Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Podjęta przed świętami decyzja o zamknięciu stoków narciarskich na okres do końca ferii – wydłużony do 31 stycznia – dotknęła przede wszystkim właścicieli wyciągów. Cztery miliony polskich narciarzy mniej przejęły się restrykcjami. Wielu wybrało przebranżowienie lub slalom między „niedogodnościami regulacyjnymi”, jak nazwała rządowe zakazy była minister Jadwiga Emilewicz, wciągnięta razem z synami na listę dopuszczonych do korzystania z wyciągu zawodników.
Zamiast możliwych do okiełznania tłumów na stokach, mieliśmy niezdystansowaną kolejkę na Śnieżkę i inne wyprawy szturmujące najpopularniejsze polskie szlaki i szczyty, często półnago, w zgodzie z modą na morsowanie, które wynurzyło się z wody i ruszyło w góry. Trasowi narciarze masowo przerzucali się na skitury i biegówki. Były zgromadzenia pod popularnymi schroniskami, grupowe kuligi i renesans rodzinnego, często stadnego saneczkarstwa. Krótki stok pod Biskupią Kopą na Opolszczyźnie (na zdjęciu) mnogością postaci i ludzkich interakcji przywodził na myśl raczej sceny z zimowych obrazów Bruegla niż wizję malowaną w wyobraźni twórców pojęcia „narodowej kwarantanny”.
Ferie sprzyjały więc bogatym, sprytnym i uprzywilejowanym. W Zakopanem czy pod schroniskiem Andrzejówka w Sudetach parkowały kampery. Na narty w Alpy można było wybrać się jedynie do Szwajcarii, gdzie wedle ścisłych reguł sanitarnych pracowała większość wyciągów oraz hoteli. W Polsce miejsce ukróconych wyjazdów służbowych zajęły pobyty „u rodziny w górach”. Często tej na nowo odkrytej albo świeżo przyszytej.
W ostatnią niedzielę fala powrotów od owych rodzin zakorkowała zakopiankę. Równie skutecznie jak za czasów ferii w starej dobrej normalności.
Polecamy: SPECJALNY SERWIS KORONAWIRUS I COVID-19