Miuuzyka i kosmatologia

Im lepiej znam ludzi, tym bardziej kocham moje koty... “Studiowałem wielu filozofów i wiele kotów. Koty są nieskończenie mądrzejsze" - pisał Hippolyte Taine, a Mark Twain przyklaskiwał: “Gdyby człowieka dało się skrzyżować z kotem, człowiekowi wyszłoby to na dobre, lecz kotu z pewnością by to zaszkodziło".

04.01.2004

Czyta się kilka minut

 /
/

Nie zawsze koty darzono miłością. Niektórzy z uporem wyrzucają im wciąż “fałszywość", najwyraźniej nie mogąc przełknąć faktu, że niezależne te istoty nigdy nie dały się ujarzmić i obcują z nami z wolnej stopy. Na zasadzie równouprawnienia i poniekąd wzajemności: człowiek jest kotem swego kota. Tępym, gruboskórnym, wyjątkowo nieudanym z kociego punktu widzenia, lecz w swej wspaniałomyślności kot mu to wybacza.

Rozróżnienie na ludzi i zwierzęta jest ideologiczne, powiada Borys Cyrulnik, wspaniały psychiatra i etolog. Wśród wielu szczepów indiańskich i afrykańskich plemion, u Egipcjan, brahmanistów i buddystów, Chińczyków i Japończyków, Khmerów i Birmańczyków - zwierzęta sakralizowano, nadając im boskie atrybuty lub widząc w nich braci i kuzynów, współlokatorów owego świata ożywionego, który i nam dał szansę przypadkowo zaistnieć. Jedynie człowiek Zachodu i Bliskiego Wschodu (co na jedno wychodzi) uznał się wyniesionym ponad Naturę na skrzydłach monoteizmu: uwierzywszy swemu Bogu, że stworzony został na Jego podobieństwo, poczuł się Panem Stworzenia.

Wisława Szymborska zbyt późno próbowała go przekonać, że “Nic się Panu Bogu nie udało prócz kotów", gdyż istotom “niższym" dawno temu już odebrał prawo do posiadania duszy, a nawet i uczuć. Odczytywał odtąd świat przez okulary antropocentryzmu i nawet święty Franciszek z Asyżu, choć próbował włączyć zwierzęta w dzieło Boskiego Stworzenia, nie zdołał powstrzymać tego procesu nazbyt łatwej kompensacji, w którym arogancja siły dyktuje Stworzeniu swe prawo. Średniowiecze wyciągnęło z tego swoje zabobonne wnioski i nawet Kartezjusz, łudząc się myślą, że “myślał, więc był", odmówił zwierzętom prawa do autonomicznego zaistnienia, postrzegając je jako automaty, bezduszne maszyny. Wymykające się tyleż mechanistycznej, co antropocentrycznej wizji świata, pyszne w swej niezależności - koty należało więc czym prędzej egzorcyzmować, a najlepiej - wyeliminować.

Kocia gehenna

Czczone jako domowe bóstwa w starożytnym Egipcie, obdarzane wielkim szacunkiem przez Arabów, Hindusów i Chińczyków - koty przeszły gehennę w średniowiecznej Europie, okrzyczane wspólnikami szatana, torturowane i palone na stosie. Nienawiść sięgnęła zenitu po pierwszej krucjacie: zawieszone w płóciennych workach nad ogniskiem koty symbolizowały Araba i Diabła, uciekającego z podwiniętym, płonącym ogonem przed werdyktem jedynej, palącej prawdy objawionej.

“Islam wdając się pomiędzy buddyzm i chrześcijaństwo zislamizował nas wtedy, kiedy Zachód dał się porwać przez wyprawy krzyżowe do stawienia mu oporu, a więc do upodobnienia się do niego zamiast poddać się - gdyby islam nie istniał - powolnej osmozie z buddyzmem, który by nas jeszcze bardziej schrystianizował, i to w kierunku tym głębiej chrześcijańskim, że wyszlibyśmy poza sam chrystianizm. Wtedy to Zachód stracił okazję pozostania kobietą" - pisze Claude Lévi-Strauss w “Smutku tropików". Gdyby nie epidemie dżumy, przejściowo nobilitujące kota jako sojusznika w walce ze szczurem, islamo-judeo-chrześcijańskie przesądy rozprawiłyby się ostatecznie z istotą mającą coś z motyla (stan estetycznej nieważkości, a może raczej - estetyczny ciężar gatunkowy), lecz w odróżnieniu od motyla nie dającą się przyszpilić. Jedynie słuszną linię wskazał w roku 1233 papież Grzegorz IX przypisując kotu, w oficjalnym dokumencie, rolę wspólnika diabła i czarownicy.

Renesans był początkiem rehabilitacji kotów. Leonardo da Vinci umiał dojrzeć swym genialnym okiem to, co było arcydziełem natury. Władza doczesna, w osobie małoletniego Ludwika XIII, wymusiła na ojcu, Henryku IV (zapewne pod wpływem wielbiciela kotów, jakim był jego mentor kardynał Richelieu), zarzucenie barbarzyńskiego obyczaju, nadającego kotom w Noc Świętojańską status żywych pochodni.

Estetyczny joker

Koty wracały stopniowo do łask. W latach Oświecenia stały się maskotkami wielkich dam i ozdobą salonów, a w wieku XIX - jedną z muz romantyków, widzących w tej tajemniczej, seraficznej istocie ucieleśnienie romantycznych cnót i wartości, takich jak intymność, spirytualizm, aspiracja ku wieczności... W szmaragdowych oczach kota tonęli Charles Baudelaire i Gérard de Nerval, modlili się do niego Théophile Gautier i Charles Dickens, wkrótce potem Oscar Wilde przekonywał nawróconych, że “ludzie dzielą się na miłośników kotów i na osoby pokrzywdzone przez los", zanim Lewis Carroll uczynił z kota z Cheshire czarodzieja, żonglującego rebusami nieuchwytnych znaczeń i na wiele lat przed tym, zanim Jean Cocteau odważył się powiedzieć o człowieku, że “na tyle jest cywilizowany, na ile potrafi zrozumieć kota".

Kota prawdę mówiąc nikt nie pytał o zdanie, ale z dnia na dzień, aby nie zawieść swego kuzyna-fajtłapy, dał się łaskawie wciągnąć do tej gry, w której - przynajmniej dla wtajemniczonych - jest swego rodzaju estetycznym jokerem, przebijającym każdy atut. Darwin mówił zresztą, że zdolność do okazania kotu szacunku znaczy początek zmysłu estetyki.

Od XIX wieku kot na dobre zadomowił się w kulturze. Kociej ikonografii poświęcono niezliczone dzieła, w literaturze kot jest wszechobecny, Albert Einstein widział zaś “dwa tylko sposoby na zapomnienie znojów życia: muzykę i koty". O muzyce zwykło się zapominać, z przyczyny jak mniemam prozaicznej: język i oko, lżejszej wymagające tresury, przepuszczają dzieje sztuki przez filtr ignorancji i głuchoty, odsiewający to, co w dziejach estetycznej ewolucji najważniejsze. Gdyż pierwszą zapewne funkcją muzyki - jak mówi kompozytor i zoomuzykolog François-Bernard Mâche - jest “pojednanie kultury z jej naturalnymi podstawami". Nawiązanie do jej organicznych korzeni.

Zaległości stara się nadrobić historyk sztuki Jean-Claude Lebensztejn w małej, lecz pełnej erudycji i bogato ilustrowanej książeczce pod tytułem “Miaulique", czyli “Miuuzyka" (lub coś w tym miauczącym rodzaju). Do książeczki dołączony jest kompakt z pyszną kocią muzyką, czy raczej - jej ludzką imitacją. Na dobre i na złe.

Lek na melancholię

W zachodniej tradycji klasycznej, od XVI do XIX wieku, kotu przypisana jest dość niewdzięczna rola: nie dość, że wyrywa mu się jelita, aby fabrykować struny, to jeszcze jego muzyka jest synonimem kakofonii i jazgotu. Zazwyczaj w formie metaforycznej, jako inspiracja dla rozlicznych facecji i pastiszy: “Il gatto" Carla Fariny, “Festyn w tłusty czwartek" Adriana Banchieri z udziałem psa, kota, kukułki i sowy, kocia wokaliza z “Sonata representativa" Bibera, “Kocia fuga" Scarlattiego, “Katzensymphonie" Moritza von Schwinda, z kocimi łebkami i ogonkami na pięciolinii... Ale od XVI wieku organizowano też koncerty żywych kotów, traktowanych nierzadko z wyszukanym barbarzyństwem. W książce Lebensztejna znaleźć można opisy kocich organów, w których piszczałki zastępowano biednymi stworzeniami, pociąganymi za ogony, albo - co gorsza - kłutymi.

Jeszcze w 1803 roku niejaki Johann Christian Reil reklamował zmajstrowaną przez siebie kocią klawiaturę jako znakomite “remedium na melancholię": “Koty dobiera się wedle gamy i ustawia w rzędzie, a młoteczki wyposażone w ostre gwoździe spadają na ogony. Kiedy gra się na takim instrumencie i zwłaszcza gdy pacjent tak jest usytuowany, że delektować się może przy okazji grymasami miauczących zwierzaków, nawet żona Lota by się ożywiła i odzyskałaby rozum" - czytamy w opisie tego narzędzia tortur. Przez stulecia kot traktowany jest podobnie, jak czarownice, żydzi, sodomici lub heretycy. Ktoś, kto chodzi własnymi drogami, jest w łonie społeczności obcym elementem, predestynowanym na kozła ofiarnego.

Każdy każdemu kotem

W tradycji rokokowej, zafascynowanej egzotyką, do której podchodzi z równie frywolną ciekawością, co pobłażliwością, kocia muzyka - obok turczyzny, chińszczyzny i małpiarstwa - wpisuje się naturalnie w modny nurt galanteryjnej błazenady. Jean--Claude Lebensztejn cytuje obficie na wpół parodystyczny panegiryk ku czci kociego rodu, jaki opublikował w 1727 roku Paradis de Moncrif. Ułożony w formie Listów do wielkiej Damy, mieszający pedantyczną erudycję z lekkim delirium - ów traktat zatytułowany “Koty" otwiera szereg ciekawych tropów.

Moncrif opisuje muzykę kotów jako “nieskończenie bardziej rozwiniętą od naszej", dzięki rozlicznym modulacjom wykraczającą daleko poza system tonów i półtonów, w którym się zamknęliśmy. Jeśli odbieramy to jako kakofonię i jazgot, to zapewne na skutek naszego ograniczenia, grubiańskości naszych zmysłów. Moncrif przeciwstawia nam Egipcjan, którzy “byli zapewne bardziej od nas oświeceni, studiowali przypuszczalnie muzykę zwierząt i wiedzieli, że dźwięki same w sobie nie są ani fałszywe ani czyste, a traktowanie przez nas ich zestawień jako dysonansów lub akordów to kwestia przyzwyczajenia". Zaskakująca zaiste intuicja u XVIII-wiecznego żartownisia, posuwającego się do zrelatywizowania systemu tonalnego, który ukształtował jego ucho, a nawet całej kultury, która go zrodziła.

W wizji Moncrifa - komentuje Lebensztejn - kot staje się emblematem dźwiękowym tego, co muzycy i etnolodzy końca XIX wieku potraktują naprawdę serio, kwestionując naturalny, ponadhistoryczny charakter, a nawet ideę wyższości klasycznego systemu tonalnego - i szerzej: współczesnej cywilizacji Zachodu. “Muzyka ludów Azji - pisał Paradis de Moncrif - wydaje nam się co najmniej śmieszna. Oni w naszej nie znajdują też żadnego sensu. Oskarżamy się wzajem o miauczenie. Pod takim to względem każdy Naród jest, by tak to ująć, Kotem dla innego, najpewniej z wzajemnością".

Właściwie do końca XIX wieku kocia muzyka wplatała się w ludzką w rejestrze wyłącznie komicznym: w skrzypcowych utworach Bibera czy Fariny - w muzyce wokalnej u Banchieriego, Charpentiera, Mozarta czy też w słynnym “Duecie buffo dwóch kotów" Bertholda, niesłusznie przypisywanym Rossiniemu. Dopiero w XX wieku przybiera też inny charakter: intymnej harmonii u Strawińskiego, w “Kołysankach kota", albo zwierzęcej dzikości u Ravela, który miał do kotów dobre ucho - w fantazji lirycznej “Dziecko i czary". Od początku minionego stulecia kot staje się też jednym ze świętych patronów bluesa i jazzu, gdzie aż roi się od cats, kitty albo kitten, od miauczących trąbek i głosów, wypełniających ludycznym jazgotem kafejki o kocich imionach.

Esperanto przyrody

Jaki jednak morał płynie z tych kocich wariacji, na temat prosty i odwrócony - gdyż chodzi zarówno o koncerty żywych zwierząt, jak o ich imitacje lub parodie w muzyce ludzkiej? Na przykład taki, że (jak pisze Lebensztejn) “intymne złączenie się człowieka i kota w muzycznej wibracji zdaje się jakby świadczyć o continuum gatunków". Z jednej strony chcemy wierzyć, że takie ludyczne koncerty utwierdzają nas w przeświadczeniu o naszej wyższości i o tym, że tylko my jesteśmy zdolni tworzyć Sztukę. Ale ów egzorcyzm odsłania to, co chciałby zamaskować: że mianowicie “istnieje muzyka zwierzęca i że nasza muzyka też jest taką". Byłażby więc muzyka czymś uniwersalnym?

Dopiero od dwóch-trzech dziesięcioleci, dzięki nowym technologiom i metodom badań, zaczynamy odkrywać, że zwierzęta - choć nie wyrażają tego w słowach - myślą, czują i tworzą. Coraz więcej badaczy zgadza się z tezą, że istnieje u nich funkcja estetyczna. Kultura, w naszym ludzkim pojmowaniu, byłaby więc jedynie pewnym, przejściowym i ulotnym, etapem natury. Mówi się dziś o kulturze u ptaków i wielorybów, wilków i delfinów, szympansów i bonobo, czemu nie zatem - u kotów?

“Wyobrażam sobie (pisał językoznawca Otto Jespersen), że pierwszym przejawem języka musiało być coś pomiędzy nocnym łkaniem zakochanego kocura a miłosną kantyleną słowika". François-Bernard Mâche formułuje wręcz śmiałą definicję: “Język to rodzaj ograniczonej muzyki, wyspecjalizowanej w celach komunikacji", a muzyka zwierząt przypomina nam o utraconym Raju, gdy język i muzyka były jednym i tym samym. Co nieco z tej jedności zachowało się w poezji i nie przypadkiem, jak mniemam, najbliżsi mi są pisarze, dbający o “muzyczność frazy": Albert Cohen, Gombrowicz, Céline, Proust, Duras, Nabokov...

Teoria o zwierzęcym pochodzeniu muzyki, choć kontestowana, zdaje się mieć coraz więcej zwolenników. Etno- czy zoomuzykolodzy, jak Mâche, odkrywają wspólne wielu gatunkom archetypy - częściej ponoć rytmiczne, niż oparte na wysokości dźwięku - odpowiadające pewnym emocjom. Borys Cyrulnik wierzy w istnienie wspólnego wszystkim gatunkom “uniwersalnego języka", “zmysłowego pasma częstotliwości, które łączy nas ze zwierzętami". Jako ktoś, kto obcuje na co dzień z licznymi kotami, psem, a nawet piżmakami, kaczkami i czaplami, potwierdzam empirycznie i gotów jestem poświadczyć notarialnie. Czy zna ktoś jednak notariusza, zdolnego zrozumieć kota?

Concordia discors

Lebensztejn poświęca wiele uwagi pitagorejskiemu pojęciu “zgodnej niezgody", discordia concors, przypominając o tysiącletniej koncepcji harmonii jako “pojednania sprzeczności", czyli dysonansów. Lustrzane odbicie tej zasady, concordia discors, wyrażające się w pojednaniu poziomu z pionem, polifonii z harmonią, mogłoby być naczelną dewizą Bacha. Takim zresztą tytułem opatrzył jeden ze swych uczonych “Kanonów enigmatycznych". Jest zabawne i znamienne, że jeszcze grubo po śmierci Bacha - jak skarżył się jego uczeń Agricola - różne przemądrzałe dudki nazywały jego twórczość “muzyką dla kotów". “Kocia muzyka!" - wrzeszczała publika na premierze “II Koncertu fortepianowego" Prokofiewa, u którego nota bene kot występuje w baśni muzycznej “Piotruś i wilk"...

Wciąż ktoś dla kogoś jest Kotem. Myślmy zatem o concordia discors. Kocie miauczenie i mruczando, żywe i przetworzone, przypomina nam - pisze Lebensztejn - że “muzyka ludzi jest tylko szczególnym gatunkiem uniwersalnej harmonii, tak jak gatunek ludzki jest tylko nietrwałym ogniwem w łańcuchu żywych istot". Słowem: że cała natura jest muzyczna. Nic piękniej tego nie ilustruje, jak ów osioł ryczący w największej zgodzie z pięcioma aniołami, grającymi na lutniach i śpiewającymi - na słynnym obrazie “Boże Narodzenie" Piera della Francesca. Nie ma w tym żadnego komicznego zgrzytu czy grymasu: ryk osła nie wnosi fałszywej nuty. Oto i rozwiązanie dysonansu: największa naiwność i najwyższa mądrość złączone w najszczerszej concordia discors.

***

Zanim “tęcza kultur ludzkich zapadnie się ostatecznie w pustkę wyżłobioną przez nasze szaleństwo", jedyną łaskę, na jaką człowiek może sobie zasłużyć, Claude Lévi-Strauss - w zdaniu kończącym jego smutne arcydzieło - widzi “w kontemplacji minerału piękniejszego niż wszystkie nasze dzieła, w woni lilii bardziej uczonej niż nasze księgi albo w spojrzeniu przepełnionym cierpliwością, pogodą i wzajemnym przebaczeniem, które w chwili niezamierzonego porozumienia zdarza nam się wymienić z kotem".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2004