Muzyka przebaczenia

Zamilkł, by po latach wszyscy o nim mówili. Jest dziś jednym z najpopularniejszych kompozytorów świata. W miniony piątek Arvo Pärt obchodził 80. urodziny.

06.09.2015

Czyta się kilka minut

Arvo Pärt w Estonii, 2014 r. / Fot. Birgit Püve / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES
Arvo Pärt w Estonii, 2014 r. / Fot. Birgit Püve / THE WASHINGTON POST / GETTY IMAGES

To był jej rok. Wydane w 1997 r. „Homogenic” zbierało świetne recenzje, a piosenki takie jak „Joga” czy „All Is Full Of Love” poszerzały granice popu. A mimo to podczas krótkiego wywiadu dla BBC (jest dostępny na kanale YouTube) jej głos drży, a język plącze się jak nastolatce na widok idola. Emocje Björk są tym wyrazistsze, że po drugiej stronie siedzi prawdziwa oaza spokoju. Niemal dwukrotnie starszy rozmówca to Arvo Pärt – jeden z najwybitniejszych kompozytorów drugiej połowy XX wieku. To on będzie odpowiadał na jej pytania, choć całość przypomina raczej przyjacielską rozmowę. Oboje są ludźmi Północy i oboje tak kaleczą język angielski, że nawet jeśli chcieliby dogłębnie przeanalizować twórczość Estończyka, nie byliby w stanie.


Na szczęście nie mają takiego zamiaru. Każde wypowiedziane przez nich zdanie balansuje na granicy podniosłego banału, ale niesie w sobie ładunek mądrości. Wrażliwości, która onieśmieli najwytrawniejszego cynika. Słowem, ta krótka rozmowa przypomina trochę kompozycje Pärta.

Walkao duszę

„Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak bardzo oddziałuje na nas muzyka – zarówno w dobry, jak i zły sposób. Możesz zabić dźwiękiem. Jeśli jednak możesz zabić, to może istnieje też dźwięk, który może zrobić coś przeciwnego? Dystans pomiędzy tymi dwoma brzmieniami jest bardzo duży, a ty jesteś wolna. Masz wybór” – w taki sposób Pärt przedstawia islandzkiej rozmówczyni swoją wizję muzyki: w samej swojej esencji ma ona etyczny wymiar. Nie jest jednak tylko platońską harmonią, zbliżającą nas do ideału. Estończyk dostrzega jej mroczną stronę i idzie nawet krok dalej niż Pascal Quinard, który w „Nienawiści do muzyki” pisał, że może ona zadawać ból, którego nie stłumimy, bo uszy nie mają powiek. Trudno się dziwić, że kompozytor zauważa także to ponure oblicze sztuki. W końcu dorastał w dwóch reżimach totalitarnych.

Ten sowiecki kazał mu zresztą podjąć artystyczny wybór. Znamy to z biografii Witolda Lutosławskiego i innych powojennych kompozytorów, jednak warto wspomnieć, że konsekwencje w Związku Radzieckim mogły być dla twórcy jeszcze bardziej dotkliwe. Pärt musiał zdawać sobie z tego sprawę, gdyż jeszcze w 1949 r. 20 tys. Estończyków, w tym członków jego dalszej rodziny, zesłano na Syberię. Większość z nich nigdy nie wróciła. Sekowano także kompozytorów, którzy tworzyli zbyt modernistyczne lub zachodnio brzmiące utwory. Niektórych wyrzucano ze Związku Kompozytorów, innych wsadzano do więzień.

Niezależnie od trudnej sytuacji politycznej Arvo Pärt pozostał niezależny w swoich muzycznych poszukiwaniach. Trzeba przyznać, że miał przy tym sporo szczęścia. Gdy z powodu problemów zdrowotnych skrócono mu o rok służbę wojskową, okazało się, że tylko w ten sposób uniknął przerzucenia w głąb terytorium Związku Radzieckiego. Kiedy jako student dostał angaż w radiu, był to ostatni moment, gdy prawo pozwalało łączyć naukę z pracą w takim charakterze.
Takich zbiegów okoliczności byłow jego życiu jeszcze kilka, ale nie zmieniają one faktu, że Pärt nie był twórcą pokornym. Owszem, zapisał się do Związku Kompozytorów, ale w Estońskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej była to grupa szczególna, której niemal połowę członków stanowili młodzi twórcy. Artyści spoglądający chętniej w stronę Sztokholmu i Warszawy niż Moskwy i Leningradu.

Boulez, Weberni Jezus

Gdy Estonia została włączona w skład ZSRR, wielu jej obywateli wybrało emigrację do krajów skandynawskich. Wśród nich znalazł się kompozytor Eduard Tubin. Twórca czuł się niejako w obowiązku pomagać swoim rodakom, więc przesyłał do Tallina zakazane książki i nuty. W ten właśnie sposób wielki pedagog Heino Eller wszedł w posiadanie opracowań dotyczących dodekafonii. Nauczyciel przekazał je swojemu najlepszemu studentowi – Arvo Pärtowi, którego zaintrygował ten niezwykły system muzyczny. Serializm był w Estonii zakazany, więc Pärt rozpoczął komponowanie w tym stylu, choć nigdy nie słyszał dodekafonicznej kompozycji. Niedogodność tę uroczo zresztą bagatelizował, mówiąc: „gdy usłyszysz, że w odległym kraju ludzie tańczą na jednej nodze, nie musisz tam wcale lecieć, by móc ten taniec imitować”.

Szczęśliwie nie minęło wiele czasu, by Pärt mógł zapoznać się z najnowszymi trendami w muzyce. Dzięki Związkowi Kompozytorów w 1953 r. mógł udać się na festiwal Warszawska Jesień. To właśnie tam, rok później, poznał Luigiego Nono, którego twórczość odcisnęła piętno na jego kompozycjach z tego okresu. Modernistyczne zapędy młodego twórcy nie były jednak największym problemem radzieckich cenzorów. Co prawda, już „Partita” z 1958 r. budziła ich wątpliwości swoim neoklasycznym charakterem, ale to dopiero „Nekrolog” (1960) i „Credo” (1968) wywołały burzę wokół twórczości Estończyka. Po premierze tego drugiego słynny rosyjski muzykolog Jurij Kolopow przytomnie skonstatował: „Bóg i Jezus Chrystus są większymi wrogami władzy sowieckiej niż Boulez czy Webern”.

Pärt nie zamierzał się jednak tłumaczyć ze swoich artystycznych wyborów. Przeciwnie – opowiadał, że celem jego muzyki jest nadawanie formy najwyższym duchowym wartościom. Jeszcze dosadniejszy był podczas radiowego wywiadu, którego udzielił w 1968 r. Podczas rozmowy o inspiracjach kompozytora dziennikarz Ivalo Randalu zapytał wprost: „Kto jest twoim największym autorytetem?”. Odpowiedź mogła być jednak „Chrystus, oczywiście!”. Prowadzący nie wyemitował tej wypowiedzi, dzięki czemu Pärt mógł dalej komponować. Choć w zasadzie... nie mógł.

Cisza

Przez najstępne osiem lat kompozytor właściwie milczał.
– To było całkowicie związane z kryzysem estetycznym, religijnym i po prostu ludzkim, który wówczas przechodził – mówi „Tygodnikowi” Paul Hillier, wybitny dyrygent i baryton, który wielokrotnie pracował z Pärtem. – Mówiąc możliwie najprościej, był rozczarowany pisaniem muzyki, dla której jedynym źródłem jest wyalienowany współczesny świat. Czuł, że potrzebuje muzyki, która zaoferuje duchową alternatywę dla wszechobecnej rozpaczy.

Te poszukiwania zbiegły się z przejściem Estończyka na prawosławie, którego tradycje chóralne słychać zresztą w jego późniejszych utworach.

W okresie ciszy twórca, który do tej pory ścigał się ze współczesnymi modernistami, odrzucił idee Nono czy Weberna. Jego uwagę przykuły zaś liturgiczne pieśni Guillaume’a de Machaut czy renesansowe msze flamandzkiego mistrza Josquina des Prés.

Na podstawie tych muzycznych objawień Pärt powołał do życia swój własny styl – tintinnabuli (łac. dzwonek). To muzyka zredukowana, zostawiająca poszczególnym nutom wiele przestrzeni, lecz zaplanowana z precyzją godną mistrzów amerykańskiego minimalizmu. W rozmowie z Björk kompozytor tak tłumaczył istotę tego stylu: „Składa się on z dwóch linii. Pierwsza to moje grzechy, a druga to przebaczenie. Ta pierwsza jest więc bardziej złożona i subiektywna, a druga – prostsza i obiektywna”.

Nowe kompozycje Pärta stawiały na emocjonalny maksymalizm, ale rozwijały się niespiesznie, pozostawiając dużo przestrzeni kolejnym dźwiękom. Nic dziwnego, że w Polsce sięgnął po nie Wojciech Misiuro – wybitny choreograf, którego teatr tańca Janina Jarzynówna nazwała właśnie „dynamicznym bezruchem”. W 2009 r. w Operze Bałtyckiej odbyła się premiera „Snu” do muzyki estońskiego kompozytora.

– Biorę muzykę na węch, na smak, to idzie z czyjegoś wnętrza do mojego wnętrza – mówi choreograf. – Pärt jakoś od razu do mnie trafił, bo uwielbiam taki rodzaj spokoju, wymyślonego spokoju. W jego muzyce cenię sobie zwłaszcza ten brak muzyki.

Choć dla fanów twórczości Arva Pärta tintinnabuli był nie lada zaskoczeniem, Hillier dostrzega pewną więź z wcześniejszymi dokonaniami kompozytora: – On nie zostawiał wskazówek dotyczących nadchodzącej przemiany, ale z dzisiejszej perspektywy widać, że to są utwory napisane tą samą ręką. Wszystkie muzyczne elementy (nuty, rytmy, itd.) są dokładnie rozplanowane, a efekt końcowy przypomina dokładny muzyczny proces. Oczywiście w początkowych latach ten proces zachodził w innym języku – serializmie, ale to efektowne narastanie, te intensywne wybuchy – wprawne ucho usłyszy, że to muzyka stworzona przez jednego człowieka.

Rozgłos

Nawet jeśli DNA kompozytora się nie zmieniło, to recepcja jego twórczości – jak najbardziej. W eseju poświęconym późnej twórczości Arva Pärta Jeffers Engelhardt zwraca uwagę na absolutny sukces komercyjny tej mistycznej i – zdawałoby się – archaicznej formalnie muzyki. Muzykolog zauważa, że w samym tylko marcu 2011 r. kompozycje Estończyka zostały wykonane w 63 miejscach świata. Publiczność różniła się zaś między sobą nie tylko narodowością, ale także wiekiem.

Kompozycje autora „Credo” przybliżyła młodzieży Björk, a także Sigur Rós (czasem poprzedzają swoje koncerty utworem „Für Alina”), raper Lupe Fiasco (samplujący „De Profundis”) i wielu innych. Muzykę Pärta rozsławiło także kino. Wśród filmów, w których możemy usłyszeć tintinnabuli, znalazły się nagrodzone Oscarem „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona, „Wielkie piękno” Paola Sorrentino czy „Fahrenheit 9/11” Mi- chaela Moore’a.
Kompozytor wie przy tym, że wielka popularność rodzi pewną odpowiedzialność. Dlatego swoje kompozycje dedykował zamordowanej w niejasnych okolicznościach Annie Politkowskiej czy więźniowi politycznemu – Michaiłowi Chodorkowskiemu.

Zbliżające się osiemdziesiąte urodziny kompozytora świętował będzie cały świat, począwszy od rodzinnego Rakvere aż po Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku. Polacy na obchody jubileuszy wybitnego Estończyka będą musieli poczekać, ale z pewnością cierpliwość ta zostanie wynagrodzona. 30 października chór i orkiestrę symfoniczną Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu poprowadzi dobry znajomy Pärta – Tõnu Kaljuste. W programie znajdzie się między innymi „Te Deum”, którego premiera przypadła w udziale właśnie temu dyrygentowi.

A może nie przypadła? W końcu w dokumencie „And then came the evening and the morning” kompozytor stwierdza, że cała muzyka była na świecie od początku – jak rzeźba ukryta w skale. On zaś jest tylko rzeźbiarzem, który odsłania ją dla publiczności. Łatwo sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać to rzemiosło, bo zapamiętale macha dłońmi. Obiera ziemniaki.

Niezależnie od natury samego procesu twórczego kompozytor z niebywałą łatwością powołuje do życia kolejne wielkie dzieła. Utwory, które – by znów zacytować Björk – wprowadzają w stan uniesienia znany tylko z najmocniejszych porywów serca. Muzyka jest więc wszędzie i wypełnia ją miłość. Dokładnie tak jak w jej piosence. „All Is Full Of Love”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2015