Na końcu kolejki

Dymisje, upokorzenia ze strony Trumpa, uliczne protesty: wrzenie w Wielkiej Brytanii sięga zenitu. Jak długo przetrwa rząd Theresy May? I czy jej plan przyszłych relacji z Unią to przełom czy też mrzonka?

17.07.2018

Czyta się kilka minut

Balon symbolizujący Donalda Trumpa na demonstracji przeciw jego wizycie. Londyn, 13 lipca 2018 r. / TOLGA AKMEN / AFP / EAST NEWS
Balon symbolizujący Donalda Trumpa na demonstracji przeciw jego wizycie. Londyn, 13 lipca 2018 r. / TOLGA AKMEN / AFP / EAST NEWS

Boris Johnson uderzył w poetycki ton. „Marzenie umiera, uduszone przez niepotrzebne zwątpienie” – napisał były już minister spraw zagranicznych w liście rezygnacyjnym. Chodziło mu o marzenie o pięknym brexicie, zamiast którego premier May szykuje Brytyjczykom, jak uważa Johnson, jakiś „pseudo-brexit” i „status kolonii”.

Johnson słynie z barwnego języka i także dlatego wielu Brytyjczyków odetchnęło z ulgą na wieść, że postanowił porzucić stanowisko szefa dyplomacji, na którym przydaje się czasem więcej – no właśnie – dyplomacji.

Ale wydarzenia ostatnich dni – w tym rezygnacja Johnsona, złożona kilka godzin po odejściu z rządu ministra ds. brexitu Davida Daviesa – wykraczają poza kwestię stylu. Wygląda na to, że premier Theresa May zdecydowała się podjąć próbę porozumienia z Brukselą, nawet jeśli wymagać to będzie ustępstw Londynu – takich, o których nie chcą słyszeć zwolennicy twardego brexitu, czyli zerwania wszystkich związków gospodarczych, prawnych i instytucjonalnych z Unią Europejską.

Plan miękkiego brexitu

Jeszcze w piątek 6 lipca sytuacja wyglądała na stabilną. May zwołała gabinet do wiejskiej siedziby premiera – XVI-wiecznego pałacu w Chequers – i przedstawiła plan miękkiego brexitu. Zakłada on, że Wielka Brytania zwróci się do Unii z wnioskiem o „umowę stowarzyszeniową”, w ramach której powstanie odrębna strefa wolnego handlu między oboma partnerami.

Po brexicie Wielka Brytania miałaby więc utrzymać wspólne zasady kontroli produktów i dóbr, w tym produktów rolniczych, choć parlament brytyjski miałby prawo w konkretnych przypadkach odejść od europejskich reguł, „uznając, że pociągnie to za sobą konsekwencje”. Brytyjskie sądy miałyby rozstrzygać sprawy sporne związane ze stosowaniem przez Londyn unijnych regulacji, ale z uwzględnieniem dorobku prawnego unijnego Trybunału Sprawiedliwości (sądu badającego zgodność działań członków Unii z prawem europejskim).

Dalej, obszar Wielkiej Brytanii i Unii miałby być traktowany jako „wspólne terytorium celne”, co w praktyce oznaczałoby, że cła na towary sprowadzane na Wyspy i przeznaczone dla Brytyjczyków ustali Londyn, a na te, które przeznaczone są na rynek europejski, Bruksela. Skończyłby się wolny przepływ ludności między Unią a Wielką Brytanią, choć powstałby „system mobilności”, w ramach którego obywatele Unii i Brytyjczycy będą mogli podróżować i starać się o pracę oraz podjęcie nauki na terytorium partnera.

Przez weekend wyglądało na to, że plan został zaakceptowany przez wszystkich członków rządu. Ale w poniedziałek rezygnację złożyli najpierw Davies, a potem Johnson – wywołując po raz kolejny w ostatnich tygodniach pytania o przyszłość rządu pani May.

Skłóceni torysi, podzielona opozycja

W ciągu roku od objęcia urzędu ośmiu ministrów Theresy May zostało wyrzuconych z rządu lub podało się do dymisji. Trup dookoła niej ściele się więc gęsto, a ona sama uznawana była przez ten rok za najbardziej osłabionego premiera w brytyjskiej historii.

Ale z tych ocen niewiele wynika. Chwilowo nic złego nie wynika też dla premier May z rezygnacji Daviesa i Johnsona. Tuż po ich ustąpieniu zebrał się „Komitet 1922”, tj. klub parlamentarny torysów zrzeszający posłów, którzy nie zajmują stanowisk w administracji. Od jego decyzji zależy uruchomienie procedury odsunięcia od władzy premiera, do czego potrzebny jest wniosek co najmniej 48 posłów (do tego, by panią May obalić, potrzebnych byłoby 159 konserwatywnych posłów). Takiej liczby głosów nie udało się zebrać, co oznacza, że proroctwa o przedwczesnej śmierci rządu Theresy May wydają się przesadzone.

Co ważniejsze, czterej najważniejsi członkowie rządu – pani premier i ministrowie dyplomacji (został nim Jeremy Hunt), finansów oraz spraw wewnętrznych – to dziś osoby, które głosowały za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii. Chwilowo pani May ma też zapewnioną lojalność trzech najbardziej probrexitowych ministrów – Andrei Leadsom (przewodnicząca Izby Gmin), Chrisa Graylinga (transport) i Michaela Gove’a (środowisko) – do których dołączył nowy minister ds. brexitu, jego zdeklarowany zwolennik Dominic Raab.

Twardzi konserwatywni brexitowcy zdają sobie sprawę, że zebranie armii do walki o odsunięcie pani premier jest dziś niemożliwe. Dlatego nawet nie próbowali walczyć o jej obalenie – co nie znaczy, że akceptują jej plan.

Krytycy pani premier uważają, że dla Wielkiej Brytanii będzie wręcz lepiej opuścić Unię bez żadnej umowy z Brukselą niż z miękką umową wypracowaną w Chequers. Krytykując ten plan twierdzą, że jego skutek będzie taki, iż w stosunkach Londynu z Brukselą prawie nic się nie zmieni – poza tym, że Wielka Brytania nie będzie miała prawa głosu przy ustalaniu przepisów, które i tak będzie zmuszona przestrzegać.

Jacob Rees-Mogg, jeden z największych ekscentryków brytyjskiej polityki i przywódca torysowskich brexitowców, znalazł nawet porównanie historyczne dla planu pani May: „To jest największy akt wasalizmu od czasu, gdy król Jan złożył hołd Filipowi II w Le Goulet w 1200 roku”.

Grupa zatwardziałych brexitowców wśród torysów liczy ok. 60 posłów, a rząd dysponuje większością zaledwie 13 głosów – musi więc liczyć się z porażkami w przyszłych głosowaniach, dotyczących wprowadzenia zasad zawartych w tym planie do ustawodawstwa.


Czytaj także: Brexit - bez szans na krok wstecz, rozmowa z Julie Smith z 2016 roku


Ale opozycja – tak jak torysi – nie ma jednoznacznego stanowiska w sprawie brexitu. Lider Partii Pracy Jeremy Corbyn przez całe polityczne życie uważał Unię za siedlisko kapitalistycznej zarazy i nic nie wskazuje, by zmienił zdanie. Co najwyżej, podobnie jak Theresa May, lawiruje między dwoma skrajnymi odłamami swej partii – licząc, że nie będzie musiał składać jednoznacznych deklaracji, bo wcześniej czy później torysi sami się wykończą, dojdzie do nowych wyborów, a on zostanie premierem.

Ale dziś wydaje się to nierealne. A nawet gdyby po kolejnym przesileniu doszło do realizacji takiego scenariusza, mielibyśmy kontynuację sporu o kształt brexitu, tylko w wydaniu laburzystowskim. Nawet najwięksi miłośnicy Labour wiedzą, że partia ta miałaby jeszcze większe problemy z wyprowadzeniem kraju z Unii niż torysi.

Butelka niemal pełna?

W gruncie rzeczy pani May jest dziś dokładnie w takiej samej sytuacji, jak każdy kolejny premier brytyjski w ostatnich dekadach – bez względu na przynależność partyjną. Próbuje rozwiązać problem najwyraźniej nierozwiązywalny w brytyjskiej polityce, to znaczy pogodzić zwolenników i przeciwników obecności Wielkiej Brytanii w strukturach europejskich.

Po referendum brexitowym w 2016 r. przez moment zdawało się, że ten problem został rozwiązany: przeciwnicy Unii wygrali, a kraj po prostu miał z niej wystąpić. Rzecz w tym, że dopiero teraz Brytyjczycy dowiadują się, na czym polega odłączenie się od Unii. Oraz – co najważniejsze i najbardziej szokujące dla nich – zaczynają rozumieć, że Unii nie da się opuścić na zasadach ustalonych przez opuszczającego. Podobnie jak członkiem Unii można zostać tylko spełniając warunki ustalone w Brukseli, tak też wyjść można tylko na warunkach zaakceptowanych przez Unię.

Co prowadzi nas do najsłabszej części planu z Chequers: jego sukces nie zależy ani od twardych brexitowców, ani od zwolenników miękkiego brexitu, ani nawet od totalnych przeciwników brexitu. Ocenią go negocjatorzy unijni i to od nich zależy jego przyszłość.

W Brukseli plan pani May został na razie przyjęty z ostrożnym optymizmem. Wprawdzie główny negocjator unijny Michel Barnier mówił początkowo, że propozycja „wspólnego terytorium celnego” to zawoalowana próba wykrojenia przez Londyn dla siebie odrębnej strefy wolnego handlu z Unią, na co Bruksela zgodzić się nie może, bo nie po to przez 60 lat budowała w trudzie system oparty na czterech wolnościach (swobodny przepływ towarów, osób, usług i kapitału), by teraz to psuć na życzenie Brytyjczyków, którzy sami nie wiedzą, czego chcą.

Jednak po dymisjach Johnsona i Daviesa Michel Barnier zmienił tonację: według niego „80 procent treści umowy brexitowej z Londynem jest już wynegocjowane, zostało tylko 20 procent”. Wyglądałoby więc na to, że butelka jest niemal w całości pełna. Pytanie, co mieści się w tych 20 procentach?

Nóż w plecy

Gdy już wydawało się, że polityczne wrzenie w Wielkiej Brytanii osiąga punkt krytyczny, w czwartek 12 lipca do Londynu przyleciał Donald Trump.

W brytyjskiej tradycji politycznej wsadzanie sojusznikom noża w plecy (ang. backstabbing) ma długą i piękną tradycję. Ale to, co zrobił Trump podczas tej pierwszej wizyty nad Tamizą w roli prezydenta USA, przekroczyło znane wcześniej granice. W wywiadzie dla najpopularniejszej brytyjskiej gazety „The Sun” Trump uznał, że plan relacji Wielkiej Brytanii z Unią wyraźnie różni się od tego, na co głosowali Brytyjczycy w czasie referendum brexitowego, i zapowiedział, że plan premier May „zabije” umowę handlową Londynu z USA. Wcierając sól w ranę Trump wyznał, że bardzo lubi i szanuje Theresę May, ale „Boris Johnson byłby wspaniałym premierem”.

To nie pierwszy raz, gdy prezydent USA otwarcie ingeruje w politykę brytyjską. Dwa lata temu, tuż przed referendum, Barack Obama ostrzegał, że jeśli Brytyjczycy wybiorą brexit, ich kraj znajdzie się „na końcu kolejki” do zawarcia umowy handlowej z USA. Jednak Obama był popularny i bronił polityki ówczesnego premiera Camerona. Tymczasem wywiad Trumpa dla „The Sun” stał się dla wielu Brytyjczyków – nawet tych neutralnie nastawionych do Trumpa – szczytem arogancji i nieodpowiedzialności.

W miniony piątek na ulicach Londynu tłumy protestowały przeciw wizycie prezydenta USA, a nad miastem unosił się balon w kształcie Trumpa – ze znajomą zaczeską, wielką pieluchą spiętą agrafką i telefonem komórkowym w malutkiej dłoni.

Wszyscy czekali na nowe tweety prezydenta. Tymczasem na wspólnej konferencji prasowej po spotkaniu z May, Trump praktycznie odwołał to, co mówił w wywiadzie dla „The Sun”. Relacja USA z Londynem jest „niezbędna” – powiedział. – „Cokolwiek Zjednoczone Królestwo zrobi po opuszczeniu Unii, jest dla mnie OK”.

Prezydent po raz kolejny okazał się sobą: Trumpem nieprzewidywalnym.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dariusz Rosiak (ur. 1962) jest dziennikarzem, twórcą i prowadzącym „Raport o stanie świata” – najpopularniejszy polski podkast o wydarzeniach zagranicznych (do stycznia 2020 r. audycja radiowej „Trójki”). Autor książek – reportaży i biografii (m.in. „Bauman… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2018