Na ołtarzu alianckiej polityki

Lee Trimble, autor książki „Ocalić jeńców”: Amerykańscy generałowie wysłali samotnie zwykłego pilota na misję przeciw Sowietom – tylko po to, żeby ktoś na górze miał czyste sumienie.

14.05.2016

Czyta się kilka minut

Wojskowy dokument tożsamości pilota Roberta Trimble’a. / Fot. Materiały prasowe
Wojskowy dokument tożsamości pilota Roberta Trimble’a. / Fot. Materiały prasowe

MARCIN MAKOWSKI: Jakie to uczucie – nie wiedzieć praktycznie do samego końca, że Pana ojciec miał tak niesamowity epizod podczas II wojny światowej, który omal nie ujrzał światła dziennego?

LEE TRIMBLE: Ojciec miał 85 lat, kiedy na moją prośbę niechętnie zaczął się dzielić swoimi przeżyciami z II wojny. Gdy opowiedział o wszystkim, o tych szalonych rajdach w poszukiwaniu jeńców na tyłach strefy sowieckiej, byłem w szoku. Przez całe życie wydawał mi się zupełnie normalnym facetem, a tu nagle miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś obcym.

Nie było żadnych wskazówek? Ani razu nie pochwalił się swoim bohaterstwem?

Ani razu. Oczywiście wiedzieliśmy, że był świetnym pilotem bombowców, który odbył 35 lotów bojowych nad III Rzeszą, ale to było wszystko. Matka zdawała sobie sprawę, że był przez jakiś czas w ZSRR, ale nawet ona nie była wtajemniczona w cel jego misji. Ojciec nie chciał być sławny. Gdyby nie przypadek, nigdy nie wpadłbym na trop jego historii. Prosił, abym zachował ją dla siebie, dopóki nie umrze. I nawet wtedy nikomu nie powiedziałem, gdy przez kilka lat prowadziłem badania, które miały potwierdzić lub zaprzeczyć jego słowom.

Wyobrażam sobie, że powoli elementy układanki zaczynały tworzyć spójny obraz. Podróż przez pół świata, lotnisko w strefie okupowanej przez Sowietów, tajemnicze wypady do Polski...

Cała ta historia, choć na początku w nią nie dowierzałem, okazywała się prawdziwa krok po kroku. Ojciec pod koniec wojny miał wybór: po odbyciu pierwszej tury służby jako pilot bombowca wrócić na krótki urlop do domu w Stanach, a potem raz jeszcze przejść przez piekło, albo udać się na stosunkowo spokojny odcinek do ukraińskiej Połtawy, gdzie siły powietrzne USA miały wydzieloną bazę do tankowania samolotów podczas lotów „wahadłowych” nad Niemcy. Wtedy te loty już się praktycznie nie odbywały, a jego celem miały być uszkodzone amerykańskie maszyny, które miał bezpiecznie sprowadzać do bazy. Oczywiście to była jedynie przykrywka.

Czyli nawet on na początku nie wiedział, czym faktycznie będzie się zajmować?

Nie, choć z czasem zaczynał się domyślać, że coś tu nie gra. Trafił do ambasady w Londynie, gdzie pomylono go z podwójnym agentem, który miał zostać wysłany do Szwecji. Podczas podróży, wiodącej z Anglii przez Francję, Włochy, Grecję, Egipt, Iran aż po Połtawę, spotykał się z ludźmi z wywiadu, co budziło jego niepokój. Z czasem okazało się jasne, że w rzeczywistości – oprócz samolotów – miał do macierzystej bazy sprowadzać również alianckich jeńców wojennych, pozostawionych po wyzwoleniu niemieckich obozów na pastwę losu. Ziemie okupowane przez Rosjan były już de facto terytorium nowego wroga.

Dlaczego do tak delikatnego zadania wybrano właśnie Pana ojca, jak by nie było, zwykłego pilota, jednego z tysięcy służących w tym czasie w Europie?

Paradoksalnie właśnie to stanowiło jego atut. Ponieważ Sowieci byli niesamowicie podejrzliwi, amerykański wywiad postanowił wysłać kogoś, kto będzie solidnym pilotem, ale bez żadnej przeszłości w tajnych służbach; kogoś, kto nie ma też żadnych cennych informacji. Faktycznie przez pewien czas dla niepoznaki sprowadzał do Połtawy uszkodzone Latające Fortece, jedną z nich reperował nawet na polu kartofli pod polskim miasteczkiem Staszów. W tym samym czasie też coraz częściej pod osłoną nocy transportował ludzi, którym nikt inny nie mógł pomóc.

Myśli Pan, że na Zachodzie, również w USA, była świadomość tego, jaki los czeka alianckich żołnierzy po sowieckim „wyzwoleniu”? Oficjalne umowy zapewniały im bezpieczny powrót do domu, ale praktyka była taka, że wielu trafiało do obozów, które chwilę wcześniej zostały odbite z rąk Niemców, a teraz znów działały jako obozy sowieckie...

Nie tylko wtedy brak było tej świadomości, nie ma jej również dzisiaj. Moja książka przez wielu czytelników w USA traktowana była z niedowierzaniem. Niektórzy słyszeli o 3-4 tys. Amerykanów, którzy dotarli do Odessy i tam zostali odesłani statkami do ojczyzny. Ale o tym, jak wielu jeńców nie miało tyle szczęścia, wciąż się milczy. Paradoks polega na tym, że faktycznie były oficjalne umowy między Rooseveltem a Stalinem, ale w rzeczywistości komuniści przestrzegali ich jedynie symbolicznie. Nie mieliśmy na tych ziemiach wielu „oczu”. Praktycznie nie było wywiadu ani reporterów. Dlatego to, co się działo z alianckimi jeńcami, którzy zginęli po „wyzwoleniu” – często jeszcze przed końcem wojny – działo się już de facto za żelazną kurtyną. Również dla mnie, podczas pracy nad książką, było to ogromnym zaskoczeniem.

Dlaczego Brytyjczycy, Francuzi i Amerykanie przymknęli oczy na działanie Stalina i woleli milczeć na temat własnych obywateli uznanych za szpiegów, zamiast otwarcie poruszyć tę kwestię na forum międzynarodowym?

Jak zwykle, gdy na świecie dzieje się wielka historia, gdy główną rozgrywką jest pragmatyczna polityka, pojedynczy człowiek i żołnierz jest tylko jak pionek na szachownicy. Zresztą również mój ojciec nie czuł wsparcia od swoich przełożonych – został wysłany samotnie na tę misję, jak gdyby tylko po to, żeby ktoś na górze miał czyste sumienie.

Pana książka jest też oskarżeniem wobec polityki Waszyngtonu.

To może brzmieć zaskakująco, ale faktycznie, ojciec opowiadał, że często większe problemy robili mu amerykańscy generałowie niż sowieccy oficerowie polityczni. W pewnym momencie, gdy był już dowódcą bazy w Połtawie, a Sowieci ją na pewien czas zamknęli, od przełożonych usłyszał tylko, żeby niczym się nie przejmował i doczekał spokojnie do końca służby. To jego nieustępliwość sprawiła, że loty wznowiono.

Czy Pana ojciec spotykał się po wojnie z ludźmi, których uratował?

O ile mi wiadomo, nigdy do żadnego spotkania nie doszło. Natomiast ja miałem okazję rozmawiać z dziećmi osób, które były przez niego uratowane. Wszystkie, podobnie jak dokumenty, potwierdzały prawdomówność mojego ojca, który w żaden sposób nie zabiegał o uznanie swoich zasług.
Dla mnie to zawsze będzie wielowymiarowa historia – niesprawiedliwa na wielu poziomach. Ojciec dwukrotnie na wniosek przełożonych miał zostać awansowany i odznaczony, i dwa razy sprawa utknęła. Jak się później dowiedziałem, ze względu na reprymendę, którą otrzymał za jakieś mało istotne przeciwstawienie się sowieckiemu pułkownikowi na Ukrainie. Amerykanie dmuchali wtedy na zimne i zamiast trzymać z własnymi ludźmi, woleli nie drażnić Stalina. Wiadomo, że wchodziły tu w grę powody strategiczne, trwała jeszcze wojna z Japonią na Pacyfiku, być może chodziło o uzyskanie pozwolenia na starty bombowców z Syberii do nalotów na Wyspy Japońskie. Na tle starć globalnych mocarstw pojedynczy człowiek nie istnieje.

Jak, wiedząc dziś to wszystko, postrzega Pan rolę ojca? Kim jest dla Pana?

On na pewno powiedziałby, że nigdy nie traktował siebie jako bohatera. Ale dla mnie jest bohaterem. A może więcej niż bohaterem – jest dla mnie zwykłym człowiekiem, który w sytuacji próby zdobył się na niezwykłe rzeczy. Czasem tylko w taki sposób możemy zrobić różnicę, gdy moralność składa się na ołtarzu polityki. Polsce nie trzeba tego przypominać, bo była jedną z ofiar zakulisowych rozgrywek, tak samo jak byli nimi jeńcy alianccy, których wykorzystywano jak walutę do załatwiania swoich interesów. Stalin wypuszczał ich z Odessy tylko tylu, ilu w zamian przekazywano mu Rosjan [jeńców sowieckich, wyzwolonych przez aliantów zachodnich i często wbrew woli oddanych Sowietom – red.]. Wiadomo, jak ich traktował: dla niego każdy był zdrajcą ojczyzny. Ojciec chyba nigdy nie mógł się z tym pogodzić, dlatego gdy wrócił do ojczyzny, żył prostym i spokojnym życiem, unikał rozgłosu. Dopiero na końcu, niedługo przed śmiercią, gdy zapytałem, dlaczego tak naprawdę się na to wszystko zdecydował, powiedział: „Gdy byłem młody, ojciec zostawił mnie i matkę. Wiem, jak czuje się opuszczony człowiek. Ja tych ludzi nie mogłem zostawić”. ©

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2016