięci.
Chłód środka nocy, gdy wraz z grupą wysiadł na krakowskim lotnisku i przeklinał w myślach pomysł lotu o tak nieludzkiej porze. Rozbiegane myśli w samolocie, gdy zastanawiał się, co o trzeciej nad ranem zrobi z towarzyszącymi mu ludźmi, gdy na przyjazd do hotelu jest za wcześnie. I chwilę, w której przypomniał sobie wykład w Yad Vashem sprzed paru miesięcy: słowa wykładowcy o pomniku w niewielkiej miejscowości Książenice koło Katowic.
Pomnik był dziwny: zamiast nazwisk widniały na nim obozowe numery ofiar Marszu Śmierci – więźniów obozów koncentracyjnych, którzy zimą 1945 r. zostali pognani przez Niemców na Zachód (w ówczesnej urzędowej niemczyźnie: „ewakuowani”), na piechotę, na mrozie. Kto upadł, był dobijany. Większość nie przeżyła takiej „ewakuacji” – zostali gdzieś po drodze.
Numery zamiast nazwisk: analityczny umysł Gantza nie mógł przegapić takiego szczegółu. W dodatku pomnik znajdował się na terenie katolickiego cmentarza.
Gantz od dawna chciał tam pojechać. Teraz nadarzyła się okazja.
Dziwnie musiała wyglądać tamta 20-osobowa grupa, wynurzająca się z mgły o piątej nad ranem na książenickim cmentarzu. Gantz opowiedział uczestnikom to, co usłyszał w czasie wykładu: że 26 stycznia i 12 lutego 1945 r. z polecenia proboszcza, ks. Pawła Rysia, pochowano tu ciała uczestników Marszu Śmierci, rozstrzelanych w okolicy. Ksiądz zlecił spisanie numerów 43 zamordowanych. Jedną z osób, którą udało się dzięki temu zidentyfikować, był niejaki David Pastel, francuski kupiec, deportowany w 1942 r. z Paryża do Auschwitz.
To wszystko, co było wiadomo o tej historii.
W porannej mgle panowała cisza. Izraelczycy założyli kipy, zapalili świece, zaśpiewali żałobną modlitwę „El male rachamim” i izraelski hymn, „Hatikvę”.
Gantz pomyślał, że będzie tu wracał co roku. I jeszcze, że to dziwne doświadczenie. Bo przecież przed pierwszymi wyjazdami do Polski powtarzał uparcie, że z Polakami przyjaźni nie ma. Że Jedwabne, że Szczuczyn, że Kielce. A tu taki przypadek, że ksiądz zleca pogrzebanie na katolickim cmentarzu więźniów, co do których tożsamości – a w każdym razie: co do tożsamości wielu z nich – nie ma wątpliwości.
Nagle wśród trzech grup, na jakie Gantz dzielił dotąd Polaków – biernych, morderców i Sprawiedliwych wśród Narodów Świata – pojawiła się kolejna: hacil nefesz, odważnych i prawych. Jaki Gantz nie wiedział, co o tym myśleć.


Gwiazda na cmentarzu


Minęły trzy lata; do Książenic przyjeżdżał regularnie. I kiedyś, jakoś tak nagle, poczuł, że przesypia cenny czas. Że wśród tylu obozowych numerów zna tylko to jedno nazwisko: Pastel.
Gantz pomyślał, że jeśli się postara, znajdzie ich więcej.
Napisał do archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, potem do znajomej z Yad Vashem. Okazało się, że archiwa istotnie kryją wskazówki, szczątki dokumentów, i że wystarczy dobrze poszukać, by je znaleźć. Numery zaczynały nabierać ludzkich konturów.
Gantz pracował wtedy dorywczo dla izraelskich linii lotniczych El Al. Mówił pracodawcom: jeśli macie kurs do Katowic, niezależnie od pory, pozwólcie mi lecieć. Latał więc nocami, a w ciągu dnia, zamiast odsypiać, jeździł do Książenic. Z czasem do pomocy zaangażował znajome nauczycielki z Katowic i Gliwic.
Do książenickiego proboszcza ks. Romana Laksy poszedł, gdy miał już konkretne informacje: o pochowanych w zbiorowej mogile 29 Żydach, pięciu Polakach, jednym obywatelu Jugosławii. Oraz o numerach, których nie udało się zidentyfikować. Pokazał efekty swej pracy. Zaproponował postawienie dodatkowego kamienia z imionami.
Gdy proboszcz zapalił się do pomysłu, Gantz nagle zmarkotniał. „Chciałbym, żeby na tym pomniku pojawiła się gwiazda Dawida” – powiedział cicho. „W czym więc problem?” – spytał ksiądz. Gantz się zdziwił. „Być może mieszkańcom Książenic ten pomysł się nie spodoba? Może będą robili problemy?” – zapytał. Ksiądz się obruszył: „Przecież każdy tu jest dumny z postawy księdza Rysia, dlaczego mieliby się oburzać?” Gantz miał się wkrótce przekonać, że tym razem intuicja go myliła. A od okolicznych mieszkańców otrzyma więcej pomocy, niż się spodziewał.
Zlecenia z El Alu się sypały, Gantz często wracał do Książenic. Przyjeżdżał z metrem w dłoni, razem z kamieniarzem pracował nad napisami, które miały pojawić się na kamieniu.
Rok później, w maju 2008 r., wziął udział w ceremonii odsłonięcia pomnika. Wzruszył się, gdy na cmentarzu zobaczył Davida Pastela – wnuka tego, którego imię wyryto na kamieniu. Okazało się, że syn Aaron, który wraz z matką przeżył wojnę, postanowił nadać swemu pierworodnemu imię ojca. I tak się stało, że w maju 2008 r. na cmentarzu w Książenicach David Pastel mówił kadisz za swego dziadka Davida Pastela.
Modlił się też ksiądz, rabin, przedstawiciele ambasady Izraela i Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu Yad Vashem. Byli nauczyciele i uczniowie, polscy i izraelscy. Nikt nie miał zastrzeżeń, że nad katolickim cmentarzem w Książenicach łopocze izraelska flaga.


Bezimienni Sprawiedliwi


Tymczasem Gantz buszował po bibliotekach.
Odnalazł teksty polskich badaczy – i nagle okazało się, że historia żydowskich więźniów chowanych na katolickich cmentarzach została już opisana. Brał więc kolejne zlecenia z El Alu i zapuszczał się coraz dalej: do Mszany, Brzeszcza, Miedźnej, Świerklanów Dolnych.
W Świerklanach zidentyfikowano 10 numerów, z czego dziewięć należało do Żydów, a jeden do chrześcijanina. Wójt Mszany zaś przygotował specjalny informator w trzech językach: po polsku, angielsku i hebrajsku. Teraz, gdy Gantz przyjeżdża z grupą, czeka z kawą i ciastkami.
Nikt nie protestuje, że Żydzi przyjeżdżają, stawiają kamień z gwiazdą Dawida i modlą się na cmentarzu w kipach. Raz tylko, w Mszanie, gdy projekt pomnika był już gotowy, zadzwonił rozgorączkowany burmistrz: że nie można go postawić, wojewoda katowicki nie wyraża zgody. Ostatecznie problem rozwiązano, kamień postawiono. Gantz wie już, jak załatwiać sprawy i jakich zezwoleń potrzebuje. W urzędach znają go już wszędzie.
W czasie poszukiwań w bibliotekach Gantza zdumiała kolejna rzecz: że nie tylko obozowe numery nie mają czasem swoich imion, ale także ci, którzy zbiegłych uczestników Marszów Śmierci ukrywali w swoich domach. Wielu z nich nie opowiadało o tym latami. W małych miejscowościach ludzie nie wiedzą o idei Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Gantz wymyślił więc, jak mówi, nowy „projekt-operację w terenie”. Chce zaangażować znajomych polskich nauczycieli i ich uczniów w poszukiwania tych osób, którym nigdy nie podziękowano za uczynione przez nich dobro. Chce, aby z hacil nefesz stali się Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata.


Errata do wizerunku


Gdy przyjeżdża do Polski z wycieczką, Książenice trzyma w tajemnicy do ostatniej chwili. W programie pisze: „Miejsce związane z Marszem Śmierci”.
Uczestnicy dziwią się, gdy wchodzą na katolicki cmentarz, większość po raz pierwszy w życiu. I wtedy – też po raz pierwszy – słyszą tę historię. Wszystko w niej jest dla nich szokujące: i to, że chodzi o katolickiego księdza oraz polskich mieszkańców; i to, że ciała Żydów zostały z pełną czcią pochowane w poświęconej dla chrześcijan ziemi. A także i to, że ksiądz proboszcz i polscy mieszkańcy dziś tak chętnie pomagają w upamiętnieniu zmarłych.
To wszystko nie pasuje do stereotypowego obrazu Polski, z jakim część Izraelczyków przyjeżdża na wycieczkę do kraju nad Wisłą.
Po kilku dniach wyjeżdżają stąd bogatsi – o erratę do wizerunku. Bo Gantz w kółko podkreśla, że Polska to nie mało znaczący punkt na peryferiach kontynentu, ale prężnie rozwijający się kraj równy państwom Europy Zachodniej. Zachęca do spotkań i rozmów z Polakami. Uczestnicy jego wycieczek dziwią się, że wszyscy wokół są tacy przyjaźni. To coś, czego nie oczekiwali.
Niektórych nie udaje się przekonać: skarżą się na Gantza, że na siłę wybiela historię. Ale to pojedyncze przypadki. Większość po wyjeździe z Książenic nie dziwi się już, że tak gładko idzie mu współpraca z katolikami. Sam Gantz podkreśla, że pomysł położenia na katolickim cmentarzu kamienia z gwiazdą Dawida mieli już wcześniej inni – ale nikomu do głowy nie przyszło, by porozmawiać o tym z proboszczem i przedstawicielami władzy. Z góry założyli, że się nie da.
A teraz każdy chce mieć swój udział w stawianiu kamieni. Ten w Książenicach dofinansowali darczyńcy: emerytowani pracownicy Szin Betu. Ten w Mszanie – ich koledzy z Mossadu oraz pracownicy firmy telekomunikacyjnej Bezeq. Na oficjalnych stronach internetowych, informujących o inicjatywie, padają nazwy instytucji, nazwiska darczyńców, pomysłodawców.
Gantza wśród nich nie ma. Nie jest tym zainteresowany, nie upomina się. Na zdjęciach z ceremonii odsłonięcia kamieni widać, jak stoi z boku. Poruszony, z kamerą czy aparatem w ręku.
Za oprowadzanie i wykłady, wygłaszane w izraelskich instytucjach naukowych, Gantz nie przyjmuje zwykle wynagrodzeń. Dorabia w El Alu, a tutaj jest wolontariuszem. Do „operacji w terenie” dokłada z własnej kieszeni.
Co więc z tego ma? To, że rodziny Davida Pastela i innych, których imiona wyryto na kamiennych tablicach, wiedzą, gdzie bliscy są pochowani. Mają gdzie przyjść, aby się pomodlić. To, że zamiast numerów obozowych są imiona. I że ludzie pamiętają o Marszach Śmierci – oraz o tych dobrych, pojedynczych gestach, które zwyciężyły zło.
Denerwuje się, gdy izraelskie gazety piszą, że w swych poszukiwaniach na polskich cmentarzach używa kontaktów i umiejętności nabytych w poprzedniej pracy. Tamtego już nie ma. A o tym, że teraz się udaje, decyduje osobowość: bo gdy Jaki coś zaplanuje, to musi się udać.
Zapytany więc ponownie, po co to robi, odpowiada: bo tak trzeba.


Dla nas i dla was


Jaki Gantz wie też, że trzeba rozmawiać. Dlatego delegacje młodzieżowe, które zdarza mu się zabierać do Polski, zawozi także do polskich szkół.
Młodym Izraelczykom podaje swój przykład: że Polski początkowo się bał i myślał o niej stereotypami, i że to się zmieniło, gdy poznał ludzi i historię, i gdy zaczął swoje projekty.
Dlatego razem z zaprzyjaźnionymi już polskimi nauczycielami organizuje spotkania uczniów. Cel: niech się poznają, pogadają. Niech się przekonają, że są tacy sami, mają te same problemy, słuchają tej samej muzyki i pewnie znajdą się na Facebooku. To najlepsi ambasadorowie swoich krajów, przekonuje Gantz. Cieszy się, gdy po kilkugodzinnych spotkaniach widzi zawiązujące się znajomości. Że z dwóch grup, które rano wchodziły do klasy ze strachem, robi się jedna, której pod wieczór nie sposób rozkleić.
Nie zdarzyło mu się, by jego młodzi zachowywali się agresywnie, demolowali hotele. Słyszał o takich przypadkach, ale ich nie doświadczył. Może dlatego, że jest wobec uczniów uczciwy: nie pudruje Polski na siłę, pozwala im na poznawanie rzeczy takimi, jakie są.
Z kolei podczas wykładów dla izraelskich instytucji Gantz barwnie opowiada o swych „operacjach w terenie”. Pokazuje zdjęcie ze Świerklanów: stoją obok siebie ksiądz i rabin; ksiądz jest akurat chory, rabin pomaga mu znaleźć odpowiedni fragment do przeczytania. Albo inna fotografia: 1 listopada, katolicka uroczystość Wszystkich Świętych: kamień z gwiazdą Dawida tonie w kwiatach i świecach.
Jak należy rozumieć tę całą opowieść? Po pierwsze, szutfut goral, mówi Gantz: wszyscy dzielimy tę samą historię. W czasie wojny Niemcy strzelali do wszystkich, w ekstremalnych sytuacjach Marszów Śmierci więźniowie umierali niezależnie od pochodzenia. Po drugie, hacilut nefesz: popatrz, co robili dla naszych ludzi katoliccy księża w 1945 r., doceń, że często oddawali za to życie. I popatrz, co księża robią dla nas dziś, i to we współpracy z mieszkańcami i przedstawicielami władzy. Po trzecie: ta historia jest ważna i dla nas, Żydów, i dla Polaków.
I tu kolejny przykład: Gantz chciał przed cmentarzem umieścić tablicę z podziękowaniem dla mieszkańców Mszany za okazaną pomoc. Proboszcz przekonał, że lepiej powiesić ją w widocznym miejscu w kościele. Z cytatem z Majmonidesa: „Kto ratuje jedno życie ludzkie, to jakby ocalił cały świat”.
Zapytany, co chciałby powiedzieć swoimi projektami Polakom, Gantz zastanawia się krótko. I odpowiada, jak to on, w krótkich żołnierskich słowach: że naród żydowski dziś przychodzi, pamięta i uczy się o tych, którzy ratowali życie ludzkie. I szczerze dziękuje za okazane serce.

MARSZE ŚMIERCI
Pod koniec 1944 r. niemiecka administracja miała w ewidencji 714 tys. osób osadzonych w obozach koncentracyjnych. Szacuje się, że co najmniej jedna trzecia z nich nie doczekała końca II wojny światowej. Większość zginęła podczas tzw. Marszów Śmierci (przez Niemców zwanych eufemistycznie „ewakuacją”): gdy zbliżał się front, wschodni lub zachodni, zdolnych do marszu więźniów danego obozu pędzono na zachód/ /wschód w pieszych kolumnach (niezdolnych do takiej drogi zostawiano lub, częściej, zabijano). Również więźniowie, którzy podczas przemarszu nie byli już w stanie iść, byli mordowani przez strażników.
Wprawdzie zjawisko Marszów Śmierci jest dziś przebadane i opisane; historycy przyjmują, że ich celem było po pierwsze usunięcie dowodów zbrodni, przez fizyczne usunięcie ofiar, oraz/lub dalsze wykorzystanie więźniów jako siły roboczej (często pracowali oni przymusowo np. w przemyśle zbrojeniowym). Mimo to Marsze Śmierci nadal budzą wiele pytań – za sprawą okrucieństwa i morderczej konsekwencji, z jaką je kontynuowano aż do końca wojny – ostatni zaczął się 7 maja 1945 r., tuż przed kapitulacją III Rzeszy.

Przykładowo, w kwietniu i maju 1945 r. strażnicy i więźniowie z obozu w Helmbrechts przeszli pieszo prawie 300 km do czeskich Prachatic. Załoga pędziła więźniów (kobiety) aż do ostatniego dnia wojny. Na koniec konwojenci rozstrzelali część więźniarek, głównie Żydówki – zrobili to tuż przed nadejściem wojsk USA.
Z obozu Auschwitz i jego licznych podobozów, istniejących na Śląsku, pierwsze Marsze Śmierci wyruszyły 17 stycznia 1945 r.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2015