Moje dwie ojczyzny

Michał Handelzalc, Izraelczyk i Polak, krytyk literacki: W wewnętrznych dyskusjach między mną-Polakiem a mną-Żydem jedno jest dla mnie pewne: gdy jeden drugiego bije, to obu boli.

26.04.2015

Czyta się kilka minut

Michał Handelzalc / Fot. Karolina Przewrocka
Michał Handelzalc / Fot. Karolina Przewrocka

KAROLINA PRZEWROCKA: Jak się do Pana zwracać: Michaelu, Michale?
MICHAŁ HANDELZALC: Po pierwsze, mów do mnie per „ty”, jak na Izrael przystało. Z imieniem sprawa się komplikuje. Urodziłem się w Polsce jako Michał, dopiero w Izraelu stałem się Michaelem. Podobny kłopot jest z nazwiskiem: po polsku brzmi Handelzalc. W gazecie pod moimi artykułami piszą „Handelzalts”, żeby było jasne, jak je wymawiać. Ale w paszporcie i innych dokumentach mam polską, oryginalną pisownię nazwiska.

Co ojczyzna, to imię. Która z jego wersji jest Ci najbliższa?
Michał oczywiście. Choć nikt już do mnie się tak nie zwraca. Nazywali mnie Michałem rodzice. Czasem mówi tak jeszcze siostra. To namnożenie imion jest jak namnożenie moich jaźni.

O jaźniach za chwilę, teraz uporządkujmy informacje. Urodziłeś się w Warszawie w 1950 r.
Przy Nowowiejskiej 28. Pamiętam dom, ulicę, numer telefonu. Nic się nie zmieniło: dom stoi do dziś, numer telefonu różni się zaledwie jedną cyfrą.

Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
Do mieszkania wszedł złodziej. Siedziałem w pokoju dziecięcym, tyłem do drzwi, i malowałem w zeszyciku zaskrońca. Złodziej przeszedł za moimi plecami i zabrał teczkę ojca, leżącą na stole. Opiekunka była w drugim pokoju i nic nie zauważyła, zorientowała się dopiero, gdy przez otwarte drzwi usłyszała hałas na klatce schodowej. Wiele lat później poszedłem do tego mieszkania, stanąłem w progu dziecięcego pokoju i oczami wyobraźni zobaczyłem siebie z namalowanym wężem na kolanach. Wyszedłem i się rozpłakałem.

Jaki był Twój dom rodzinny? Bardziej polski czy żydowski?
Przez pierwsze siedem lat życia nie zdawałem sobie sprawy, że odróżniam się pochodzeniem od otoczenia. W domu mówiliśmy po polsku, świąt żydowskich nie obchodziliśmy, w Boże Narodzenie była chyba choinka. Chodziłem do pierwszej klasy, a jedynym odstępstwem było to, że nie uczęszczałem na religię – miałem wtedy wolną godzinę i nie pytałem, dlaczego, tylko się nią cieszyłem. Mieliśmy z siostrą opiekunkę, która była katoliczką. Chodziłem z nią do kościoła i bardzo to lubiłem. Te świece, śpiewy, witraże. Uwielbiałem kościoły.

W 1957 r. Twoi rodzice – ojciec był lekarzem, mama psychologiem – zdecydowali się na wyjazd z Polski. Wyjaśnili Ci, dlaczego?
Byliśmy w Sopocie na wakacjach i wtedy dowiedziałem się dwóch rzeczy. Po pierwsze, że jesteśmy Żydami – ten temat nigdy wcześniej nie wypłynął. Po drugie, że jedziemy do Izraela. Ta wiadomość, w przeciwieństwie do pierwszej, mnie poruszyła. Skakaliśmy z siostrą po tapczanie i krzyczeliśmy, że nigdzie nie jedziemy.

To nie była pierwsza taka decyzja w życiu rodziców?
Z Warszawy uciekli do Rosji w 1939 r. Wrócili w 1945 r. do niczego, do gruzowiska, z poczuciem osamotnienia i wyrzutami sumienia, bo w czasie wojny zginęła cała ich rodzina. Zaczęli odbudowywać i swoje życie, i Polskę, bo nie wyobrażali sobie życia nigdzie indziej. I nagle sytuacja na tyle się skomplikowała, że postanowili o wyjeździe w 1957 r. z tzw. aliją gomułkowską. Potem, już w Izraelu, mama mówiła do mnie i siostry z wyrzutem: „Ja tu przyjechałam dla was”. A my buntowniczo odpowiadaliśmy: „Myśmy ciebie o to nie prosili”.

Mama przeżyła emigrację najboleśniej?
W przeciwieństwie do taty, który pochodził z tradycyjnej rodziny żydowskiej, ona urodziła się w rodzinie zupełnie zasymilowanej. Jej więź z Polską była silna, wyjazd okazał się katastrofą. Napisała później we wspomnieniach, że jeśli rodzina wyrzuca z domu swoje dziecko, to ono idzie przed siebie z ciężarem odrzucenia, ale nigdy nie przestaje o tej rodzinie myśleć. Z takim poczuciem przyjechała do Izraela w wieku 48 lat. Nauczyła się języka, ale trudno było jej się przystosować. Nie dostała pracy w zawodzie, buntowała się, była przekonana, że ktoś celowo ją blokuje, by nie wyszło, że ma lepsze kwalifikacje. Była głęboko nieszczęśliwa. W 1965 r. pojechała do Polski z wizytą na dwa miesiące. Spotkała koleżanki, mówiła po polsku, odwiedzała ukochane miejsca. I chyba nabrała wówczas przekonania, że sytuacja w Polsce nie stała się tak zła, jak przewidywała, gdy razem z tatą decydowali o wyjeździe. Musiała wtedy pomyśleć, że popełniła ogromny błąd. Że porzuciła swój jedyny i prawdziwy dom. I gdy wróciła do Izraela, czuła, że wyjechała z Polski po raz trzeci i już ostatni. Ten ból z powodu rozstania z Polską mama nosiła w sobie do końca życia. Zmarła w 1985 r.

„Emigracyjna niepełnosprawność” – tak nazwałeś kiedyś tę przypadłość mamy.
Gdy mowa o emigracji, zwykle skupiamy się na kwestii legalnego pobytu, pracy, języka. Ale jest jeszcze warstwa psychiczna – i tu pojawia się rodzaj niezdolności do emigracji. Są ludzie, którzy w nowym miejscu nigdy nie będą w stanie normalnie żyć, bo funkcjonują na „wrogiej” ziemi. To nazywam niepełnosprawnością z powodu emigracji. A o niepełnosprawności sporo wiem. W wieku 31 lat dowiedziałem się, że choruję na stwardnienie rozsiane, od 10 lat poruszam się na wózku inwalidzkim. I z tej perspektywy mogę powiedzieć, że każdy z nas ma w sobie jakiś punkt niepełnosprawności. Im szybciej to odkryjemy, tym lepiej dla nas. Myślę, że w przypadku mojej mamy zrozumienie tego na czas mogłoby wiele zmienić. To smutna historia człowieka, którego życie mogło być lepsze, przyjemniejsze, także dla innych.

Jak Ty czułeś się w nowym miejscu?
Mam umiejętność dostosowywania się. Nie przejmowałem się za bardzo – po prostu obserwowałem i starałem się zrozumieć, jak sobie radzić. Główną barierą był język. Przyjechałem jako siedmiolatek, wylądowałem w drugiej klasie i nic nie rozumiałem. Ale już w trzeciej klasie byłem najlepszym uczniem. Takim, który z nauką nie ma trudności, najszybciej odpowiada, najwięcej zapamiętuje. Lubianym przez nauczycieli i w związku z tym nieco mniej przez kolegów. Niezbyt wysportowanym, w okularach. Fakt, że do Adonisa sporo mi brakowało, nadrabiałem poczuciem humoru, pamięcią. Grałem w szkolnym teatrze. Pomagała mi domowa biblioteka: półki pełne książek, oczywiście po polsku. Szybko nauczyłem się koncentrować na moich silnych stronach i może to pomogło mi przezwyciężyć szok emigracji.

Z Polski wyjechałeś z paszportem w jedną stronę. Upomniałeś się potem o polskie dokumenty?
Tak, i poszło to nadzwyczaj gładko. Myślałem, że nasz wyjazd pozbawił nas obywatelstwa. Ale okazało się, że jako Polak z urodzenia nadal nim pozostaję, nie muszę składać podania o jego ponowne przyznanie. Dokumenty otrzymałem bardzo szybko. Jeszcze przed wejściem Polski do Unii.

Co polskie dokumenty zmieniły w Twoim życiu?
W zasadzie nic. Przecież i bez nich wiem, że jestem Polakiem. Stempel sprawił tylko, że przedstawiciel państwa oficjalnie uznał mnie za swojego. W ogóle kwestia paszportów wydaje mi się fascynująca. Bo z jednej strony to formalistyka, a z drugiej solidny ładunek symboliczny. Za pomocą paszportów dokonuje się rozmaitych rozrachunków, płaci się za przeszłość, używa do celów politycznych. Istnieje rozdarcie między tożsamością a dokumentem.

A sprawy praktyczne?
Wylatuję z Izraela z izraelskim dokumentem w dłoni, do Europy przylatuję już z polskim. Ważniejsze jednak, co wtedy dzieje się ze mną. A we mnie są cztery jaźnie, w dodatku – jak na humanistę przystało – mocno związane z językami, którymi się posługuję. „Ja” polski: związany wspomnieniowo i kulturowo z Polską, a zwłaszcza językowo, bo po polsku wypowiadałem pierwsze słowa. Dalej „ja” hebrajskojęzyczny, „ja” żydowski i „ja” izraelski. Najważniejsza jest dla mnie chyba jaźń hebrajskojęzyczna, bo jest pojemna i zawiera w sobie elementy pozostałych.

Część Izraelczyków z polskimi korzeniami nie chce paszportu, bo jest na Polskę obrażona. Ta obraza to w Izraelu stały temat. Dlaczego Żydzi nie lubią Polaków?
No tak, w tej kwestii różnię się od Izraelczyków. Często słyszę od nich, że przyjmując polskie dokumenty, dopuściłem się narodowej zdrady. Ale niby dlaczego? Moi rodzice wrócili po wojnie do zrujnowanej Warszawy. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, w jak straszliwej sytuacji było moje miasto. Niedawno obejrzałem wyświetlany w Muzeum Powstania Warszawskiego film „Miasto ruin”, który – choć przecież miałem wiedzę o zniszczeniu miasta – zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Zrozumiałem, że rodzice wrócili do Warszawy po wojnie, by ją – tak jak własną rodzinę – odbudować. Zrobili to, bo Polska była ich domem i ojczyzną. Później usłyszeli od komunistycznego rządu, że lepiej zrobią, jeśli się wyniosą. Więc się wynieśli. Do kraju, który miał być „domem dla Żydów” i gdzie pierwszym pytaniem, jakie im zadano, było podejrzliwe i pełne pogardy: „Jak to się stało, że przeżyliście Holokaust?”.
Takich historii rodzinnych jest w Izraelu wiele. Ludzie utwierdzili się w przekonaniu, że Polska zdradziła ich kilkakrotnie, w czasie wojny i po wojnie, przez antysemityzm, pogromy czy odmawianie ewentualnego powrotu. I paradoksem jest, że zapamiętałość w tym żalu wynika właśnie z silnej relacji, jaka łączy Żydów z Polską: przed wojną było nas tam najwięcej. To dlatego ciągle się o Polsce pamięta, ciągle się do niej wraca. Byliśmy rodziną i nagle w to wszystko wtargnęła zdrada – mówią Żydzi. Dlatego wielu z tych, których rodziny doświadczyły np. pogromu, uważa, że Polacy są gorsi od Niemców – bo od Niemców nie można było już nic oczekiwać, a Polacy należeli przecież do grona bliskich, od których ciosu się nie spodziewano.

Co odpowiadasz tym, którzy zarzucają Ci zdradę?
Że urodziłem się w Polsce i czuję się Polakiem. Że moi dziadkowie faktycznie zginęli w Polsce, ale z rąk Niemców. I że przykro mi, że innych to boli, ale w moim odczuciu rozumiem tę kwestię lepiej niż oni. Nie wiedzą, jak skomplikowana sytuacja była w Polsce. Nie interesuje ich, że obok tych, którzy krzywdzili, byli też ci, co ratowali. Tu cytuję zwykle za Mrożkiem: „Czy bym ratował Żydów? Bardzo chcę wierzyć, że ratowałbym, ale nie miałem okazji sprawdzić, jak naprawdę bym się zachował”.
Pokutuje w Izraelu mit, że Polacy w czasie II wojny światowej zupełnie się poddali – o Powstaniu Warszawskim nie słyszał tu prawie nikt. Zatem trudno tu wyjaśniać historyczne wątpliwości, prowokować zbiorowe dyskusje, gdy wszyscy są rzecznikami zgładzonego światowego żydostwa, w dodatku w większości jakoś dotkniętymi osobiście tą historią. Do tego wszystkiego dochodzą też dezinformacja i zwykła ignorancja.

Niedawno pewien izraelski uczeń zapytał mnie, jak to się stało, że Polacy otworzyli Niemcom granice i zgodzili się na wojnę... Źle to świadczy o izraelskiej edukacji. Izraelczycy zajmują się w szkołach wyłącznie sobą?
Myślę, że to ogólnoludzkie podejście do sprawy. Wszyscy lepiej się czujemy jako ofiary. Ofiara zawsze może mieć pretensje, może licytować się z innymi na cierpienia. Kogokolwiek będzie biła, i tak zawsze będzie czuła się bita przez niego. To mechanizm, który się powtarza – i wśród Żydów, i np. Palestyńczyków. I zawsze czemuś służy, np. tworzeniu etosu narodowego, tak aby jakieś zło wcześniej dokonane nie mogło się powtórzyć. Łatwo ułożyć wówczas cały świat dookoła według takiego wzoru. Na przykład: uczyć w szkołach historii nie takiej, jaką była, tylko widzianej z perspektywy ofiary.

W Polsce od ćwierć wieku trwa debata o relacjach polsko-żydowskich, także o antysemityzmie. Ale w Izraelu nie odnajduję większej uwagi dla niej. Ani wiedzy o niej.
Izraelczyk, którzy przyjeżdża do Polski, ma konkretne wyobrażenie na temat tego, jak Polacy będą się do niego odnosili. Oczekuje, aby byli wrodzy, malowali gwiazdy Dawida na murach, by wołali za nim: „Żyd!”. Przyjeżdża się obrazić. A ja staram się w tej tematyce poruszać bez wstępnych założeń i do tego zachęcam moich izraelskich rodaków.
Ale może to dlatego, że urodziłem się w Polsce, wiem o niej więcej, chcę lepiej. Ani przez chwilę nie przyszło mi na myśl, by w Polsce szukać antysemityzmu. Mam same dobre doświadczenia. Ludzie, z którymi rozmawiam, opowiadają ciekawe rzeczy, interesują się, pytają. Dużo się w Polsce w tej tematyce robi. Ale to wszystko w Izraelu zderza się z mechanizmem obronnym, który zakłada, że cały świat jest przeciw nam, a jeśli ktoś się nami zaczyna interesować, to robimy się podejrzliwi – bo może to zainteresowanie fałszywe, które potem odbije nam się czkawką?

Więc jak to jest z tą miłością polsko-izraelską? Z tej rozbitej rodziny coś jeszcze będzie?
Są relacje międzyludzkie, nad którymi ciągle trzeba pracować. Tak jest też w tym przypadku. Relacje polsko-żydowskie są tak pogmatwane, tak głęboko zakorzenione i zamknięte w indywidualnych ludzkich historiach, a w dodatku umiejętnie wykorzystywane przez politykę, że niełatwo je sprowadzić do jakiejś jednej wiedzy, jednego dyskursu.
I uważam, że jedyne, co można zrobić, to przestać ciągle oceniać, ciągle mieć jakieś zdanie, a przede wszystkim – przestać się tym przejmować, bo dopiero wtedy zaczną się problemy! Myślę, że najwięcej dają międzyludzkie spotkania. Takie, gdy można z kimś spokojnie usiąść, posłuchać, co ma do powiedzenia, spróbować go zrozumieć. I ciągle, nieustająco, rozmawiać. Wydaje mi się, że teraz jest lepiej, niż było. Nawet te szkolne delegacje powoli zmieniają swój charakter. Coraz więcej osób wyjeżdża do Polski na własną rękę, wychodząc poza utarte holokaustowe ścieżki.

Mówisz o tym zdumiewająco spokojnie. Czy dlatego, że masz ten konflikt rodzinny w sobie?
Może. Rozumiem wszystkie kompleksy izraelskie, jednocześnie dobrze rozumiem problemy polskości. I oburzam się raz po je- dnej, raz po drugiej stronie. Np. ostatnio w jakiejś mierze poczułem się dotknięty jako Polak, gdy obejrzałem „Naszą klasę” Tadeusza Słobodzianka. Że ci Polacy – co prawda nie bez uzasadnienia – tak nieładnie w tej sztuce wychodzą.

A jednak czuję, że pod płaszczykiem Twojego spokoju kryje się coś jeszcze.
Muszę przyznać, że jestem trochę podzielony między moimi uczuciami. Sporo na ten temat ze sobą – rozdwojonym – rozmawiam. I w tych wewnętrznych dyskusjach między mną-Polakiem a mną-Żydem tylko jedno jest dla mnie pewne: jak jeden drugiego bije, to obu boli. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. w 1987 r. w Krakowie. Dziennikarka, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego” z Izraela, redaktorka naczelna polskojęzycznego kwartalnika społeczno-kulturalnego w Izraelu „Kalejdoskop”. Autorka książki „Polanim. Z Polski do Izraela”, współautorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2015