Muzeum Najmniejsze

Pomysł był prosty: zapytać świadków historii o to, jak to jest – przyjechać w nowe miejsce, wejść do cudzego, opuszczonego domu i zacząć od nowa.

22.01.2018

Czyta się kilka minut

Przy cerkwi pw. św. Archanioła Michała w Michałowie, lipiec 2017 r. / Dawid Zieliński
Przy cerkwi pw. św. Archanioła Michała w Michałowie, lipiec 2017 r. / Dawid Zieliński

Na pierwszym nagraniu jest 91-latek z Czarnego w Beskidzie Niskim. Do dziś pamięta wiele szczegółów z życia wsi. Ostatnią dużą mszę w cerkwi i to, że na dwa tygodnie przed Czarnem wojsko przyjechało do sąsiedniej wsi Długie, pół kilometra dalej. „Pięć rodzin tam mieszkało. Pewnego dnia był straszny szum, ruch, pobiegłem zobaczyć, co się dzieje, i zobaczyłem, że właśnie wysiedlają tę wioskę. Pomogłem im się ładować, musiałem nawet świnię zabić, bo nie było komu. Załadowali ją na transport i pojechali. Mi wojsko kazało iść do domu. I wtedy już wiedzieliśmy, że jeżeli oni, to i my” – odtwarzany z pliku dźwiękowego głos nie nosi śladów emocji.

Jest raczej sumienną relacją: „Lament, płacz, jak się w dwie godziny zapakować? Myśmy mieli dwa konie, to jeden do jednego wozu, drugi do drugiego. (...) Wieźli nas aż do Ścinawy przez Opole, Wrocław, Legnicę, bo w Brzegu Dolnym most na Odrze był zarwany. (...) W Ścinawie się rozładowaliśmy. Dali kilka samochodów państwowych, żebyśmy mogli cięższe urządzenia załadować. No i zawieźli nas do Chobieni, 17 km od Ścinawy. Tam pozostawili na placu, byśmy się rozlokowali. (...) Na drugi dzień trzeba się było meldować u sołtysa. I tam nam powiedzieli, że możemy sobie szukać mieszkań, gdzie chcemy”.

Na drugim nagraniu – pani Maria, mieszkanka Michałowa, powiat polkowicki. „Było zebranie we wsi z wojskowymi. Usłyszeliśmy, że na drugi dzień będziemy wyjeżdżać. Jakieś wozy dawali z sąsiedniej wsi. Nie wiem, czy wszystkim, ale naszym tak. Wieźli do Grybowa, w Grybowie już na pociąg, przeważnie po dwie rodziny. Wtedy były te bydlęce wagony, nie osobowe (...) Nasz nowy dom to ani dachu, ani niczego. Spalona stodoła, spalone szopy. Drzwi powybijane, ani pieca, ani kuchni. (...) Ci, co przyjechali wcześniej, podostawali wszystko, i bydło, i sprzęty, i domy eleganckie, i meble. My u siebie na starym mieliśmy wszystko nowe, bo się niedawno pożeniliśmy. Wszystkiego nie zabraliśmy, bo myśleliśmy, że wrócimy. Szafy do sąsiedniej wsi zawieźliśmy. Jak się wróci, to będziemy mieli, mówiliśmy”.

I jeszcze nagranie trzecie – mieszkanka Godkowa, powiat elbląski, rocznik 1934. „Mam 83 lata, zapominam, co było wczoraj, a to dokładnie pamiętam. Wziął mnie żołnierz pod paszki, posadził na wóz. Co mogliśmy, tośmy wzięli. Pamiętam obraz, żołnierz zdjął go ze ściany (...) i mówi: proszę pani, wieziemy was na Ziemie Odzyskane. Tam będziecie żyli. Tam będziecie mieli dom”.

Detale są różne, ale historia ta sama. Zaczyna się gdzieś w południowo-wschodniej Polsce w 1947 r. wraz z rozpoczęciem wymierzonej w Ukraińców, Łemków i inne mniejszości etniczne akcji „Wisła”. Kończy współcześnie, w Polsce zachodniej lub północno-wschodniej. Jest w niej trauma przesiedlenia i niepewność co do pozostania na nowym miejscu, którą kończą dopiero polsko-niemieckie traktaty o trwałości granic, pierwszy z 1970 r. i drugi, podpisany już przez premiera Tadeusza Mazowieckiego. Są wnioski o możliwość powrotu w rodzinne strony i uparte odmowy, są też niespodziewane, ale serdeczne wizyty dawnych niemieckich gospodarzy. Zarejestrowane głosy to wiekowi świadkowie wydarzeń sprzed 70 lat, których namówiono na wspomnienia. I choć nagrano je raptem kilka miesięcy temu, już są muzealnymi eksponatami.

Poniemiecki spadek

Muzeum Migracji działa od dwóch lat. Bez adresu pocztowego, choć ze stałą siedzibą. Jest nią stara przyczepa kempingowa z fabryki w Niewiadowie, rocznik 1986, model N126. Oznaczenie brzmi znajomo, bo produkowano je z myślą o małych fiatach. Ma niecałe cztery metry długości i dwa szerokości. Samo muzeum jest z kolei placówką wędrowną, czynną od wiosny do później jesieni, obsługiwaną przez grupę aktywistów z warszawskiego Towarzystwa Krajobraz.

– Wszyscy pracowaliśmy wcześniej w programie „Latający animatorzy kultury” – mówi Jan Mencwel, jeden z pomysłodawców projektu. – Jeździliśmy po całej Polsce z warsztatami dla młodzieży i odkrywaliśmy, że kiedy prowadzimy zajęcia wokół lokalnej tożsamości, to raczej bez większych problemów udaje się opowiadać historię żydowskich mieszkańców tych miejsc. Zwykle jest ona dostępna i od lat oswajana za sprawą różnych działań kulturalnych. Za to zupełnie nieobecne były relacje o niemieckiej przeszłości dziś polskich ziem i związanych z tą zmianą przesiedleniach.

Mencwel dodaje: – Kiedy jedzie się do jakiejś miejscowości na zachodzie kraju, to owszem, młodzież używa terminologii typu „poniemiecki dom”, a na cmentarzu są obce nagrobki, ale nikt nie szuka w tym znaczeń. Teraz wreszcie chcieliśmy powiedzieć o tym problemie wprost, bez niedopowiedzeń. Odtworzyć historię miejsc, w których po wojnie nagle pojawia się człowiek wyrwany z kontekstu. W PRL-u dominowała narracja, że Ziemie Odzyskane to zawsze była Polska, że zawsze tu byliśmy. A potem zniknął PRL, wraz z nim propaganda o pionierach i krzewicielach polskości, ale w zamian nie pojawiło się nic innego.

Inspiracją był też projekt animatorki kultury, Doroty Borodaj, pochodzącej z napływowej rodziny z Dolnego Śląska. W jej rodzinnym miasteczku stał zrobiony z niemieckich nagrobków podest, coś na kształt sceny, na której od czasu do czasu ktoś występował. Wszyscy wiedzieli o nietypowym budulcu, ale nikt specjalnie się nim nie przejmował. Po latach Borodaj przyjechała do tej miejscowości już jako animatorka. Dzięki jej staraniom, mimo początkowych oporów, podest rozebrano i przerobiono na lapidarium.

– To nam pokazało, że choć pewne tematy wydają się nie do ruszenia, to jednak da się o tym rozmawiać. A na końcu okazuje się, że ludzie pozbywają się jakiegoś ciężaru, którego istnienia sobie nie uświadamiali – mówi Mencwel.

Pomysł na muzeum był prosty: zapytać żywych świadków historii o to, jak to jest przyjechać w zupełnie nowe miejsce, wejść do cudzego, opuszczonego domu, rozgościć się i zacząć nowe życie.

Z nazwą nie było problemu. „Muzeum Ziem Odzyskanych” wydawała się zbyt zabarwiona politycznie. A że Muzeum Migracji brzmi prawie jak samorządowe Muzeum Emigracji w Gdyni?

– Dzięki tej zbieżności mamy pewnie trochę więcej fanów na Facebooku – śmieje się Mencwel.

Pieniądze dała podobna, choć trochę większa placówka – Muzeum Historii Polski w ramach programu „Patriotyzm jutra”. I to dwa razy.

– Nie jesteśmy ani edukatorami, bo nikogo nie uczymy, ani naukowcami, gdyż ten projekt nie daje żadnej obiektywnej wiedzy historycznej. Raczej zbieracze opowieści, mobilni kustosze. Może trochę reporterzy? – zastanawia się Agnieszka Pajączkowska, animatorka kultury i jedna z kilkorga stałych członków załogi muzeum.

Dlaczego przyczepa?

– Bo kojarzy się z mobilnością, z ruchem – wyjaśnia Mencwel. – Ta z Niewiadowa to fajny, jeszcze nieograny symbol z czasów PRL. Dobrze zaprojektowana, lekka, nieduża, a sporo się w środku mieści. W sam raz na salkę ekspozycyjną. Przyczepa to przecież przenośny dom, a więc świetna ilustracja życia tych ludzi, o których chcieliśmy mówić.

Znaleźli ją na Facebooku. Zaraz po otrzymaniu pierwszej dotacji zamieścili ogłoszenie, czego szukają. Za 300 zł swój mocno wyeksploatowany już egzemplarz odsprzedał im ojciec znajomej muzealniczki z POLIN. Zjeździł w niej pół Europy, ale od lat stała nieużywana. Żeby mogła zyskać drugie życie, trzeba było ją wyremontować. Wypruli całe wnętrze do tego stopnia, że została tylko goła skorupa z podłogą. Dorobili stolik, ściany obili sklejką, żeby łatwiej było wieszać fotografie, w oknie napisali „Muzeum”. A potem ruszyli w trasę, zatrzymując się przy szkołach, placach zabaw, skwerach.

Stylowa meta

W pierwszym roku działalności odwiedzili pięć miejsc: Białą Piską na Mazurach, Lisewo Malborskie na Żuławach Wiślanych, Stepnicę na Pomorzu Zachodnim, Sokołowsko nieopodal Wałbrzycha i sam Wałbrzych. Scenariusz był zawsze ten sam: przyczepa zwykle na tydzień stawała w centralnym punkcie wsi. Przez ten czas aktywiści nagrywali wspomnienia mieszkańców, wypożyczali od nich eksponaty, stare zdjęcia, pamiątki rodzinne związane z przesiedleniami. Ktoś przyniósł starą popielniczkę, którą jego matka znalazła na stole zasiedlonego po wojnie domu. Ktoś inny porcelanową wazę. Przedmioty, tak jak ludzie, miały opowiadać konkretne historie. W ten sposób powstawała wystawa.

U góry: Muzeum Migracji przed Kolibą Studencką Politechniki Warszawskiej na Przysłupie Caryńskim w Bieszczadach. Poniżej: Zwiedzający przy placu Dominikańskim, tuż przy przemyskim rynku, sierpień 2017 r. / Fot. Dawid Zieliński

– W tym roku chcieliśmy mówić tylko o akcji „Wisła”. Rok wcześniej uświadomiliśmy sobie, że jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie powojenne przesiedlenia, to przypadki związane z akcją „Wisła” są zupełnie inną, wyjątkową historią. Migracje z 1945 r. nie były zorganizowaną akcją przesiedleńczą, raczej indywidualnymi, czasem dobrowolnymi decyzjami warunkowanymi nową, powojenną rzeczywistością – mówi Mencwel. – Przekonaliśmy się, że ci, którzy przyjechali w ramach akcji „Wisła”, mieli wręcz poczucie krzywdy względem tych, którzy znaleźli się w nowych miejscach wcześniej. Wszędzie to słyszeliśmy: „Oni zajęli lepsze domy. Kiedy przyjechaliśmy my, wszystko już było zajęte”.

Jakby na potwierdzenie, jeszcze raz nagranie trzecie: „Rozwozili po dwie, po trzy rodziny. Nie było okien. A szuwary, Boże, jakie wysokie! Myszy, szczury! Nie ma co jeść. Ochotnicy, co pierwsi jechali po Niemcach, coś tam już mieli, ziemniaki sadzili. (...) Do gminy chodziliśmy po mąkę kukurydzianą. Mama smażyła placuszki i takeśmy na tym żyli. Dłuższy czas biedowaliśmy. Zanim się człowiek zaczepił, zanim coś zaorał, zanim wydali ziemię”.

Schemat działania muzeum był taki sam jak przed rokiem. W niektórych miejscach wcześniej się zapowiedzieli, inne odwiedzali z zaskoczenia. Pęciszewo, niewielką wieś tuż przy granicy z obwodem kaliningradzkim, Pajączkowska znała ze swoich wcześniejszych projektów. Była tam parę lat temu z Wędrownym Zakładem Fotograficznym, zapamiętała je jako położoną na końcu świata wioskę zamieszkaną przez samych Ukraińców z akcji „Wisła”. Teraz wróciła, zaparkowała w środku wsi, zaczęła rozmawiać z gospodarzami, a po tygodniu miała gotową ekspozycję. Ludzie przychodzili do przyczepy nie tylko po to, by mówić, ale i słuchać. Dla wielu z nich była to pierwsza w życiu okazja, by otworzyć się przed sąsiadami.

Podobnie w Lisewie Malborskim, gdzie stacjonowali dłużej, bo przez kilka tygodni, ich przyczepa stała się atrakcją turystyczną dla mieszkańców wsi. – Najbardziej stylową metą – mówi Michał Romanowski, nauczyciel z lisewskiej szkoły, który razem ze swoimi podopiecznymi włączył się w przygotowywanie wystawy. – Sama sytuacja była niesamowita. Gimnazjaliści z małej wsi z lekkim zdziwieniem mogli się przekonać, że skoro ludzie przybyli z Warszawy są żywo tą małą wsią i jej mieszkańcami zainteresowani, to coś w niej musi być. W szkole taka okazja wpuszczenia tlenu w postaci pełnej entuzjazmu perspektywy z zewnątrz jest bezcenna.

– Wystarczy wyczuć ten moment, gdy młodzi dojrzewają do buntu, gotowi krytykować wszystko i wszystkich w poszukiwaniu narzędzi do budowania własnej tożsamości – kontynuuje nauczyciel. – Młodzież nie jest skazana tylko na mity o żołnierzach wyklętych, może na przykład przyjrzeć się pogmatwanym losom polsko-niemieckiej społeczności przedwojennej żuławskiej wsi, albo odkryć, że społeczeństwo powojennej Polski wcale nie było podzielone na luminarzy komunistycznej władzy i walczących z nimi niezłomnych. Że było w nim też miejsce dla czyjejś babci, która skończywszy 14 lat rozpoczynała ciężki zasuw w PGR-ze, albo dla dziadka, który przeżył wojnę i nie widzi w niej niczego romantycznego i ekscytującego.

Dylemat spadochroniarza

Agnieszka Pajączkowska: – Ktoś mógłby nam zarzucić, że przyjeżdżamy na miejsce, dotykamy tematów, które są przedmiotem sporów, zbieramy budzące emocje historie, a potem wyjeżdżamy. Zostawiamy ludzi z tymi emocjami samym sobie. Ale nam nie chodzi o trwałą zmianę lokalną, a jedynie poruszenie trudnego tematu. Oczywiście, że boimy się sytuacji, w których nasze działania będą miały negatywne konsekwencje dla danej społeczności. Wśród animatorów kultury działających lokalnie od dawna da się zaobserwować obawę przed tzw. spadochroniarstwem. W naszym środowisku odbywa się wiele dyskusji na temat tego, co jest, a co nie jest unikaniem odpowiedzialności. Ale to chyba nierozstrzygalny dylemat.

Ilustracją jej słów może być sytuacja z tego roku, kiedy przy okazji wizyty muzeum w jednej z wsi władze gminy zorganizowały w bibliotece zebranie dla mieszkańców. Przyszedł tłum: dużo ważnych osób, wójt, radni, w większości Polacy, ale i dwóch wiekowych już Ukraińców przesiedlonych w 1947 r. W powietrzu czuło się napięcie, które wzrosło, gdy ci ostatni rozpoczęli opowieść pełną pretensji do Polaków. Awantura wisiała w powietrzu. Z kolei w Przemyślu ktoś zajrzał do przyczepy tylko po to, by zagrozić, że jeśli natychmiast nie zwiną jej z rynku, to zostanie spalona.

– Na pewno ogromną siłą projektu jest to, że mamy możliwość spotkania ludzi w sytuacji jeden na jednego. Nasza przyczepa jest bardzo mała, w środku zmieszczą się może cztery osoby, nie więcej. W efekcie każda rozmowa to bardzo kameralna sytuacja – dodaje Pajączkowska.

Gdy lato zbliżało się do końca, Muzeum Migracji ruszyło w trasę ze stałą ekspozycją. Złożyły się na nią nagrania, zdjęcia i pamiątki podarowane placówce na dłużej. To znów były miejsca objęte przesiedleniami, ale tym razem takie, gdzie z wystawą można wyjść do większej liczby ludzi: wspomniany już Przemyśl, kilka lokalizacji przy szlakach Bieszczadzkiego Parku Narodowego, Sanok, dolnośląska Miedzianka, gdzie odbywał się festiwal reportażu, a także Berlin i Cottbus. Mencwel szacuje, że łącznie do przyczepy mogło zajrzeć nawet tysiąc osób. – W Niemczech witano nas bardzo miło, goście oglądali wystawę o akcji „Wisła” i komentowali, że to trochę jak z nimi. Mówili o podobnych przeżyciach niemieckich rodzin, odnosili te wspomnienia do siebie – mówi.

Rocznica bez fajerwerków

Mobilni kustosze na razie nie chcą mówić o planach na przyszły rok.

– Ta rozmowa jeszcze przed nami – wyjaśnia Pajączkowska. – Problem w tym, że cały projekt ma charakter dość improwizowany, zależny od naszych sytuacji życiowych. Wszyscy robimy dużo innych rzeczy, więc niestety nie możemy traktować muzeum priorytetowo. Podczas ostatniego przystanku na tegorocznej trasie, czyli festiwalu filmowego w niemieckim Cottbus, gdzie nas zaproszono, wpadliśmy za to na pomysł nakręcenia dokumentu o pracy muzeum. O nas i o ludziach, których w muzeum spotykamy. Chodzi o to, by wrócić w niektóre z odwiedzonych już miejsc i zrobić samym sobie „sprawdzian” z tego, co się wydarzyło. Ale to jeszcze odległa sprawa.

– Naturalnym odruchem byłoby przeniesienie ekspozycji na stałe do internetu. Wszyscy zwiedzający o to zresztą pytają – dodaje Mencwel. – Ale to mogłoby zupełnie zmienić charakter naszego działania. Musielibyśmy wszystkich rozmówców pytać o zgodę, wielu mogłoby odmówić podzielenia się swoją historią. Chcemy uszanować ten tymczasowy charakter przedsięwzięcia, on bardzo uwiarygadnia nasze działanie.

– Cokolwiek się stanie, na pewno dalej będziemy zajmować się wydarzeniami z lat 1945 i 1947. To ciągle biała historyczna plama – konkluduje Pajączkowska. – Połowa gości przyczepy na festiwalu w Miedziance nie miała pojęcia, czym była akcja „Wisła”. Inni mówili, że przecież tych ludzi trzeba było przesiedlić, bo inaczej pozabijaliby sąsiadów. Liczyliśmy na to, że przy okazji 70. rocznicy akcji odbędzie się w Polsce jakaś głębsza dyskusja na ten temat, ale niestety nic spektakularnego się nie wydarzyło.

Na koniec nagranie czwarte, prosto z Legnicy: „U nas w rodzinie akcja »Wisła« się jeszcze nie skończyła. Syn ożenił się z lwowianką wyznania greckokatolickiego, córka wyszła za mąż za wnuka księdza greckokatolickiego. Ich dzieci mówią językiem przodków. Moi rodzice ciągle mówili, że to tylko na jakiś czas, do pięciu lat, że to się unormuje i tam wrócimy. (...). Czujemy się ludźmi drugiej kategorii. Nasz wnuczek poszedł do przedszkola we Wrocławiu, nie umiał ani słowa po polsku. Córka poszła do wychowawczyni i mówi, że on mówi mową łemkowską. Ona na to: proszę się nie martwić, my tu mamy różnych, angielskich i francuskich. Ale któregoś razu idzie z synem po schodach i słyszy: zobacz, to ten Łemek”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2018