Brexit: bez szans na krok wstecz

JULIE SMITH, brytyjska politolożka, członkini Izby Lordów: Nie możemy opuścić Europy, geograficznie jesteśmy jej częścią.

04.07.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Hannibal Hanschke / REUTERS / FORUM
/ Fot. Hannibal Hanschke / REUTERS / FORUM

MARCIN ŻYŁA: Wyobraźmy sobie, że jest rok 2018. Londyn, z obawy przed konsekwencjami gospodarczymi, nie rozpoczął jeszcze nawet formalnej procedury opuszczenia Unii. Bruksela również czeka, licząc, że do Brexitu nie dojdzie nigdy. Czy to prawdopodobny scenariusz?

JULIE SMITH: Nie sądzę. Myślę, że art. 50 traktatu lizbońskiego, określający zasady opuszczania Unii, zostanie przywołany przez nowy brytyjski rząd najpóźniej pod koniec bieżącego roku. Bez tego Zjednoczone Królestwo – co pokazują ostatnie wypowiedzi polityków europejskich – nie będzie mogło negocjować warunków wyjścia. Na rozpoczęciu procedury Brexitu zależy też Brukseli. Unia chciałaby zakończyć negocjacje do końca 2018 r., tak aby zaplanowane na czerwiec 2019 r. wybory do Parlamentu Europejskiego mogły się odbyć już bez udziału Brytyjczyków. Sądzę jednak, że to nie art. 50 powinien teraz zaprzątać nam głowę, lecz długi okres niepewności i niestabilności w polityce i gospodarce, który może czekać Europę.

Za Unią opowiedziała się w referendum większość Szkotów, Irlandczyków z Irlandii Północnej, a także prawie wszyscy mieszkańcy Gibraltaru. Czy jest sposób, aby mimo Brexitu pozostali oni w Unii jako część Zjednoczonego Królestwa?

W tej chwili nie ma takiej możliwości. O polityce zagranicznej całego państwa decydują rząd i parlament. To w Londynie będą podejmowane decyzje w imieniu całego Zjednoczonego Królestwa. Nicola Sturgeon, pierwsza minister rządu Szkocji, odwiedziła wprawdzie po referendum Brukselę, ale nawet ona nie ma prawa negocjować przyszłości Szkocji, zanim nie odbędzie się tam ewentualne drugie referendum w sprawie niepodległości.

A odbędzie się?

Szkocki rząd zaczął do niego przygotowania, jest to więc bardzo prawdopodobne. Sturgeon jest bystrym politykiem. Nie zwoła referendum aż do momentu, gdy będzie przekonana, że może je bez wątpienia wygrać.

Pewien kłopot polega zaś na tym, że choć opcja prounijna w Szkocji zwyciężyła, to frekwencja była tu niższa niż w innych częściach Zjednoczonego Królestwa. Wynik referendum w sprawie Unii może mieć zatem mniejsze przełożenie na poparcie mieszkańców Szkocji dla idei niepodległości, niż się z pozoru wydaje.

Referendum ujawniło też podział międzypokoleniowy: za pozostaniem w Unii głosowali w większości młodzi Brytyjczycy, za jej opuszczeniem – starsi. Ci pierwsi mają teraz do drugich żal o, jak mówią, „skradzioną przyszłość”.

Równie dobrze młodzi mogliby mieć pretensje do siebie. W głosowaniu wzięło udział tylko 36 proc. uprawnionych w wieku 18-24 lata. Gdyby młodzi wykazali się większym zaangażowaniem, wynik referendum mógłby być inny. Mandat wyborczy osób starszych nie jest w żaden sposób słabszy. Zresztą podziałów było więcej. Inaczej zagłosował Londyn i inne duże miasta, a inaczej miasteczka i wsie rolniczych obszarów Anglii, a także tereny, gdzie w przeszłości funkcjonował przemysł ciężki. Dla wielu spośród tych, którzy opowiedzieli się za wyjściem z Unii, głosowanie było sposobem na wyrażenie frustracji i braku zaufania do polityków w ogóle.

Problem polega na tym, że w dużej mierze są to ci sami ludzie, którzy poniosą pierwsze koszty opuszczenia Unii. Ich przyszła frustracja będzie jednym z największych wyzwań dla kolejnych brytyjskich rządów.

Liderów kampanii za wyjściem z Unii oskarża się teraz o populizm i kłamstwa. Przed referendum obiecywali m.in. przesunięcie brytyjskiej składki wpłacanej do Brukseli na potrzeby publicznej służby zdrowia. Straszyli też napływem milionów muzułmańskich imigrantów z Turcji, która jakoby miałaby wkrótce stać się członkiem Unii. Podobne manipulacje mogły zadecydować o wyniku referendum.

Referendum wyraźnie pokazało, że prawda może być we współczesnej polityce ceniona mniej niż pasja, zaangażowanie i emocje. Niektórzy mówią – wskazując także na przebieg kampanii przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych – że żyjemy już w czasach post-prawdy lub post-zaufania.

To niebezpieczny moment dla zachodnich demokracji. Ale nie jestem zaskoczona wycofywaniem się z obietnic składanych przed referendum. Od początku kampanii ci, którzy namawiali do opuszczenia Unii, nie spodziewali się, że mogą wygrać. Liczyli na inny scenariusz: że przegrywają referendum, ale dostają na tyle duże poparcie, iż przez kolejne lata, zyskując polityczny kapitał, mogą prowadzić dalej antyunijną kampanię. Zwycięstwo ich zaskoczyło. Jak pokazały pierwsze dni po referendum, nie mieli żadnego planu, jak wyjść z Unii. Powtarzali jedynie, że dopóki nie zostanie sformowany nowy rząd, nie do nich należy podejmowanie decyzji. Oczywiście to wszystko nie zwalnia z odpowiedzialności odchodzącego premiera Camerona, który – choć chciał pozostania w Unii – powinien mieć przygotowany plan na wypadek swej przegranej.

Czy polityczna historia Europy zmieni teraz kurs?

Wynik głosowania może zaszkodzić zarówno Zjednoczonemu Królestwu, jak też Unii Europejskiej. Brexit otwiera pewną furtkę: nagle opuszczenie Unii przestało być nie do pomyślenia i o takiej opcji mogą myśleć politycy w pozostałych 27 państwach członkowskich. Bo atmosfera nie sprzyja integracji: opinia publiczna w wielu krajach jest w tej kwestii sceptyczna. Referendum chciałaby przeprowadzić Marie Le Pen we Francji, a także eurosceptycy w Holandii. Wkraczamy w Europie w erę politycznej niestabilności. Może ją jeszcze wzmóc kryzys strefy euro, nie do końca przecież rozwiązany, albo kolejna odsłona kryzysu migracyjnego.

Ostatnio prasa informowała o wielu incydentach o podłożu ksenofobicznym i rasistowskim, wymierzonych w mieszkających w Zjednoczonym Królestwie obcokrajowców, także Polaków. Należy się bać tego zjawiska?

Ksenofobia i rasizm istniały tu wcześniej, nie narodziły się w ciągu jednej nocy. Ale równocześnie myślę, że część obozu opowiadającego się podczas kampanii przed referendum za wyjściem z Unii zachowywała się w sposób, który na niektórych mógł wywrzeć wrażenie, iż zachowania rasistowskie są akceptowalne. Tak nie jest. Zarówno zachowania rasistowskie, jak i tzw. przestępstwa z nienawiści są nie tylko nielegalne, ale spotykają się ze sprzeciwem większości Brytyjczyków. Właśnie dyskutowaliśmy o tym w Izbie Lordów. Zgodziliśmy się, że wszyscy, niezależnie od poglądów, będziemy wywierać naciski na rząd, by mieszkającym tu obcokrajowcom wysłał sygnał, iż pozostaną tu mile widziani.

Imigranci pomagają naszej gospodarce. Mam również nadzieję, że ich pobyt służy im samym oraz, w dalszej perspektywie, także krajom, z których przyjechali. Brytyjczyków, którzy głosowali za wyjściem z Unii, trzeba przekonać, że imigranci nie są przyczyną ich wszystkich problemów.

Ale czy wynik referendum nie jest porażką idei społeczeństwa otwartego, tak silnie tu promowanej co najmniej od lat 90. XX wieku?

Nie sądzę, żeby była to porażka tej idei. Wielu z nas wciąż w nią wierzy. I tak naprawdę wielu ludzi, którzy głosowali za wyjściem z Unii, wciąż uważa się za Europejczyków. Oni po prostu nie przepadają za instytucjami unijnymi.

Ale tylko na Wyspach na Unię mówi się: „Europa”.

To historyczne przyzwyczajenie, ale nawet tu następuje chyba zmiana na lepsze. Kiedy w 1975 r. odbyło się pierwsze referendum w sprawie członkostwa w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej, w czasie kampanii przeciwne sobie obozy nazywały się: „»Tak« dla Europy” i „»Nie« dla Europy”. To tylko skrót językowy; nie oznacza on, że nie chcemy mieć nic wspólnego z Europejczykami. Ostatnie referendum nie było głosem przeciw całemu kontynentowi, tylko przeciw jednej instytucji. Nie możemy opuścić Europy, geograficznie jesteśmy jej częścią.

Wierzy Pani jeszcze w przyszłość zjednoczonej Europy?

Referendum zadało jej poważną ranę. Widać, że trudno dziś wracać do celów, które przyświecały tej idei u jej zarania. Z perspektywy współczesnych ludzi II wojna światowa i jej skutki to odległa przeszłość. Wiele z naszych wolności i swobód uznajemy dziś za oczywiste i niepodważalne. A przyszłość trudno przewidywać: jeśli Zjednoczone Królestwo opuści Unię, pozostałe kraje członkowskie – albo przynajmniej niektóre z nich – mogą chcieć zacieśniać integrację. Ale równie dobrze może to być początek fragmentacji Unii. ©℗

JULIE SMITH, brytyjska politolożka, wykłada na Uniwersytecie Cambridge, od lat zajmuje się zagadnieniami integracji europejskiej. Jest również czynnym politykiem – członkinią partii Liberalnych Demokratów, a podczas kampanii przed referendum opowiadała się za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii. Od 2014 r. posiada tytuł baronowej i zasiada w Izbie Lordów, wyższej izbie brytyjskiego parlamentu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2016