Na całej połaci

25.01.2021

Czyta się kilka minut

Chytra Baba z Radomia, czy ktoś ją jeszcze pamięta? Sięgająca kiedyś gospodarnie poprzez wigilijny stół, by przejąć pozbawiony wyraźnego właściciela napój słodzony, dziś jest już chyba całkowitym pramemem; masową wyobraźnią zawładnęła w ostatnim tygodniu Harda Baba z Hipotermią. Wspinająca się podczas uderzenia zimy na Babią Górę w staniku i szortach śmiałkini (takie określenie musimy w pośpiechu dla niej doprokurować, ponieważ polszczyzna nie przewiduje możliwości wystąpienia w przyrodzie „bardzo odważnego człowieka” płci żeńskiej) naprawdę rozbiła bank zadziwienia. Ale pośród wszystkich utyskiwań i jadowitych krytyk tego nie do końca rozsądnego przedsięwzięcia przyznajmy, że jest w jej niespełnionym wyczynie coś oszałamiającego. Jakaś radykalna niezgoda na nudę istnienia. Poza tym umemicznia też ona ostatni fenomen: modę na zimno. Ta trwa już ładnych parę lat, ale dopiero w pandemii przybrała wymiar zbiorowego szału. Na tyle poważnego, że dorobiła się nawet fali beki, za którą pewnie podąży nieodłączna fala hejtu. O morsowaniu świętego Wita można myśleć jako o trendzie obyczajowym, ale może to zjawisko cywilizacyjne? Może w gotującym się powoli (albo wręcz przeciwnie – w zastraszającym tempie) świecie błędnie lgniemy do zimna?

Może instynktownie usiłujemy się go nachapać, nakonsumować w każdym możliwym przejawie, dopóki w ogóle jest? Może tak to wygląda z kosmosu: sznury obnażonych istot ciągnące ku lodowatym jeziorom, morzom, przeręblom?

„Śniegu już nigdy nie będzie” nazywa się piękny, choć dość szarlatański film, który widziałam niedawno. Niby właśnie na ten temat, ale ostatecznie był dla mnie głównie o tym, że w świecie tak bardzo ograbionym z metafizyki mało kto już pamięta, czym właściwie była, więc wszystko od biedy może za nią uchodzić i ją udawać, nawet czysta estetyka. Ludziom którzy spragnieni są, by ktoś dotknął ich serca, w zastępstwie zręcznie i ze smakiem pieści się oczy i uszy, by zamotani w lepkie nici piękna myśleli, że coś chyba właśnie przeżyli. Uważam to za bałamutne. Poza tym, sprowokowany może tym, co o nim mówią, śnieg spadł. Pokazując, że nie wszystko jesteśmy w stanie policzyć i przewidzieć, że są rzeczy, o których nie śniło się PKP, drogowcom (którym co roku nic się nie śni) oraz meteorologom.

Meteorolog to bardzo piękna nazwa, jakby lekarz specjalista od meteorów. Najpierw mogło się zdawać, że opad to ta rzadka lewizna, która co zimę objawia się na chwilę pokrywając wszystko słabym, brudnawym, zdecydowanie niesłodkim lukrem. A to był prawdziwy śnieg, który pokrył miasto grubą, jednorodną warstwą; wybiegłszy rano z domu, załapałam się jeszcze przed wszystkimi na wielką białą przestrzeń, pociętą tylko delikatnymi śladami pierwszych dziecięcych saneczek i psich łapek. Czułam się genialnie samotna. Dopiero na Polu Mokotowskim natrafiłam na analogową piaskarkę, z której prababcia i pradziadek, zakutani w praortaliony, prakresze i praszale, zrzucali pod moje nogi rudy piasek. Dziwię się, że nie było tam konia albo osiołka.

A może zresztą był?

Już od jakiegoś czasu łapałam się na organicznym marzeniu o prawdziwej zimie. To był jakiś fizyczny głód, pożądanie bieli, dźwięku szufli i skrobanych samochodów, skrzypienia kroków. Coraz częściej całkowicie bezśnieżne, ołowiowe zimy, okraszane jakimś beznadziejnym wyjazdem do „ciepłego”, by się „wygrzać”, sprawiły, że śnieg kompletnie mi się zmitologizował. Widzę we wspomnieniach zaspy, igloo, tunele, bałwany i ozdobione koronkami mrozu szyby mojego drewnianego, krytego strzechą bloku; szczypiący dym lecący z komina. Widzę, jak mieszkając na piątym piętrze, wychodzę przez balkon i po prostu idę do szkoły.

Mówiłam, że nie jest i nigdy nie będzie pięknie, ale teraz naprawdę było. To były oszałamiające wieczory i noce. Światła miasta i księżyca odbijały się w białych dachach, czyniąc niebo jasnożółtym, świątecznym, lekko się żarzącym. W powietrzu wirowały miliony doskonałych, misternie wyrzeźbionych przez wszechświat płatków; pokryły całe okna autobusu, tak że nie było widać nic oprócz przemazań świateł, neonów, citylightów. Każda baba wyglądała w tym przepięknie, każda studentka ASP z wielką teczką jak święta, każdy kurier Glovo jak magiczny książę. Skrzypiało i skrzypiało. – Półtorej godziny odśnieżałam – powiedziała mi pewna pani, chociaż jej o nic nie pytałam. – I tak mi dobrze było. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2021