Blizny na murze

Powódź w lipcu 1997 r. była dla Dolnego Śląska jak wojna. Z gminy Lubsza koło Brzegu w ciągu paru dni ewakuowano 6,5 tys. mieszkańców.

11.07.2016

Czyta się kilka minut

Okolice Brzegu Dolnego, lipiec 1997 r. / Fot. Leszek Wróblewski / PAP / CAF
Okolice Brzegu Dolnego, lipiec 1997 r. / Fot. Leszek Wróblewski / PAP / CAF

Ludzie uciekali do lasów i na okoliczne wzniesienia. Tak nakazywało radio. Zabierali wszystkie najcenniejsze rzeczy: kuchenki, lodówki, pralki, butle z gazem, telewizory, garnki, ręczniki. Graty wrzucali na przyczepy podpięte pod ciągniki albo upychali na kilka razy do malucha, dużego fiata, golfa, żuka, cinquecento. Wcześniej trzeba było pomyśleć o trzodzie. Zwierzęta zdychają od stresu, który towarzyszy nagłej przeprowadzce. Im większy pośpiech, tym więcej było zwierzęcego truchła. Dzieci przyglądały się w milczeniu albo krzyczały na psa plączącego się między nogami. Ojciec brał je pod pachę i usadzał koło matki na przyczepie. Oni z Myśliborzyc, ale widzieli tu znajome twarze z Szydłowic oraz Michałowic, prawie 150 osób. Przyjadą jeszcze następni.

Należeli do tych, co nie chcieli opuścić domu. Nie wierzyli, że przyjdzie. Do cholery, dlaczego mieliby wierzyć? Gdy sąsiad uciekał do Brzegu, to się śmiali. Telewizja emitowała materiały z Raciborza, Kłodzka, a ostatnio z Opola. Radio też trzeszczało od załamanych ludzkich głosów. Bo powódź była na początku wyłącznie głosem. Głosem polityków w garniturach, głosem prezenterki radiowej zapowiadającej pogodę, głosem ekspedientki w wiejskim sklepie. Głuchym odgłosem detonacji przeprowadzonej przez oddział saperów. Ale wszystko to głosy gdzieś z oddali, skądś tam, ledwo było słychać. Dopiero wóz strażacki za oknem przyprawił ich o lęk. Strażak wrzeszczał przez megafon, że najwyższy czas na ewakuację. Strach jest egoistyczny, więc myśleli przede wszystkim o rodzinie. Niektórzy nie mieli się o kogo bać albo nie mieli prawa bać się w życiu już nigdy więcej. Pamiętając wojnę, zapomina się, że dramat ma też inne przyczyny niż te ludzkie. Odra pokonała bariery i wróciła do starego koryta. Przyszła powódź, którą później nazwano „powodzią tysiąclecia”. I tak gmina Lubsza znalazła się pod wodą.

Ochronić Wrocław

Zalanie większości jej terenu stanowiło konsekwencję przerwania wałów przeciwpowodziowych w okolicach Nowych Kolni. Wielu twierdziło, że nie podmyła ich rzeka, a zostały celowo przerwane przez wojsko. W celu wyjaśnienia tej sprawy jeszcze w lipcu 1997 r. został złożony wniosek do prokuratury rejonowej. Rok później postępowanie zostało umorzone. Dziś sprawa jest przedawniona. Ale ludzie wiedzieli już wtedy – i teraz też wiedzą. Gmina Lubsza została zalana, by chronić Brzeg wraz z jego gospodarczym potencjałem i leżący bardziej w dół Odry Wrocław.

Woda przyszła w nocy. Wcześniej, w ciągu dnia, na wale kręcili się wojskowi. „Będziemy was na przymus wywozić albo będziecie sp... sami, jak długie nogi macie!” – wołali młodzi mężczyźni w mundurach. Ludzie przyjeżdżali rowerami pogapić się na rzekę. Obserwowali, ile centymetrów brakuje do przelania wałów. A później wracali do gospodarstw i przygotowywali kolację. I nagle miał pojawić się huk. Jeden, drugi, a nawet trzeci. Różnie mówią. Nowe Kolnie, Kościerzyce, Czepielowice pod wodą.

Brak połączenia telefonicznego, brak prądu. Noc w gminie stawała się z minuty na minutę ciemniejsza. Światła gasły coraz dalej. Ludzie nie spali, bo nie byli w stanie.

Kiedy nadchodził dzień, zmęczone oczy wilgotniały. Wszędzie woda. Jak morze, jak ocean jakiś. Pojawiały się plotki, które kiełkowały w umysłach ludzkich coraz szybciej. Że fala zmyła wozy strażackie, że ktoś został na wale, że nie wiadomo, czy żyją... Kto? Kiedy? Gdzie? Nic nie było pewne, mnożyły się domysły, a ci, którzy zostali, pokrzykiwali z ganków, dachów i pierwszych pięter. Pytali, biadolili. Hałas niósł się na kilometry. Kiedy transportery wojska wkroczyły do akcji, pogłoski stawały się niekiedy faktami. Wraz z mundurowymi w amfibiach docierała woda pitna i pieczywo, które wtedy było jeszcze świeże. W Czepielowicach żywność przechowywano w kościele. Jasne torby z pożywieniem były schowane za drzwiami z krat, tak by powietrze mogło swobodnie opływać wilgotne mury świątyni. Torby z żywnością przypominały worki z piaskiem, których wiele było w okolicy.

Kościerzycki kościół i przyległy do niego cmentarz leży parę metrów bliżej nieba niż wszystkie inne budynki we wsi. Przykościelne wzniesienie okazało się ostoją, gdzie wśród nagrobków i zwierząt hodowlanych wierni zanosili codzienne modlitwy. Modlitwy tym gorliwsze, kiedy pojawiły się pierwsze śmiertelne ofiary powodzi. Najpierw ktoś z Michałowic. Mówili, że pijany chciał przejść przez wodę i wpadł w dziurę, którą utworzył nurt. Ale alkoholu na terenie gminy kupić nie można było od 12 lipca. Ogłoszono zakaz sprzedaży. Mówili też, że szedł pomóc sąsiadowi, u którego cieliła się krowa. Szuster, Józef Szuster. Zwłoki wyłowiono w rozlewisku Odry. A później ktoś z Czepielowic. Gancarek. Mężczyzna po dwóch zawałach. Osunął się nagle do wody.

„Nie wolno dać się ogarnąć pesymizmowi ani rozpaczy. Rzeczywiście, bardzo często nie macie do czego wracać. Woda wszystko pochłonęła, wszystko zniszczyła, cały wasz dorobek materialny i życiowy przekreśliła. Ale przecież żyjecie” – mówił 13 lipca 1997 r. w trakcie homilii w opolskiej katedrze biskup Alfons Nossol. Mszę transmitowało radio. Słowa przerywały ciszę.

Co to znaczy „cienkuje”

Bo kiedy już woda stała, dookoła panowało przede wszystkim milczenie. Ludzie mało gadali, a dużo obserwowali. Milczenie to niemoc. Ewakuacja wciąż trwała. Wójcie, Brzeg, Bystrzyca Oławska, Karłowice, Jelcz-Laskowice. Tam trafiali mieszkańcy z zalanych terenów. To byli ci krnąbrni, czekający do ostatnich chwil. Ale już wcześniej gmina stała się obszarem migracji. Okolica się wyludniła.

Woda na kilka tygodni zrównała wszystko i zmyła społeczną drabinę. Wszyscy byli jednością, wszyscy się wspierali. Ktoś komuś bochenek podrzucił, a to kto inny konserwę przyniósł, a to pontonem przypłynął i opowiedział, co się dzieje w Błotach, Dobrzyniu lub Szydłowicach. Cała ludzka energia została skierowana na ocalenie, na walkę o swoje. Choć zdarzali się i tacy, którzy w powodzi wypatrywali szans na zdobycie „czyjegoś”, szabrownicy pływający w nocy małymi pontonami lub łódkami ze światełkiem na dziobie. Stanowili kolejny powód, by zostać tutaj, bez względu na to, co się dzieje, bez względu na drugą falę (noc z 23 na 24 lipca), która okazała się być przecież nie tak straszna jak poprzednia.

„Co to znaczy »cienkuje«, bo to słowo słyszałem tyle razy?” – zapytał Karl-Heinz Schmidt, major pożarnictwa z Koblencji. „To znaczy po prostu danke” – odpowiedział Andrzej Pawłowicz, dyrektor szkoły podstawowej w Lubszy. Niemieccy strażacy (sześć osób) od 12 do 15 lipca wspomagali kolegów z Brzegu w prowadzeniu akcji ratunkowej. Pierwszym zadaniem było dotarcie do wsi Błota. Należało przeczesać teren, zobaczyć, jak ludzie sobie radzą, zapytać o potrzeby. Kiedy dotarli do wsi, zobaczyli pływające na wodzie wzdęte ciała świń i krów. Uszkodzone domy, zawalone obory. I całkiem dobrze sobie radzące kaczki. Odra stała tu spokojnie, jej nurt nie rwał tak silnie jak w Czepielowicach. Ale woda poszła wysoko i zrobiła swoje. Ponad połowa budynków we wsi nie nadawała się do późniejszego zamieszkania. Ludzie pomieszkiwali w prowizorycznych barakach, które miały starczyć nawet na trzy lata. Tyle że warunki nieludzkie, również dla zwierząt, które do 2000 r. nie mogły być wprowadzane do zalanych obór ze względów bezpieczeństwa.

Odchodzi woda, wracają waśnie

Dla starszych mieszkańców powódź to był wyrok. Od zawsze związani z ziemią, nie mieli do czego wracać. A gdzie indziej mieszkać nie chcieli. Nowe lokale, pobudowane po powodzi w Skarbimierzu (wieś blisko Brzegu), w dużej części zostały zasiedlone właśnie przez osoby ze wsi Błota. Tam, na ciasnym osiedlu, w blokach, z których trudno było wyjść po schodach na podwórze i usiąść na ławce w cieniu drzewka owocowego, umierali co bardziej sędziwi i ckliwi. Mieszkania otrzymywali w ramach pomocy państwowej, którą poprzedziła bezzwrotna zapomoga o wartości 3 tys. zł dla powodzian. Dary płynęły również z innych źródeł. Na zalanych wsiach do dziś wspomina się akcję Polsatu, rzeczy codziennego użytku z całej Polski oraz prywatną gotówkę z Niemiec.

Wody zaczęły schodzić, a oczom ukazywał się coraz pełniejszy obraz kataklizmu. Podmyte drogi, padlina, zgnilizna, lasy zasypane piaskiem przyniesionym przez rzekę, śmieci, powywracane samochody. Gleba niczym gąbka, nienadająca się do uprawy bez uprzedniego wapniowania. Wchodzili do zwilgotniałych pomieszczeń, ustawiali krzesła i siadali, a z drewnianych nóg wypływała brunatna ciecz. Komary cięły nieubłaganie. Podłogi poodchodziły. Resztki gratów walały się od ściany do ściany. „Panie, kto by tam miał kupione ubezpieczenie – wspominał mieszkaniec jadący rozklekotanym rowerem do Nowych Kolni. – Ale kto bystrzejszy i wiedział, gdzie napisać, ten dostał, a kto nie wiedział, to nie dostał”. Stojąca woda zrównała wszystkich, ale teraz ożywiła stare waśnie i zrodziła nowe. U sąsiada ledwie do kolan było, a najwięcej worów z ciuchami zagarnął, a do tego te worki wapna, których przecież tyle nie potrzebuje.

Gospodarze pragnęli orać, siać i zbierać. „Ale z czym na pola, panie, z zalanymi ciągnikami? I za co? Skąd paliwo? Za tę tonę zboża, co dają, nie zaorze się nawet hektara” – tak mówili. Wtedy mało który rolnik posiadał prasę do słomy, więc balotów nikt nie przewoził z terenów niezalanych. Kto z podtopionych potrzebował słomy, mógł ją zabrać z pola oddalonego kilkadziesiąt kilometrów od drugiego brzegu Odry. I te kilometry stanowiły barierę nie do przebycia. Jeśli maszyny rolnicze jakimś cudem niezalane, to przyczepy niezarejestrowane. Rolnik jadący do Olszanki czy Pogorzeli narażał się na mandat. Nikt z powodzian ciągnikami na drugi brzeg się więc nie wyprawiał.

Blizny na murach

Arkadiusz Jakubowski, dziennikarz, opisywał powódź w gminie Jemielno w ówczesnym województwie leszczyńskim (dziś dolnośląskie). „Jak na wojnie” – wspomina zdarzenia sprzed 19 lat. Identycznego porównania używa Andrzej Ogonek, dziennikarz, który „powódź tysiąclecia” opisywał na łamach nieistniejącego już „Kuriera Brzeskiego”.

Powódź jako wojna. Nie sposób jej okiełznać, nie sposób przewidzieć strat. Wdziera się we wszystkie sfery ludzkiego życia, z czasem człowiek zaczyna funkcjonować zgodnie z jej rytmem. Powstają sztaby, zakłada się mundury. Każdy na swój sposób próbuje oswoić sytuację. Jedni wycofują się i milkną, inni zaczynają działać. Przyjmują postawy, z czasem uznawane za szlachetne lub wstydliwe. Pojawiają się bohaterzy odznaczani przez notabli. Miejsca zyskują miano tych ważnych. „Tutaj było najgorzej” – będzie się o nich mówiło. Na murach przez długie lata pozostaną blizny, pojawią się również pomniki i tablice, mijane przez młodszych, którzy powodzi już nie pamiętają.

Tyle że powódź, w przeciwieństwie do wojny, jest bardziej wytłumaczalna. Bo wojna jest zbyt ludzka, toteż nigdy nie sposób całkowicie pojąć jej źródła. A źródłem powodzi jest – przy coraz większych ingerencjach człowieka, m.in. regulacji rzek – jednak natura. Spiętrzona woda rwie brzegi i wraca do starych koryt, i płynie dalej, i rozlewa się tam, gdzie wygodniej. I tak stale, co kilka, kilkadziesiąt lat. ©

Autor jest dziennikarzem, finalistą konkursu stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2016